poniedziałek, 3 marca 2008

kilka zdjęć na wtorek

Zaczynamy dziś od zdjęcia "ze-z liściem"; pochodzi ono z wioseczki kreolskiej o nazwie Gales Point, mieszczącej się na cyplu w lagunie Morza Karaibskiego; cyplu tak chudym, że w niektórych miejscach ma ledwo kilkadziesiąt metrów. Było to chyba najbardziej karaibskie / kreolskie miejsce, w jakim się znaleźliśmy; na końcu żwirowej drogi - i świata. Ze znakami "tędy na lekcje bębenka", kokosami, rozlatującymi się chałupami na palach i rozrzuconymi bezładnie liściami palmy. I Kreolem, którego angielszczyznę było zrozumieć nader trudno, bo sama w sobie inna, a i jego przerzedzone uzębienie nie ułatwiało zadania. I jeszcze z molo z równie wybrakowanymi szczebelkami, z któego rozciągał się przepiękny widok na półwysep.

Zdjęcie drugie to Tikal - włażenie po długaśnej drabinie na jedną z piramid. Mam sobie niby lęk wysokości, ale z drugiej strony prawdopodobnie jest to jedyna wizyta w tym miejscu, więc szkoda byłoby nie wyleźć. Nie jest to aż tak trudne - wystarczy patrzeć przed siebie, nie w dół. Przed nosem ma się zaś zielska na wyciągnięcie ręki, to i nie ma takiego strachu. Dopiero po wydrapaniu się na górę, na wąski podeścik BEZ BARIERKI, uginają się nogi. I wszystko.

W pierwszych zwiedzanych ruinach, w Tulum, zetknęliśmy się ze "smokami" - iguanami, czy też legwanami. (Nie będę się wymądrzać zoologicznie, bo szpec ze mnie żaden.) Natrzaskaliśmy ogromną ilość zdjęć smoków, by dowiedzieć się na dalszych przystankach, że jest to zwirz równie pospolity, jak w Chicago wiewiórka. Siedzą sobie te smoki na trawie czy kamulcach i grzeją łuski na słoneczku, za przestraszone najpierw nadymają kołnierz (zdaje się, że jest to specjalnością samców, obdarzonych dodatkowo malowniczym grzebykiem na grzbiecie), potem machają głową, a jeśli to nie pomaga, to zmykają pędem do najbliższej dziury.

Przed wycieczką pisałam o tym, że wybieramy się na ZIU oraz nurkować w cenote. Z cenote nic nie wyszło, bo chcieli nam wcisnąć wycieczkę dwugodzinną, a to pochłania więcej czasu i pieniążków, niż zamierzaliśmy. ZIU jednak się odbyło - poniżej Tomasz pędzi na sznurku przez zieloną dżunglę.

I na koniec wsadzamy jeszcze nos do kolorowego Campeche: tuż po przyjeździe zwaliły nas z nóg, dosłownie i w przenośni, krawężniki, na któe trzeba wchodzić po schodkach. Nie wiem do końca, czy miało to być zabezpieczenie przed powodzią (wszak Campeche jest na samiuśkim brzegu Zatoki Meksykańskiej), czy starano się jakoś wyrównać poziom.

Wreszcie dramatyczne zdjęcie tamtejszej katedry, której mamy chyba ze sto zdjęć, bo Tomek nie mógł się powstrzymać od pstrykania :). Nie ma jednak wątpliwości, że budowla sama w sobie jest piękna, a nocne oświetlenie jeszcze dodaje jej uroku.

Brak komentarzy: