Przyniosłam sobie ostatnio z biblioteki kolejną stertkę cedeczek – podróż przez kontynenty i stulecia, można powiedzieć: Irlandia, Japonia, Chiny, muzyka starożytnego Egiptu (ściągnięta z jakichś piramidalnych nagrań?), oraz Secret Garden. Z Norwegii. Zapodałam sobie wczoraj ten Secret Garden na samym końcu i – olśnienie! Uo matko, jaka fajna muzyka! Słuchałam w kółko, powtarzając niektóre kawałki po pięć razy. Przyczepiły mi się do rozumu i brzęczały sobie tam cały wieczór, podczas tarcia sera na lasagna, podczas oglądania Fleczerowej i nawet przed samym snem.
Trochę mnie zaniepokoiło, kiedy grzebnąwszy w necie wyczytałam coś o ich związku z festiwalem Eurowizji, ale co tam. Muzyka ichnia przypomina mi trochę Enyę, trochę 1492. Dwie małe próbki. Ilustracje w drugiej próbce pomijam... janioły i smoki w takim wydaniu to raczej nie ja, ale mjuzik jest pięęękny, szczególnie druga połowa.
piątek, 27 lutego 2009
czwartek, 26 lutego 2009
440. migracja?
Ostatnio coraz częściej zdarza mi się brać igłę w łapki, choć zdaję sobie sprawę, że wieeele by mi się trzeba było nauczyć. I nie wiem do końca, który kierunek mnie najbardziej fascynuje - czy ładne, kfiateczkowe wyszywanki, czy crazy quilt, czy coś w rodzaju sztuki śmieciowej, z wykorzystaniem nietypowych materiałów... albo łączenie różnych technik i surowców, mixed media.
W ateciakowni zapisałam się do grupy włóknoholików, tak by to chyba można przetłumaczyć. Widzę, co kobietki tam swoimi igłami wyczyniają i cóż, będę się starała dotrzymać kroku :) Papieru pod żadnym względem nie porzucam, o nie!
Póki co, kilka włóknisto-tekstylnych linków do pooglądania, gdyby ktoś był zainteresowany.
Słownik ściegów z ilustracjami
Flickr - pocztówki 6x6 cale
Flickr - crazy quilts
Flickr - haftowane sztuki
Flickr - włókienni artyści z wyobraźnią.
Flickr - szmatkowo-włókienne rzeźby
Flickr - wyszywanie+ (mixed media)
Flickr - wyszywanie + nauka (!?)
A ja, póki co, mam do uszycia ateciaka z drzewem. Zrobiłam też sobie tycim szydełkiem siateczki z nici - czekają na zafarbowanie i wykorzystanie w jakimś ateciaku.
W ateciakowni zapisałam się do grupy włóknoholików, tak by to chyba można przetłumaczyć. Widzę, co kobietki tam swoimi igłami wyczyniają i cóż, będę się starała dotrzymać kroku :) Papieru pod żadnym względem nie porzucam, o nie!
Póki co, kilka włóknisto-tekstylnych linków do pooglądania, gdyby ktoś był zainteresowany.
Słownik ściegów z ilustracjami
Flickr - pocztówki 6x6 cale
Flickr - crazy quilts
Flickr - haftowane sztuki
Flickr - włókienni artyści z wyobraźnią.
Flickr - szmatkowo-włókienne rzeźby
Flickr - wyszywanie+ (mixed media)
Flickr - wyszywanie + nauka (!?)
A ja, póki co, mam do uszycia ateciaka z drzewem. Zrobiłam też sobie tycim szydełkiem siateczki z nici - czekają na zafarbowanie i wykorzystanie w jakimś ateciaku.
środa, 25 lutego 2009
439. gdzie góra, gdzie dół
W gmailowej poczcie można sobie zmieniać skórki, a dodatkowo jest taki myk, że skórka górska serwuje różne obrazki, zależnie od nie-wiem-czego. Otwieram dziś pocztę, a tam Yosemite... i znowu budzi się po kątach emocji chęć pojechania gdzieś daleko, na pustynie albo w góry. Tym bardziej, że Marceli przysłał szczegółowe sprawozdanie z wycieczki, jaką sobie część rodziny zafundowała w Polsce na okoliczność ferii. Zaś dodatkowa wiadomość, ważna, jest taka, że za niecałe cztery miesiące Szwagier K, Marcelowy małżonek, przylatuje do nas na miesięczny pobyt mocno turystyczny. I tak braknie czasu na wszystko :D Ale twardo planujemy wycieczkę na Zachodnie Wybrzeże, od Seattle do San Francisco. Z oglądaniem wielu gór, wulkanów, Oceanu Pacyficznego, wodospadów, sekwoi i Pomarańczowego Mostu.
wtorek, 24 lutego 2009
438. kilka sztuk.
Zacznę od sztuk otrzymanych – z wymiany ateciakowej na atcsforall.com. Gruszkę sobie zamówiłam, bo mnie zachwyciła, a jako niespodzianka przyszedł jeszcze tag. Niewykluczone, że domontuję sobie do niego jakieś dyndadełka... i będzie zakładka. Aż sobie przyniosłam do pracy, leżą sztuki na biurku i cieszą oczy.
Dalej będą moje produkty... w ateciakowni był stamp-a-thon, czyli maraton stempelkowy. Impreza polega na tym, że siedzą baby (przeważnie baby) od Australii i Zelandii aż do Kaliforni i stemplują ile się da od 17:00 w piątek do północy w niedzielę wedle swojej strefy czasowej. Można sobie wcześniej przygotować tła itp., ale samo stemplowanie ma się odbywać właśnie w tym czasie. Są też maratony kolażowe, malowane i... nie wiem, może jeszcze jakieś.
Wykorzystałam falistą tekturę ze zdartą jedną warstwą (sorry, kazikocie, jakiś taki tekturowy zbieg okoliczności nam powstał), zielskowe stemple, które w ogóle musiałam podkleić foamcorem (pianką modelarską), bo zakupione zostały tanio, z perspektywą właśnie „zrób to sam”. Tło akwarelkowe, do tego koraliki, traffki, guzik, co tam się znalazło. I akrylówki. Chyba bardzo mi się tęskni do ciepełka, bo ten plażowy wygląd ciągle za mną łazi.
Dalej będą moje produkty... w ateciakowni był stamp-a-thon, czyli maraton stempelkowy. Impreza polega na tym, że siedzą baby (przeważnie baby) od Australii i Zelandii aż do Kaliforni i stemplują ile się da od 17:00 w piątek do północy w niedzielę wedle swojej strefy czasowej. Można sobie wcześniej przygotować tła itp., ale samo stemplowanie ma się odbywać właśnie w tym czasie. Są też maratony kolażowe, malowane i... nie wiem, może jeszcze jakieś.
Wykorzystałam falistą tekturę ze zdartą jedną warstwą (sorry, kazikocie, jakiś taki tekturowy zbieg okoliczności nam powstał), zielskowe stemple, które w ogóle musiałam podkleić foamcorem (pianką modelarską), bo zakupione zostały tanio, z perspektywą właśnie „zrób to sam”. Tło akwarelkowe, do tego koraliki, traffki, guzik, co tam się znalazło. I akrylówki. Chyba bardzo mi się tęskni do ciepełka, bo ten plażowy wygląd ciągle za mną łazi.
Zrobiłam też kilka ateciaków-filcaków. Ten fioletowy kojarzy mi się z encrusted crazy quilt – kiedyś może będę mieć cierpliwość (i czas), żeby takie dziełka robić... Na blogu Pin Tangle można znaleźć dużo przykładów, na przykład w galerii.
I jeszcze mini-albumik dla Mili, o którym pisałam w zeszłym tygodniu. Zwykle „nie robię w różowym”, ale tutaj jakoś mi się właśnie różowy karton nawinął, a potem już poszło. Teraz kolej na albumik dla Oli, który będzie granatowo-fioletowo-zielony, sterta papierów o odnośnym ubarwieniu spoczywa już na kraftowym stole. Limit różowego na rok 2009 został już bowiem wykorzystany.
poniedziałek, 23 lutego 2009
437. szkieuka za kółkiem
Bycie żoną fajnego męża, który w całej swojej fajności ma również wbudowaną funkcję kierowcy na wszelkich wspólnych wyjazdach, wiąże się, niestety, z pewnym minusem: w mózgu żony, w rejonie składującym informacje o okolicznych drogach, robi się pusto, połączenia między komórkami nerwowymi są nader rzadkie, a te, które nawet tam kiedyś istniały, prują się jak stary sweter.
Jedzie sobie potem taka żona na proszoną kolację daleko-od-domu (jakieś 35 km), dumna jest z siebie, bo w tamtą stronę trafia bez żadnego zawracania i nawet na czas. W drodze powrotnej ma opcję trzymania się zderzaka znajomych, ale gdzie tam – jest samodzielna, mapę okolicy ma w jednym neuronie, więc się szybciutko od znajomych oddziela i zasuwa na własną rękę.
Droga dość pusta, pierwsza przełączka z autostrady 55 na 294 daje się przeskoczyć bez kłopotu. Spokojnie przemieszczam się na pas, gdzie nie trzeba się zatrzymywać ani nawet zwalniać celem wniesienia opłaty, bo brama nad hajłejem skontaktuje się z moim pudełeczkiem i weźmie sobie stosowne centy. Dumna jestem z siebie niemożebnie.
Potem zaczyna trochę niepokoić brak tablic ze zjazdem na North Ave. Co gorsza, tablica z tą nazwą pojawia się po chwili w pozycji mówiącej, że właśnie się nad North Ave. przejeżdża... a zjazdu niet. ZONK. Cóż za niemiłe uczucie. Przecież ja chciałam być tam, o, na dole!
Nic to, zjedzie się na pewno za kawałeczek na jakąś inną drogę, zawróci, myknie z powrotem. DOUBLE ZONK! Akurat tam złośliwie następny zjazd pojawia się za baaaaardzo długo, a na dodatek kompas pokazuje, że człowiek się oddala od domu. Następne optymistyczne tablice są dopiero koło lotniska O’Hare... Najłatwiej wtedy zemknąć na 90 do Rockford, potem na 290 na południe, potem na 355.
W ten sposób droga do domu wydłuża się do 70 km i przy okazji zalicza się większość autostrad w Chicagolandzie. Oraz przyswaja się głęboko informację, że jadąc 294 z południa trzeba sobie zjechać tuż przed North Ave. na 290, a tam jest piękna, ślimaczo zakręcona rampa na upragnioną ulicę. Co więcej, jest też odnośna tablica wyjaśniająca ten myk, ale North Ave. nazywa się na niej „64”. Od wielu lat doskonale wiem o tej podwójności, ale jak się człowiek zapnie w rozumie i koniecznie chce zobaczyć n-o-r-t-h, to się może wysłać na nieplanowaną wycieczkę hajłejoznawczą.
Tak, że podróże kształcą. Poniżej można sobie obejrzeć mapkę przedsięwzięcia. Linia niebieska pokazuje, gdzie się powinno było jechać, a linia w kolorze fuksjowym to pętelka nadłożona właśnie od niezjechania na zachód.
Jedzie sobie potem taka żona na proszoną kolację daleko-od-domu (jakieś 35 km), dumna jest z siebie, bo w tamtą stronę trafia bez żadnego zawracania i nawet na czas. W drodze powrotnej ma opcję trzymania się zderzaka znajomych, ale gdzie tam – jest samodzielna, mapę okolicy ma w jednym neuronie, więc się szybciutko od znajomych oddziela i zasuwa na własną rękę.
Droga dość pusta, pierwsza przełączka z autostrady 55 na 294 daje się przeskoczyć bez kłopotu. Spokojnie przemieszczam się na pas, gdzie nie trzeba się zatrzymywać ani nawet zwalniać celem wniesienia opłaty, bo brama nad hajłejem skontaktuje się z moim pudełeczkiem i weźmie sobie stosowne centy. Dumna jestem z siebie niemożebnie.
Potem zaczyna trochę niepokoić brak tablic ze zjazdem na North Ave. Co gorsza, tablica z tą nazwą pojawia się po chwili w pozycji mówiącej, że właśnie się nad North Ave. przejeżdża... a zjazdu niet. ZONK. Cóż za niemiłe uczucie. Przecież ja chciałam być tam, o, na dole!
Nic to, zjedzie się na pewno za kawałeczek na jakąś inną drogę, zawróci, myknie z powrotem. DOUBLE ZONK! Akurat tam złośliwie następny zjazd pojawia się za baaaaardzo długo, a na dodatek kompas pokazuje, że człowiek się oddala od domu. Następne optymistyczne tablice są dopiero koło lotniska O’Hare... Najłatwiej wtedy zemknąć na 90 do Rockford, potem na 290 na południe, potem na 355.
W ten sposób droga do domu wydłuża się do 70 km i przy okazji zalicza się większość autostrad w Chicagolandzie. Oraz przyswaja się głęboko informację, że jadąc 294 z południa trzeba sobie zjechać tuż przed North Ave. na 290, a tam jest piękna, ślimaczo zakręcona rampa na upragnioną ulicę. Co więcej, jest też odnośna tablica wyjaśniająca ten myk, ale North Ave. nazywa się na niej „64”. Od wielu lat doskonale wiem o tej podwójności, ale jak się człowiek zapnie w rozumie i koniecznie chce zobaczyć n-o-r-t-h, to się może wysłać na nieplanowaną wycieczkę hajłejoznawczą.
Tak, że podróże kształcą. Poniżej można sobie obejrzeć mapkę przedsięwzięcia. Linia niebieska pokazuje, gdzie się powinno było jechać, a linia w kolorze fuksjowym to pętelka nadłożona właśnie od niezjechania na zachód.
piątek, 20 lutego 2009
436. w domu
Zafundowalam sobie dzien wolnego, bo chorosc najwyrazniej wzmaga ataki, albo przynajmniej nie spuszcza z tonu. Bede wiec tkwic w betach, czytac cos moze, ogladac goopiom telewizje ( z doswiadczenia wiem, ze ramowka podczas dnia raczej nie rozwija intelektu). Nie cierpie chorowac. Bu.
A, i jeszcze idzie do nas SZTORM zimowy - ma dowalic do 20 cm sniegu. Ale fajnie, sniezek bedzie padal :D
PS. Notki bez polskich znakow powstaja na laptopie T, ktory nie ma polskich literek, ale za to drucik siega mu do kanapy. A moj laptop - wrecz odwrotnie.
A, i jeszcze idzie do nas SZTORM zimowy - ma dowalic do 20 cm sniegu. Ale fajnie, sniezek bedzie padal :D
PS. Notki bez polskich znakow powstaja na laptopie T, ktory nie ma polskich literek, ale za to drucik siega mu do kanapy. A moj laptop - wrecz odwrotnie.
czwartek, 19 lutego 2009
435. Pisqlakowy szkicownik
Pisqlak czasem bazgrze sobie na zajęciach, kiedy się nudzi... Wychodzą różności, na przykład obrazek wysoce meteorologiczny, ze słonecznym promieniem przechodzącym przez kroplę wody i tworzącym tęczę...
A to na dole, to nie ogień, tylko trawa.
Albo może też powstać krajobraz księżycowy. Widać ludka na gałęzi?
A to na dole, to nie ogień, tylko trawa.
Albo może też powstać krajobraz księżycowy. Widać ludka na gałęzi?
środa, 18 lutego 2009
434. kilka(set) slow wieczorem
W drodze do domu zahaczylam o miejska biblioteke. Trzeba z niej koniecznie korzystac, bo finansowana jest ponoc z naszych podatkow. Z przyjemnoscia odnotowuje, ze zbior polskich ksiazek urosl juz do poltorej polki (jedna polka ma gdzies okolo metra dlugosci). Niestety, pozostajemy daleko w tyle za kolekcja w jezyku Gujarati (cale cztery wypchane polki), ale za to wyprzedzamy jezyk Tagalog - niecale pol metra.
Cieszy mnie ta miedzynarodowosc naszej biblioteki.
Przyciagnelam magazyny kraftowe oraz grubachna ksiazke "Malzensta krolewskie. Wladcy elekcyjni." Przeczytalam pierwszy rozdzial o Annie Jagiellonce i po raz kolejny przekonalam sie, ze krolewny mialy raczej przerypane w zyciu. Zadziwia mnie rowniez okladka - ksiazka jest gruba, w twardej, laminowanej oprawie, ale z jakiejs przyczyny wydrukowanej w postaci spikselowanej, takiej zabkowanej - jakby ktos wzial obrazek z internetu (72 dpi :) i puscil do drukarni. Jak to mozliwe, ze nikt po drodze nie zauwazyl takiego grubego kiksa??
Ogladam sobie rowniez jednoczesnie QVC, kanal sprzedajacy roznosci - dzisiejszy wieczor jest akurat poswiecony tworzeniu ni mniej, ni wiecej, tylko scrapbookow i kartek. Piekne papiery, fajne wzory... ale jakos marszcze czolko na widok tych wszystkich machin typu Sizzix czy Xyron, z ktorych kartki wyskakuja niemalze same. Gdzie tu sztuka... Albo maja tez zestawy czesci do robienia dwustronicowych layoutow, wszystko juz wyciete, do tego caly obrus instrukcji, jak to wszystko poskladac... Nie, jednak stanowczo wole kreatywnosc pochodzaca z glowy, uzewnetrzniana przy pomocy kilku prostych narzedzi, chocby nawet byla krzywa czy niedokladna. Ale z serca, a nie z machiny :)
Aa, popilam herbatki z imbirem, cytryna, mniodkiem (T chlapnal jeszcze troche pradu, a potem przyszedl zamieszac tzw. wysoka lyzeczka, na wypadek gdyby metal po wlozeniu do tej mikstury zaczal syczec i pryskac.) I chyba mi sie gadulstwo wlaczylo.
Cieszy mnie ta miedzynarodowosc naszej biblioteki.
Przyciagnelam magazyny kraftowe oraz grubachna ksiazke "Malzensta krolewskie. Wladcy elekcyjni." Przeczytalam pierwszy rozdzial o Annie Jagiellonce i po raz kolejny przekonalam sie, ze krolewny mialy raczej przerypane w zyciu. Zadziwia mnie rowniez okladka - ksiazka jest gruba, w twardej, laminowanej oprawie, ale z jakiejs przyczyny wydrukowanej w postaci spikselowanej, takiej zabkowanej - jakby ktos wzial obrazek z internetu (72 dpi :) i puscil do drukarni. Jak to mozliwe, ze nikt po drodze nie zauwazyl takiego grubego kiksa??
Ogladam sobie rowniez jednoczesnie QVC, kanal sprzedajacy roznosci - dzisiejszy wieczor jest akurat poswiecony tworzeniu ni mniej, ni wiecej, tylko scrapbookow i kartek. Piekne papiery, fajne wzory... ale jakos marszcze czolko na widok tych wszystkich machin typu Sizzix czy Xyron, z ktorych kartki wyskakuja niemalze same. Gdzie tu sztuka... Albo maja tez zestawy czesci do robienia dwustronicowych layoutow, wszystko juz wyciete, do tego caly obrus instrukcji, jak to wszystko poskladac... Nie, jednak stanowczo wole kreatywnosc pochodzaca z glowy, uzewnetrzniana przy pomocy kilku prostych narzedzi, chocby nawet byla krzywa czy niedokladna. Ale z serca, a nie z machiny :)
Aa, popilam herbatki z imbirem, cytryna, mniodkiem (T chlapnal jeszcze troche pradu, a potem przyszedl zamieszac tzw. wysoka lyzeczka, na wypadek gdyby metal po wlozeniu do tej mikstury zaczal syczec i pryskac.) I chyba mi sie gadulstwo wlaczylo.
433. Mizeria
Chorość mię dopadłszy, urywam się z zakładu po lanczu, gdyż mam dyżur lanczowy na recepcji... a potem mykam. Nie cierpię, kiedy łepetyna sprawia wrażenie, że urosła do rozmiarów piłki plażowej, z nosa cieknie niczym z kranu upominającego się o hydraulika, a głos wydobywam z gardła z drapiącym trudem. Ble. I jeszcze kości bolą, i brzuszek nie teges. Walnąćby się na kanapę nicnierobiący, śpiąc.
I chyba z tego megaprzeziębienia pochrzaniło mi się conieco w szufladce z czasownikami :D Przegródki z koncówkami się przemieszały.
I chyba z tego megaprzeziębienia pochrzaniło mi się conieco w szufladce z czasownikami :D Przegródki z koncówkami się przemieszały.
wtorek, 17 lutego 2009
432. sprzątając i odwiedzając
Wypisałam sobie, co by się przydało zrobić w domciu – w kilku kategoriach. Od jakiegoś czasu usiłuję dokonywać gruntownych sprzątań itp. w weekendy, ale słabo mi się udaje; sobota jest w 2/3 zajęta lekcjami polskiego i polskim kościółkiem, w niedzielę też mało czasu, a poza tym hurgotanie odkurzaczem czy narzędziami w święto jest trochę niestosowne.
Spróbuję więc po kawałeczku przegryzać się przez tą listę w dni powszednie. Można powiedzieć, że to swego rodzaju porządki wiosenne. Wczoraj, przykładowo, odkurzyłam bardzo porządnie kąt kraftowy i przeczyściłam wykładzinę przy wejściu, oraz wyprałam małe dywaniki. Dziś może uporam się z okolicą fotela. Kotu nie będzie się podobało to, że jakoś podejrzanie często brzęczę odkurzaczem, ale trudno, zawsze się może schować w najdalszym kącie mieszkania.
Obawiam się tylko, że kiedy dojadę do końca listy, będzie trzeba zacząć od początku... wszyscy wiemy, że sprzątanie to syzyfowa praca i w zasadzie nie da się jej skończyć.
Poza tym mam w głowie mały albumik dla Mili – odwiedziliśmy Milę, niezwykle miłą staruszkę, grupowo w walentynki i chciałam jej zrobić niewielką pamiątkę z kilkoma fotkami i podpisami uczestników. Kolorki różowo-fioletowe, kwiatysie itp.
Mila ma całe mnóstwo kraftów w domu: jedliśmy na pięknym obrusie, haftowanym krzyżykowo w bukiety kwiatów i zawijasy; przez pół kolacji zastanawiałam się, jak twórczyni (zakładam, że to kobieca ręka) spowodowała, że na takiej wielkiej przestrzeni wszystko wyszło tam, gdzie trzeba... no i zajrzałam też pod spód, gdzie zgodnie z oczekiwaniami znalazłam wzorowe proste linie i żadnych farfocli.
Potem zaś obrus krzyżykowy został zamieniony na szydełkowy, złożony z mnóstwa kwiatków-rozetek, połączonych w jedną całość. Nie siliłam się nawet na dyskrecję, tylko czem prędzej przeliczyłam ilość wzorów na brzegach... otóż było ich 16x22, czyli 352! Nie wyobrażam sobie siedzenia i dziergania trzystu pięćdziesięciu dwóch kwiatków, a potem łączenia ich w obrus.
