poniedziałek, 10 marca 2008

kolejny zimowy poniedziałek

Znowu posypuje śnieg. Przy całej mojej sympatii do białego proszku - mogłoby już przestać. Wiosny kcem! Znajomi w starszym wieku chorują, słabują, a mnie się zdaje, że wiosenne słoneczko byłoby radą na wiele z tych kłopotów.
Weekend minął tak sobie - z wizytą w meksykańskim sklepie, gdzie mówią po hiszpańsku i gdzie jestem jedyną "białą" osobą; gdzie tabliczki na produktach są po hiszpańsku (wielkimi literami) i po angielsku (tycimi). Zrobiłam zakupy (warzywa i owoce są supertanie), zabrałam sobie gazetkę reklamową celem nauki nowych słówek.
W sobotę zaszalawszy kuchennie sporządziłam potrawę z cukinii: kroi się cukinię na pół wzdłuż, wygrzebuje nasiona, a powstałe korytko napełnia się usmażonymi uprzednio warzywami i posypuje serem. I zapieka.
Po raz kolejny okazało się, że cukinia nie za bardzo nadaje się do jedzenia. Sytuacja ma się podobnie, jak z tequilą: jeśli trzeba się usilnie starać i łykać z daną rzeczą inne rzeczy, żeby nie czuć smaku tej pierwszej - znaczy to, że owa rzecz nie nadaje się do spożycia. Cukinia była w miarę zjadliwa, ale to dzięki wszystkiemu innemu, co na niej było, a nie swojemu naturalnemu smakowi.
O wiele lepiej wyszły mi "sezamki" - kupiłam sezam, przypiekłam go nieco na patelni, następnie oblepiłam nim sklepowe ciasto francuskie (wedle producenta przeznaczone na rogaliki) i cyk, 10 minut w piekarniku, pogryzałki gotowe.
Pitraszę nadzwyczajną jak na mnie ilość potraw chyba przez to, że czuję się przytrzaśnięta pracą biurową i potrzeba mi trochę kurodomostwa.
Poza tym wolałabym być w różnych innych miejscach, a nie w tym zimnie. Na przykład tam, gdzie powstały poniższe zdjęcia.
Na początek Tikal - dżunglowe zielsko, które uwiesiło się na drzewie.

I pozostałe fotki - Campeche, kolorowe miasto. Ławka na dziedzińcu katedry. Zdjęcie jakoby przypalone, ale nic dziwnego, bo słońce paliło żywym ogniem. Jeszcze teraz czuję skutki, a T opalił sobie (ciekawe kiedy) nawet podeszwy stóp. Schodzi mu skóra - dobrze, że z obu nóg, bo inaczej miałabym kulawego małżonka.

Dziedziniec w zabytkowym domu Gubernatora Tabasco, gdzie spędziliśmy naszą Campechową noc. Proszę uprzejmie zwrócić uwagę na płytki, którym zostanie niedługo poświęcony cały wpis, albo i dwa, bo takie ich tam było nagromadzenie.

Na koniec cienie w domu na rynku w Campeche, który ma wystrój z czasów hiszpańskich i za niewielką kwotę można go sobie obejrzeć.

Brak komentarzy: