Zaczęło się od tego, że wygrzebałam z czeluści klozetu ceramiczny domek na świeczkę i zapach – przyjechał z Polski, był prezentem od Kasi. Niespodziewanie bardzo się Tomkowi spodobał, być może ze względu na jego domkową profesję. Skoro już zaczęliśmy gadać o świeczkach, to wyciągnęłam z innych czeluści lampkę „alchemiczną”, która z kolei wieeeeele lat temu została zakupiona w Niemczech, potem mieszkała w Polsce, aż wreszcie przybyła tu. Też fajna i chcieliśmy ją odpalić, ale jest pewne utrudnienie, bo potrzebna jest do niej oliwa, a nie świeca.
T udał się w zeszłą niedzielę na Wielkie Poszukiwania – wbrew pozorom, zakup oliwy (a może oleju?) do tego rodzaju świecidełka to nie taka prosta sprawa. Namierzył ją wreszcie w Michaels – i przy okazji na wyprzedaży (czyli na selu, jakby powiedzieli tut. Polacy) nabył dla mnie dziurkacz Marthy Stewart z wzorkiem miastowym. Do pewnego stopnia przypomina on nawet Chicago – wyraźnie ma Sears Tower i budynek z bańką wodną na dachu, choć nie widać wcale Hancocka. Może się po prostu nie zmieścił w krajobrazie.
I stąd właśnie wzięła się propagandowa zakładka, recyklingowa zresztą – Chicago, my kind of town.
2 komentarze:
w dobre ręce trafił dziurkacz- w najlepsze :)))!
siła dobrego na raz: towarzysz życia, który wie, czym sprawić radość, piękny motyw dziurkaczowy, okazja cenowa i w końcu - koniec wieńczy dzieło - dzieło: bardzo ładna zakładka, ładna - od "ład", porządek, umiar, harmonia. Brawo!
Prześlij komentarz