Było też koronkowe serce, quilt na sofie (a na nim wyszywanki, ale maszynowe), witraże w górnych segmentach okien, metalowa scenka z Betlejem, piękny, staroświecki zegar szafkowy z rzeźbionkami, maleńki stoliczek, olejne krajobrazy... i wypasione kłosy pszenicy, zatopione w kolumience z pleksi. Strasznie lubię oglądać takie eksponaty, choćby nawet zahaczały o kicz.
Aha, jeszcze muszę wspomnieć szklanki – Mili mnóstwo podróżowała i z każdej wycieczki starała się przywieźć szklankę. Część się już wytłukła, ale i tak pozostał zbiór... każdy dostał więc do kolacji inną szklankę; mnie trafiła się Montana, między innymi z Yellowstone, co mnie oczywiście uradowało i odgrzało piękne wspomnienia.
Spróbuję więc po kawałeczku przegryzać się przez tą listę w dni powszednie. Można powiedzieć, że to swego rodzaju porządki wiosenne. Wczoraj, przykładowo, odkurzyłam bardzo porządnie kąt kraftowy i przeczyściłam wykładzinę przy wejściu, oraz wyprałam małe dywaniki. Dziś może uporam się z okolicą fotela. Kotu nie będzie się podobało to, że jakoś podejrzanie często brzęczę odkurzaczem, ale trudno, zawsze się może schować w najdalszym kącie mieszkania.
Obawiam się tylko, że kiedy dojadę do końca listy, będzie trzeba zacząć od początku... wszyscy wiemy, że sprzątanie to syzyfowa praca i w zasadzie nie da się jej skończyć.
Poza tym mam w głowie mały albumik dla Mili – odwiedziliśmy Milę, niezwykle miłą staruszkę, grupowo w walentynki i chciałam jej zrobić niewielką pamiątkę z kilkoma fotkami i podpisami uczestników. Kolorki różowo-fioletowe, kwiatysie itp.
Mila ma całe mnóstwo kraftów w domu: jedliśmy na pięknym obrusie, haftowanym krzyżykowo w bukiety kwiatów i zawijasy; przez pół kolacji zastanawiałam się, jak twórczyni (zakładam, że to kobieca ręka) spowodowała, że na takiej wielkiej przestrzeni wszystko wyszło tam, gdzie trzeba... no i zajrzałam też pod spód, gdzie zgodnie z oczekiwaniami znalazłam wzorowe proste linie i żadnych farfocli.
Potem zaś obrus krzyżykowy został zamieniony na szydełkowy, złożony z mnóstwa kwiatków-rozetek, połączonych w jedną całość. Nie siliłam się nawet na dyskrecję, tylko czem prędzej przeliczyłam ilość wzorów na brzegach... otóż było ich 16x22, czyli 352! Nie wyobrażam sobie siedzenia i dziergania trzystu pięćdziesięciu dwóch kwiatków, a potem łączenia ich w obrus.
Było też koronkowe serce, quilt na sofie (a na nim wyszywanki, ale maszynowe), witraże w górnych segmentach okien, metalowa scenka z Betlejem, piękny, staroświecki zegar szafkowy z rzeźbionkami, maleńki stoliczek, olejne krajobrazy... i wypasione kłosy pszenicy, zatopione w kolumience z pleksi. Strasznie lubię oglądać takie eksponaty, choćby nawet zahaczały o kicz.
Aha, jeszcze muszę wspomnieć szklanki – Mili mnóstwo podróżowała i z każdej wycieczki starała się przywieźć szklankę. Część się już wytłukła, ale i tak pozostał zbiór... każdy dostał więc do kolacji inną szklankę; mnie trafiła się Montana, między innymi z Yellowstone, co mnie oczywiście uradowało i odgrzało piękne wspomnienia.
poniedziałek, 16 lutego 2009
430. po walentynkach
Niektórzy twierdzą, że to święto raczej wątpliwe, kolejny amerykancki wynalazek... skoro jednak siedzę właśnie po amerykanckiej stronie Wielkiej Wody, to walentynki obeszliśmy. Tym bardziej, że Pisqlak akurat ma w ten dzień urodziny.
Udaliśmy się zatem z T na Navy Pier, do ajmaksa, na film o rafie koralowej. Przepięęęęknie było! Jakbyśmy się wybrali do Australii albo Papui... Tym piękniej, że dzięki gustownym (według jakiejś owadziej klasyfikacji może) paczałkom wszystko to podpływało nam pod same nosy. Stary koń ze mnie, ale ze dwa razy złapałam się na próbie dotknięcia koralowca :D
Potem jeszcze wsadziliśmy nos do szklarni, czyli Crystal Gardens, gdzie rozkminialiśmy, czy woda może, czy nie może wylatywać prostym strumieniem z jednego klombu i lądować w drugim. Wygląda na to, że może!
