czwartek, 28 stycznia 2010

684. babciowe zajęcia

Odwiedziłam wczoraj Nowe Życie w szpitalu i to jest NIE SA MO WI TA sprawa. Nigdy jakoś do takich małych raków mnie nie ciągnęło, ale teraz się rzecz zmienia. Możliwe, że dlatego, że szanowni rodzice mnie też w to od miesięcy wciagają, nie jestem gdzieś tam na boku, albo co gorsza w charakterze takiej, co to „powinna już mieć dziecko, a nie ma”. W każdym razie cała trójka czuje się dobrze, Pisklak doszedł do siebie po tym pierwszym wieczorze, co to przebywał w innym świecie. Mama wiadomo, obolała, ale ma się ku lepszemu. No i dzieciaczek – jest co potrzymać, prawie 3600, 50 cm posiada.

Dzisiaj pewnie opuszczą szpital, chyba, że by się wydarzyło coś niespodziewanego.
Tyle jest do odkrycia w takim dzieciaku – przyglądałam się wczoraj, jak otwiera oczy i robi wrażenie, że patrzy we wszystkie strony naraz. I wszystkie części ma, malusieńkie paznokietki, uszka malutkie... Będzie co skrapować, muszę do Pisklaka zadzwonić, żeby niczego nie wyrzucali, żadnych paseczków, karteczek, tylko wszystko do Księgi.

I zdaje się, że jest pewna różnica kulturowa – Amerykanie natychmiast pędzą oglądać noworodka, a my, Polacy, chyba odczekujemy jednak dzień albo dwa. A może jest inaczej?

W domu zaś zabrałam się za najambitniejszą w życiu robótkę szydełkową. Z drugiej strony – w podstawówce wyprodukowanie szalika obowiązkowego na ZPT było nie lada wyzwaniem, więc rzecz to względna. Przyniosłam z biblioteki książkę o afganach „,mile a minute”, czyli że robią się w ekspresowym tempie. Nic bardziej mylnego! Ale też i wybrałam sobie chyba dość trudny wzór, przynajmniej jak na moje możliwości.

Docelowo ma to wyglądać tak:
Robi się dziewięć pasów – szalików, przy czym drugi podczas robienia sczepia się z pierwszym, trzeci z drugim itd. (Są też wzory zszywane.)

Tak wygląda kod – najtrudniejsze są końce, prawie każdy robiłam i prułam po kilka razy. Albo coś namąciłam w początkowych rzędach, albo jest błąd we wzorze. Ach, gdyby tak był schemat, albo chociaż zdjęcie takiej końcówki z bliska, to by łatwiej było wykombinować.

Tu jest taka końcówka właśnie – ten pierwszy szalik będzie miał jeszcze jedno okrążenie i potem przechodzimy do drugiego.
A tu przedstawiam całość szalika – nie wiem, czy zrobię ich rzeczywiście dziewięć, czy zatrzymam się na pięciu. Byłby wtedy raczej szal zamiast koca.

Tu, tu i tu są inne przykłady tego typu robótek. I jeszcze literatura na temat.

środa, 27 stycznia 2010

683. nowe życie

No to mamy kilka fotek. Raczek najwyraźniej umie trzymać za palec...

A tu włochacz Pisklak ze swoim Mini-Pisklakiem. Mamy na razie na zdjęciu nie mam, ale to się powinno wkrótce zmienić.
I jeszcze jedno, w prawie całej okazałości. Nawet nie jest bardzo zmięta, ani fioletowa :)

wtorek, 26 stycznia 2010

682. juuuuuuuuuuuuuuuuuuuż :))

Alicja przyszła na świat tuż przed siedemnastą, czyli północą czasu polskiego :) Ponoć standardowe wymiary, wszystkie potrzebne części są na miejscu. Trudno się dowiedzieć o szczegóły, bo ojciec-Pisklak dość chyba jest zakręcony całym tym wydarzeniem. Dziadek pęka z dumy, a babcia pędzi do internetu zawiadomić świat :D

681. już za chwileczkę, już za momencik...

Zdaje się, że Nowe Życie w postaci wnuczki Alicji pojawi się już dzisiaj... ciarki mi po grzbiecie chodzą i cieszę się, że to nie mnie przypada przywilej wypchania potomka na świat, bo zemdlałabym chyba z oczekiwania. Pisklak cały ważny, fotelik w aucie montuje, pojazd sprząta, między szpitalem a domem śmiga... się porobiło.

A ja prawie-że skończyłam kocyk niebieski, jeszcze jakieś ząbki na dole sobie wymyślę. Zaczęłam próbnie taki żółty szal, ale okazało się, że to zupeeeeełnie nie ta włóczka i sprułam. Bawię się trochę w rozumie ideą tego witrażu szydełkowanego z sześciokątów – w PhotoShopie wymodziłam taki projekt. Widzę, że to nie sześciokąty, ale PS chyba nie umie robić heksagonów.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

marzeniowo

Po pierwsze - proszę maszerować zaraz na blogasek Cynki, która w fantastyczny sposób wzięła udział w naszym mącznym wyzwaniu! I to w sposób utrudniony, bo wykorzystała bardzo zwyczajną torebkę, bez obrazków, same literki - i oto co Cynkowa kreatywność stworzyła.

Po drugie - wczoraj nie zebrałam się do zrobienia zdjęć gromadziennika, ale dzisiaj – proszę bardzo. Okładka zrobiona jest z bardzo zielonego pudła, w którym przychodzą kwiaty zamawiane w jednej z firm internetowych. Tektura świeci obecnie napisami typu Happy Birthday, ale zupełnie mi to nie przeszkadza, bo w trakcie podróży zalepi się to jakimiś zdjęciami, a kto wie, może i patyczek jakiś się przytwierdzi, albo inny eksponat.

Tutaj widać (do pewnego stopnia), że litery są pomazane przezroczystym klajstrem, który je trochę pogrubia i nabłyszcza.

Gromadziennik nieprzypadkowo spoczywa na mapie... Alaski. Otóż wczoraj wymyśliliśmy sobie alaskową wycieczkę, którą ludzie zwykle odbywają cruisem, czyli zorganizowaną wycieczką statkową (najlepiej na full-wypasionym statku-hotelu), ewentualnie wysiadają ze statku i są na chwilę wiezieni do parku narodowego Denali.

A my mamy całkiem inny pomysł :) Otóż leci się do Anchorage, wypożycza się pojazd w miarę terenowy i robi zapasy. Jedzie się na północ do Denali właśnie (gdzie znajduje się najwyższa góra na kontynencie północnoamerykańskim, Mt McKinley), do zielonej plamy po lewej stronie drogi między puntami A i B. W Denali się śpi na kampingu ( i jeździ się autobusem, bo prywatne pojazdy wpuszczane są tylko na kilkanaście mil w głąb terenu chronionego.) Dalej jedzie się do Fairbanks (B), gdzie zwiedza się ogród botaniczny (!). Potem zaczyna się hardcore, bo wsiada się na Dalton Highway, 400 mil żwirowej drogi wiodącej na północ, przez rzekę Yukon, przez koło polarne, yessss, dalej na północ, aż do Deadhorse, leżącego nad samym Morzem Arktycznym. Brrr. Dostęp do morza jest niestety utrudniony, bo cały teren zajęty jest przez kompanie wydobywające ropę, więc aby wsadzić palec do Bardzo Zimnej Wody, trzeba się zapisać na wycieczkę.

Potem wraca się do Anchorage i jeśli część północna nie zabierze więcej czasu, niż jakieś 5 dni, będzie jeszcze część południowa – Kenai Fjords National Park w okolicach Seward, na tym małym półwyspie poniżej Anchorage.
No i cóż, pomysł dość ambitny – ale wykonalny, jeśli tylko nazbiera się odpowiednią ilość kaski, mianowicie około $3500 za całość, z przelotem, wypożyczeniem auta itd. Jak mówią tubylcy, wybieraj się w gwiazdy, to dolecisz na Księżyc. Przygotowania byłyby bardziej skomplikowane, niż np. do Kolorado, bo jednak tam naprawdę nie ma niczego :) I kto by przypuszczał, że jednym z największych utrudnień życiowych są na takiej wycieczce... komary?? Wszyscy radzą, żeby sobie kupić siatki na dziób, bo sprej zwyczajnie nie wystarcza. Ale jestem przekonana, że widoki i cała przygoda warte są wszelkich trudów.

niedziela, 24 stycznia 2010

a few car thoughts

I get attached to the vehicle I’m driving (I actually had tears in my eyes when my old Neon died and had to be hauled away by a charity), but I do pay some (albeit womanly) attention to what’s around in the streets, and sometimes poke around the web itself.
One of the cars I looked at was 2010 audi s5. The price is much higher than what regular citizens usually invest in their everyday vehicles, but the users who were able to afford it can’t say enough good things in their reviews on the CarConnection site: total satisfaction, awesome “roar of engine”, beautiful handling and other complements. It does look lovely, indeed! Even if there is a disadvantage consisting in not enough space in the back seat – many smaller cars have this problem
Then of course owning a Cadillac would be nice – although somehow in my mind cadillacs are associated with the older generation. It’s not a scientific opinion, though, because some of the models are definitely oriented towards the younger generation(s), like the Escalade, for example.
If we had a larger family, then a crossover vehicle might be nice, like the Lincoln mkt 2010. I somehow dread the idea of owning a mini-van :) This Lincoln got really nice reviews, too, and when I read that it includes a refrigerator, I thought it must be a next generation car, or something.
And then there are, of course, the macho vehicles – the trucks, like the 2010 ford f-150. I don’t think we’ll ever own one (although my carpenter husband did consider it at some point to haul all the tools and machines that he needs in his everyday professional life). Especially after the 2008 “adventure” with sky-rocketing gas prices I would think twice… no, five times, before getting a big ride that we don’t really need. Maybe we’ll get a tiny-little pick-up truck, though, which would be useful during our camping trips, which we started last year.
So – there you have it, a little analysis of this year’s trends… and my growing attachment to the orange Cobalt I currently own :)

sobota, 23 stycznia 2010

678. koraliki na szaszłyki

Poranna lekcja polskiego została dziś odwołana, więc skwapliwie korzystam z "urlopu" w towarzystwie kitki-szmitki zainstalowanej tuż obok na kanapie. W telewizorni leci maraton programów szedełko-drutowych, więc i ja także wygrzebałam z klozetu szal, który przebywał tam od początku września, od ostatniej wycieczki do Michigan. Jestem już za połową, więc zostawię go sobie gdzieś na wierzchu i w wolnych chwilach się dokończy.

Skończyłam też gromadziennik, tzn. dołożyłam okładkę, ale o tym jutro :) Głównym bowiem kraftem były koraliki. Chciałam popróbować, jak to się robi korale z Tyveku. Sam w sobie jest on materiałem izolacyjnym, którym owija się tu wszystkie domy (budowane z drewna, więc jakoś trzeba je chronić przed żywiołami.

Zwykle zdobycie kawalątka Tyveku, bo przecież wiele mi nie trzeba - tyle może, co zeszyt, nie stanowiłoby kłopotu, bo T ma na codzień do czynienia z tym materiałem w pracy. Aliści na bieżącej budowie Tyvek mają jakiś inny, gumiasty, a ten oryginalny jest bardziej jak papier. Czyli trzeba będzie poczekać na następną budowę.

W międzyczasie tak zwanym zrobiłam sobie kilka koralików z przezroczystej szmatki; owinęłam kilka warstw, potraktowałam nagrzewnicą. Można by jeszcze jakieś maleńkie szklane koralisie przyszyć na wierzchu.

A potem z rozpędu nawinęłam jeszcze na szaszłykowy patyk paski z gazety. Im więcej warstw, tym lepiej - więc dołożyłam jeszcze pieczątkowe literki, metaliczny lila tusz i niebieski proszek do embossingu na gorąco. I ze cztery warstwy lakieru do paznokci.


Literki tworzą słowo - ciekawe, czy ktoś zgadnie, jakie? e e l o p r x.
W następnej kolejności koralikowej poleci jakiś stary słownik, bo mam ochotę na neutralne kolory z tekstem.

piątek, 22 stycznia 2010

677. dla młodszych pokoleń

Siostrzeniec mój zakupił właśnie swoje pierwsze auto, co moim zdaniem jest okazją do świętowania. Było nie było, to spory krok w życiu młodego człowieka :) Z tej przyczyny powstała recyklingowa kartka gratulacyjno-życzeniowa.

Baza jest z okładki folderu, zielona bibułka z pakowania, obrazek z okładki materiału marketingowego. Te kolorowe paseczki zaś to pozostałość z czasów, kiedy reklamodawcy razem z kliszami swoich reklam przysyłali nam „proofs”, czyli... nie wiem, jak by się to zwało po polsku, taki wzorzec, próbny wydruk na fotograficznym papierze lub kartonie, do którego należało dostosować kolory w magazynie.

Teraz już nikt nam tego nie dostarcza, a kiedy wyrzucaliśmy stare egzemplarze, przechwyciłam conieco, bo wiadomo, przydasie.

Trwają prace nad baby announcements – mam wycięte sukieneczki i fartuszki. Następny krok to bazy z białego kartonu, potem sklejanie i ozdabianie. I jeszcze kieszonki trzeba wyciąć.

Ostatni prodżekt jest może bardziej dla nas na stare lata, niż dla młodszego pokolenia (które może w ogóle nie być zainteresowane naszymi wyprawami) – w gromadzienniku jest już 17 torebko-kartek, więc jakby co, to można jechać i zapisywać. Mam też przygotowaną tekturę i litery na okładki.

czwartek, 21 stycznia 2010

676. zakładka propagandowa

Zaczęło się od tego, że wygrzebałam z czeluści klozetu ceramiczny domek na świeczkę i zapach – przyjechał z Polski, był prezentem od Kasi. Niespodziewanie bardzo się Tomkowi spodobał, być może ze względu na jego domkową profesję. Skoro już zaczęliśmy gadać o świeczkach, to wyciągnęłam z innych czeluści lampkę „alchemiczną”, która z kolei wieeeeele lat temu została zakupiona w Niemczech, potem mieszkała w Polsce, aż wreszcie przybyła tu. Też fajna i chcieliśmy ją odpalić, ale jest pewne utrudnienie, bo potrzebna jest do niej oliwa, a nie świeca.

T udał się w zeszłą niedzielę na Wielkie Poszukiwania – wbrew pozorom, zakup oliwy (a może oleju?) do tego rodzaju świecidełka to nie taka prosta sprawa. Namierzył ją wreszcie w Michaels – i przy okazji na wyprzedaży (czyli na selu, jakby powiedzieli tut. Polacy) nabył dla mnie dziurkacz Marthy Stewart z wzorkiem miastowym. Do pewnego stopnia przypomina on nawet Chicago – wyraźnie ma Sears Tower i budynek z bańką wodną na dachu, choć nie widać wcale Hancocka. Może się po prostu nie zmieścił w krajobrazie.

I stąd właśnie wzięła się propagandowa zakładka, recyklingowa zresztą – Chicago, my kind of town.
A tu jest odnośna piosenka:

poniedziałek, 18 stycznia 2010

675. Flour power, czyli torebka z mąki

Całościowego zdjęcia dziś nie będzie, bo okazuje się, że mi wyszło caaaałkiem beznadziejnie. Natomiast przedstawiam większe fragmenty – tag z przepisem wziętym z mąki właśnie, oraz słowo pisane w postaci bardzo rolniczo zorientowanego Psalmu 65 w przekładzie starodawnym, Jana Kochanowskiego (gdyby ktoś się pokusił o sprawdzanie, jest to jego końcowa część.)