Wszystkie środki transportu nam się ładnie poskładały, więc wycieczka pomimo temperatur nieco mroźnych była całkiem przyjemna meteorologicznie.
Zaś a propos walentynek jeszcze... ciekawa sprawa, że w języku polskim jest tylko jedno słowo na single oraz lonely... Jakby się zakładało, że osoba pojedyncza nie może być szczęśliwa i nie-samotna. Ostatnio najwyraźniej używa się też pojęcia singiel - no i całe szczęście. Pamiętam, jak mnie wkurzało, kiedy byłam pojedyncza, jeśli ktoś mnie określał jako osobę samotną. Nie ma to jak komuś dowalić, choć najczęściej zupełnie niecelowo.
No i teraz tak: czy to język jest odbiciem uogólnionego, społecznego światopoglądu (czyli Polacy jako całość uważają, że single są smutne), czy może odwrotnie: statystyczny polski singiel będzie smutniejszy od równie statystycznego singla amerykańskiego, bo mu się owym językiem wtyka, że z założenia ma być samotny?
=====
Poza tym odkryłam właśnie playlisty na Tubce - można sobie pogrupować ulubioną muzyczkę i potem zapodać jedno po drugim, albo w kolejności losowej... to i słucham dzisiaj, skrycie podbierając bandwidth na zakładowym serwerze... A tu, proszę bardzo, piękny Verdi. Niesamowite, ci wszyscy ludzie wyglądają, jakby byli z kamienia, podobnie jak mury...
Udaliśmy się zatem z T na Navy Pier, do ajmaksa, na film o rafie koralowej. Przepięęęęknie było! Jakbyśmy się wybrali do Australii albo Papui... Tym piękniej, że dzięki gustownym (według jakiejś owadziej klasyfikacji może) paczałkom wszystko to podpływało nam pod same nosy. Stary koń ze mnie, ale ze dwa razy złapałam się na próbie dotknięcia koralowca :D
Potem jeszcze wsadziliśmy nos do szklarni, czyli Crystal Gardens, gdzie rozkminialiśmy, czy woda może, czy nie może wylatywać prostym strumieniem z jednego klombu i lądować w drugim. Wygląda na to, że może!
Wszystkie środki transportu nam się ładnie poskładały, więc wycieczka pomimo temperatur nieco mroźnych była całkiem przyjemna meteorologicznie.
Zaś a propos walentynek jeszcze... ciekawa sprawa, że w języku polskim jest tylko jedno słowo na single oraz lonely... Jakby się zakładało, że osoba pojedyncza nie może być szczęśliwa i nie-samotna. Ostatnio najwyraźniej używa się też pojęcia singiel - no i całe szczęście. Pamiętam, jak mnie wkurzało, kiedy byłam pojedyncza, jeśli ktoś mnie określał jako osobę samotną. Nie ma to jak komuś dowalić, choć najczęściej zupełnie niecelowo.
No i teraz tak: czy to język jest odbiciem uogólnionego, społecznego światopoglądu (czyli Polacy jako całość uważają, że single są smutne), czy może odwrotnie: statystyczny polski singiel będzie smutniejszy od równie statystycznego singla amerykańskiego, bo mu się owym językiem wtyka, że z założenia ma być samotny?
=====
Poza tym odkryłam właśnie playlisty na Tubce - można sobie pogrupować ulubioną muzyczkę i potem zapodać jedno po drugim, albo w kolejności losowej... to i słucham dzisiaj, skrycie podbierając bandwidth na zakładowym serwerze... A tu, proszę bardzo, piękny Verdi. Niesamowite, ci wszyscy ludzie wyglądają, jakby byli z kamienia, podobnie jak mury...
Labels:
chicago,
mjuzik,
o języku,
pofilozujmy,
z życia wzięte
piątek, 13 lutego 2009
429. nowe kolorki
Chyba długo ten wystrój nie pożyje... nie za bardzo lubie, kiedy tło jest ciemnawe. Hm. Popatrzę jeszcze, może się przyzwyczaję?
A zdjęcie jest z zamku z Niemiec, zwiedzanego w listopadzie.
W ogóle to dostałam zamówienie na 40 (!) serduszek z masy solnej :) Cieszę się, bo kaska będzie, ale z drugiej strony - wszystkie mają mieć jednakowy design, tyle, że połowa różowa, połowa w kolorze zieleni chlorofilowej, bo to na imprezę przedślubną nauczycielki biologii.
Mam pomysła, żeby w taki sam sposób produkować dekoracje jajeczne- można odbić koronkę, czego jeszcze nie próbowałam, ale przecież kiedyś trzeba!