Zabieram się też za zawiadomienia o narodzinach wnuczki – na razie nic się nie dzieje, ale ich zrobienie trochę potrwa, więc już czas. Na razie mam szablon.

W pracy niejaki Jonathan podesłał mi dziś link do cud-artykułu o historii polskiego plakatu. Ach, cóż za kolekcja! Od Wyspiańskich i Mehofferów, aż do przysłowiowych zaplutych karłów reakcji :) Coś ostatnio starociami na tym blogasku zalatuje... ale czemu nie. Kiedy zaś przejrzałam komentarze pod artykułem, znalazłam link do posta o wycinankach; baaaaardzo dużo jeszcze musiałabym poćwiczyć, żeby takie koła wytworzyć.
I jeszcze chciałam dorzucić link do fajnego mini-albumu, którego stroniczki powstają z jednej kartki 12x12 cali, czyli standardowego rozmiaru 30x30cm. Na tej stronie jest całe multum fajnych pomysłów albumowych; co prawda, w tubylczym języku, ale mozna się łatwo zorientować osochozi.

sobota, 16 stycznia 2010

674. dwie rzeczne piosenki na niedzielę

Skacząc z linka na link przypomniałam sobie o pewnej starej amerykańskiej piosence z musicalu Showboat, mianowicie "Ol' Man River". Najbardziej znane chyba wykonanie śpiewane było przez Paula Robesona w wersji filmowej. Piosenka ogólnie mówi o mizerii murzynów pracujących ciężko na łodziach i statkach na Mississippi, podczas gdy biali korzystają sobie na luzie z życia. Te smutki i trudy porównane są do Mississippi, której wody turlają się do przodu bez względu na wszystko.


Zaczęłam grzebać za dalszymi informacjami i dowiedziałam się, że ekwiwalentem tego utworu w całkiem innym miejscu na świecie - aczkolwiek również związanym z rzeką - jest piosenka o burłakach na Wołdze!

Dwa światy - a jednak podobnie :) (Tym bardziej, że Paul Robeson też tę Wołgę śpiewał.)

piątek, 15 stycznia 2010

673. volare, czyli muzyka ze śmietnika

Jakiś czas temu T uratował przed niechybnym wyjazdem na śmietnik piękny Zenit - grajownik odtwarzający te takie czarne, winylowe kółka, jak również łapiący fale radiowe. Stało to sobie na jakimś strychu, zakurzone niemożebnie, i gospodarz przymierzał się do pozbycia.

T najpierw przyciągnął klamot do garażu, gdzie nastąpiło odkurzenie z wierzchu i od środka, gdzie mieszkają takie śmieszne szklane tubki. Potem wtaszczyliśmy szafkę do mieszkania, gdzie zupełnie do niczego nie pasuje, ale takiego zabytku byśmy się za nic nie pozbyli!

Zaś w zeszłym tygodniu koło jednego ze śmietników na osiedlu pojawiła się olbrzymia góra wszystkiego - ktoś się zapewne wyprowadzał i wyrzucił balast. Dojrzałam tam między innymi stosik winylowych płyt, w sam raz do naszego lampowego ustrojstwa.

Po bliższym oglądzie okazało się, że płytki nie są nawet zbytnio porysowane, więc z radością zapuszczamy sobie właśnie jedną po drugiej, na przykład wszech-znane Volare :)


czwartek, 14 stycznia 2010

672. wielkie międzykontynentalne wyzwanie mączne

Na fali wykorzystywania przez Mrouh rozmaitych materiałów marketingowych i opakowaniowych postanowiłyśmy rzucić wyzwanie mączne; rzucamy je sobie wzajemnie przez całą Wielką Wodę, a także bardzo serdecznie zapraszamy wszystkie chętne Czytelniczki, by dołączyły do nas. Linki do prac można zostawiać pod tym postem, albo u Mrouh, albo pod jakimkolwiek postem u mnie.

Jeśli będzie choć kilka zdjęć, zrobi się z tego może jakiś albumik na pikasie? Albo zbiorczy wpis na blogach.

Oto zaś zadanie, całkiem nietrudne: należy zdobyć opakowanie z mąki i w jakiś sposób wykorzystać je twórczo - można zrobić kartkę, zakładkę, layout, co komu wena przyniesie. U mnie chyba wyjdzie kartka do segregatora z przepisami, bo na przywiezionej z Polski torebce jest przepis :)
Poniżej jest fotka mojej torebki, ale oczywiście nie musi być akurat taka; im większa rozmaitość, tym ciekawiej!
I jeszcze termin - do końca stycznia byśmy prosiły.


środa, 13 stycznia 2010

671. skrap-ewolucja

Na początek ogłoszonko: jutro razem z Mrouh ogłaszamy małą zabawę! Na razie powiem tylko tyle, że będzie to miało związek z papierem, ha!
A teraz do rzeczy...
Kiedy zaczęliśmy z T jeździć na wycieczki mniejsze i większe, miałam niemożebnie ambitne zamiary względem utrwalania wspomnień w albumach. Mniejsze lądowały najpierw w kajecie od Sandry, a potem w albumie zrobionym z książki – część stron wycięłam, część wkleiłam razem z tymi wspomnieniami. Lubię sobie czasem siąść w kątku i zapuścić oko w te notatki, a za parę(naście) lat będzie to jeszcze cenniejsze. Nasze pierwsze wspólne lata... Problem tylko taki, że oszczędzałam chyba na kleju i cokolwiek się te dzieła rozlatują. Albo klej do luftu.



Pierwsza wielka wyprawa na Dziki Zachód znalazła się dość kompletnie w kajecie na sprężynce. Jechał ów kajet z nami i trochę zapisywałam, a trochę dodałam później.
Na tę pierwszą wycieczkę zabrałam też kuferek pełen dóbr wszelakich skrapowych. Ha ha ha – zaśmiał się Tomasz, przecież nie będziesz mieć czasu! No i miał rację, bo na noclegach padaliśmy na nos i nie było prawie wcale czasu na działania kronikarskie. A ja sądziłam, że będzie jak z Reksiem, z którym jechało się tylko trochę, resztę czasu spędzając na siedzeniu w motelach. Nic bardziej mylnego! Przy T program jest napięty do ostatniego szwa. Szwu. Whatever.



Wyprawa do Yellowstone... też w zasadzie jest w albumie, nawet do końca, ale dobrze byłoby dołożyć jeszcze notatki.

Nowy Orlean i Dolinę Śmierci akhem pominęłam i chyba tak już zostanie. Zeszłoroczne wulkany na północnozachodnim wybrzeżu są w pokazywanym już albumiku torebkowym, ale przydałoby się wytworzyć jakąś okładkę.

I tu dojeżdżam wreszcie do najnowszego pomysłu. Przywiązałam się do tych torebek, do szarego papieru i chciałabym kontynuować, ale z usprawnieniem. Otóż wymyśliłam, że zrobię sobie zapas torebkowych stron, tylko w formacie pionowym, spiętym trzema kółkami. Będą miały kieszonki z klapką, dopasowane rozmiarem do standardowych ulotek dostępnych w ciekawych miejscach, a i widokówki też się do nich powinny zmieścić.

Zapas takowych stron pojedzie z nami na wycieczkę i będzie się zapełniał na bieżąco obrazkami, notatkami robionymi choćby przy posiłkach czy na jakichś postojach, a w ekstremalnych przypadkach można będzie nawet dołożyć conieco podczas jazdy samochodem. Na kampingach zwykle jest jakiś stół z ławkami, więc warunki poniekąd są.
Sprzęt zabierze się minimalny – klej, nożyczki, pisadła, malutkie plastikowe torebusie na ewentualne zbiory, oraz kartoniki przycięte tak, żeby wjeżdżały do kieszonek na dodatkowe wlepki czy zapiski. Po powrocie dołoży się zdjęcia i gotowe.
I może nareszcie te piękne przeżycia przestaną mi umykać!

poniedziałek, 11 stycznia 2010

670. szpice z haczykiem i bez

Zima trzyma, a my najwyraźniej sponsorujemy sople – ponoć sople biorą się z tego, że gdzieś uchodzi z domu ciepłe powietrze, troche podtapia śnieg na dachu, woda kapie, zamarza, cyk, mamy smarka uczepionego dachu. Ostatnio widok z kuchni miałam taki właśnie:

Sople urosły takie wielgaśne, że najdłuższe miały ponad metr długości. Od strony balkonu wyglądały wręcz jak parawanik czy zasłonka.



Sople stanowią jednak zagrożenie, więc T wyprawił się wczoraj na balkon i soplicowo poodłamywał. Nie byłby sobą, gdyby jednej lagi nie wniósł do mieszkania celem sfotografowania, więc oto, po raz kolejny, nasz słynny „marmurowy” stół i kawałek sopla.

Jeśli zaś chodzi o szpikulce z haczykiem, to hurra, skończyłam kwiatowy kocyk! Zapaliłam się do tych sześciokątów jak dzika, ale teraz widzę, że jest to zajęcie nader nudne – pięćdziesiąt kilka razy zaczynać te segmenty, a potem je „zrabiać” z pozostałymi. Przy czym ten kocyk jest niewielki, jakieś 60x90 cm może, a gdyby tak przyszło wyprodukować kapę na łóżko?!? Załamka!

Jedyny dyzajn, na jaki bym się jeszcze skusiła, to witraż – komponenty z jaskrawych kolorów, jak szkiełka, połączone czarnymi ramkami. Nawet by można w ten sposób pozbyć się resztek :)

Za to wczoraj w programie szydełko-drutowym pokazali nową technikę – szydełkowanie tunezyjskie. Wygląda to na skrzyżowanie drutów z szydełkiem, bo po pierwsze sprzęt to długie szydełko z kulką na końcu uniemożliwiającą zsuwanie się dzieła jak przy robieniu na drutach, a po drugie – podczas przejazdu w jedną stronę oczka zostawia się na szydełku, za każdym razem robiąc jakby półsłupek, ale tylko do połowy, żeby właśnie oczko zostało. Podczas drugiego przejazdu robi się oczka ścisłe i na koniec na szydełku znowu znajduje się tylko jedno oczko.


Natentychmiast zrobiłam próbkę – okazuje się, że prawa i lewa strona wyglądają zupełnie inaczej! I nawet na zwyczajnym szydełku można by jakiś tam szaliczek wykonać, bez inwestowania w to specjalne szydło. No, a w ęternecie jest cały rządek ściegów i wzorów. Jak zwykle.

PS. Coś takiego, okazuje się, że istnieją też szydełka dwuhaczykowe... ciekawe, po co :)

czwartek, 7 stycznia 2010

zimowe zajęcia

W ramach globalnego ocieplenia dostajemy właśnie 30 cm śniegu w temperaturach -7 do -10. Trzeba przyznać - widoki piękne, mimo że jazda nie należy do najprzyjemniejszych.

A ja sama nie mogę uwierzyć, że zaczęłam kwiecisty kocyk po raz... czwarty. Przedstawione ostatnio łączenia mnie nie przekonały i wygrzebałam w necie instrukcje do "join as you go", czyli łączenia bezpośrednio przy robieniu kolejnych segmentów. I kiedy tę nową technikę w miarę opanowałam, włączyłam w telewizorni program szydełkowo-druciany i mówili dokładnie o tym samym! Widać tak miało być.

Troszkę się też rozczarowałam biblioteką. Spodziewałam się mnóstwa książek z wzorami gotowych rzeczy, a tu było tylko kilka; reszta to encyklopedie ściegów i nauki raczej ogólne. W kraftowym dziale jest tylko jedna półka o szydełku i jedna o drutach, a przykładowo o quilts są ze cztery. Widać takie jest zapotrzebowanie.

środa, 6 stycznia 2010

668. kwiatkuję szydełkowo

Zaraza chyba już sobie poszła, prawie-że. Uff. Wróciłam więc do dziergania kocyka kwiatkowego – połączyłam jeden kwiatek, ten środkowy, i tak to wygląda od prawej strony...

...a tak od lewej. Właściwie przy robieniu komponentów jest to strona prawa, ale z takimi garbami po łączeniu wygląda raczej na lewą. Życie jest pełne niespodzianek.

I robią się już dalsze sześciokąty:

Spróbuję sobie dziś wypożyczyć coś z biblioteki o szydełkowaniu. Mam nadzieję, że uda mi się tego dokonać przed „burzą zimową”, jaką zapowiadają na od dzisiejszego wieczora do piątku rana. Polega to głównie na wielkich opadach śniegu.

Odkryłam poza tym, że szydełkowe sześciokąty to nader ciekawa sprawa – na przykład na flickrze jest specjalna grupa fanów. Taki szal by fajnie było mieć, albo taki czy taki. I tu jest jeszcze fajny wzór. Tylko koniecznie trzeba opanować jakiś sprytniejszy sposób łączenia.

wtorek, 5 stycznia 2010

667. luźne portki, czyli szlachetne zdrowie...

Wygląda na to, że całkiem niespodziewanie wczoraj wieczorem włączyło mi się poświąteczne odchudzanie w postaci kłopotów żołądkowych i wszelkich atrakcji, jakie one niosą. Ble. Na nowo doceniam dni, kiedy można jeść normalnie, nie mieć dreszczy, nie dzwonić zębami mimo przykrycia dwiema kołdrami, nie leżeć na podłodze w łazience (choć dywanik jest ładny, niebieski) w oczekiwaniu na następny atak.
Z drugiej strony – spodnie mam wyraźnie luźniejsze... ale nie wiem, czy to się w ogólnym rozrachunku opłaca :)
Dziś jest lepiej, skubię sobie suchą bułę i zapijam herbatą. Ponoć trzeba uzupełniać elektrolity.
I cieszę się też, że jest T i nie musiałam wczoraj sama targać zakupów na górę, ani ich rozpakowywać, bo nie byłabym w stanie. No i jest do kogo poględzić o mizerii, w jakiej się znalazłam.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

noworoczne twórczości

Na początek przedstawiam niezwykłość kulinarną autorstwa szanownego Małżonka. W niedzielny poranek byłam jeszcze w łazience, przygotowując się do wyjścia na konwencję, kiedy T oznajmił, że zrobił mi kanapki. Nie zwróciłam, szczerze mówiąc, większej uwagi na ten fakt, bo wiem, że umie i że nie pierwszy raz mu się to zdarzyło. Wystawiłam nos i zdziwiłam się z daleka, że keczup jest, bo generalnie keczupu nie jadam. „Ale tu akurat pasował” – odrzekł tajemniczo Tomasz, na co podeszłam bliżej – i ujrzałam takie coś:

Trzeba przyznać, że się T wykazał fantazją, od razu z rana się człowiek śmieje i jest lepszy.

Poza tym zabrałam się za kocyk czyli afgan dla Wnusi (chwilami nadal do mnie to babciowanie nie dociera, mam jeszcze miesiąc na przyzwyczajenie się). Z podanych propozycji Pisklakowa wybrała sobie dwie – jedną robiłam już kilkanaście razy, więc postanowiłam podjąć wyzwanie dla mnie trudniejsze, bo obejmujące połączenie sześciokącików.

Na razie zrobiłam biały środek i sześć ceglastych płatków, po czym wypróbowałam dwa sposoby łączenia i dwa razy sprułam, bo nie bardzo mi się rezultat podobał. W następnej kolejności wypróbuję łączenie oczkami ścisłymi tak, żeby jak najmniej było widać. Jeśli jakieś szydełkarki mają w tym zakresie rady, to chętnie wezmę :)

A jeszcze, skoro mowa o szydełkowych produktach, to oglądam sobie po kawałku „Noce i dnie” i zadziwiam się, ile Barbara N posiada tam rozmaitych szydełkowych okryć! I każde inne. Nabrałam ochoty na zrobienie sobie czegoś takiego staroświeckiego właśnie, falbankowo-koronkowego.