A zdjęcie jest z zamku z Niemiec, zwiedzanego w listopadzie.
W ogóle to dostałam zamówienie na 40 (!) serduszek z masy solnej :) Cieszę się, bo kaska będzie, ale z drugiej strony - wszystkie mają mieć jednakowy design, tyle, że połowa różowa, połowa w kolorze zieleni chlorofilowej, bo to na imprezę przedślubną nauczycielki biologii.
Mam pomysła, żeby w taki sam sposób produkować dekoracje jajeczne- można odbić koronkę, czego jeszcze nie próbowałam, ale przecież kiedyś trzeba!
środa, 11 lutego 2009
428. ząb, zupa zębowa, ser, zupa serowa
Zrobiłam wczoraj - drugi raz - zupę z przypadkowego przepisu. Przypadek polegał na tym, że przyszła do mnie reklama jakiegoś zestawu przepisów. Zapewne trzeba się zapisać, wnieść opłatę, a potem niby-że klub przysyła po kilka kart, ewentualnie jakiś pojemnik na nie i w taki sposób powstaje kolekcja.
Zestaw składników jest może nieco szokujący dla coponiektórych - mleko i szynka w jednym :) Zapewniam jednak, że wszystko się wyrównuje w tej mieszaninie i smakuje znakomicie.
3 średnie ziemniaki (najlepiej czerwone)
2 szklanki wody
1 mała cebula
3 łyżki masła
3 łyżki mąki najzwyklejszej
czerwona papryka kruszona - płatki z nasionkami
mielony pieprz
pół łyżeczki cukru
3 szklanki mleka
szklanka tartego sera typu cheddar
szklanka gotowanej szynki pociupanej w kostki ok. 1 cm
1. Obrać ziemniaki, pokroić w kostkę ok. 2-3 cm.
2. Zagotować wodę, wrzucić ziemniaki. Ugotować i odcedzić, zachowując szklankę płynu.
3. Obrać cebulę, drobno posiekać. Rozpuścić masło w garnku, zeszklić w nim cebulkę, często mieszając. Nie brązowić :)
4. Dodać mąkę do cebuli, doprawić papryką i pieprzem. Gotować 3-4 minuty.
5. Stopniowo dodać do cebulowej mieszanki ziemniaki, wodę ziemniaczaną, mleko, cukier. Dobrze zamieszać. Dodać ser i szynkę. Gotować na małym ogniu pół godziny, często mieszając.
Zupkę można wsuwać z misek czy talerzy, pomagając sobie przykładowo świeżym chlebem. Można też zrobić miski chlebowe: zakupić twardsze bułki (tu się nazywają sourdough), ściąć im czubki, wydrążyć tak, żeby zostały ścianki na jakieś 4 cm. Mniam.
Zestaw składników jest może nieco szokujący dla coponiektórych - mleko i szynka w jednym :) Zapewniam jednak, że wszystko się wyrównuje w tej mieszaninie i smakuje znakomicie.
3 średnie ziemniaki (najlepiej czerwone)
2 szklanki wody
1 mała cebula
3 łyżki masła
3 łyżki mąki najzwyklejszej
czerwona papryka kruszona - płatki z nasionkami
mielony pieprz
pół łyżeczki cukru
3 szklanki mleka
szklanka tartego sera typu cheddar
szklanka gotowanej szynki pociupanej w kostki ok. 1 cm
1. Obrać ziemniaki, pokroić w kostkę ok. 2-3 cm.
2. Zagotować wodę, wrzucić ziemniaki. Ugotować i odcedzić, zachowując szklankę płynu.
3. Obrać cebulę, drobno posiekać. Rozpuścić masło w garnku, zeszklić w nim cebulkę, często mieszając. Nie brązowić :)
4. Dodać mąkę do cebuli, doprawić papryką i pieprzem. Gotować 3-4 minuty.
5. Stopniowo dodać do cebulowej mieszanki ziemniaki, wodę ziemniaczaną, mleko, cukier. Dobrze zamieszać. Dodać ser i szynkę. Gotować na małym ogniu pół godziny, często mieszając.
Zupkę można wsuwać z misek czy talerzy, pomagając sobie przykładowo świeżym chlebem. Można też zrobić miski chlebowe: zakupić twardsze bułki (tu się nazywają sourdough), ściąć im czubki, wydrążyć tak, żeby zostały ścianki na jakieś 4 cm. Mniam.
428. różowiutko
Pogoda nader przygnębiająca... mgła i mżawka, ale lepsze to, niż zwały śniegu. A u mnie różowości, czyli kolor najmniej chyba używany na codzień. Z okazji walentynek odbyła się jednak produkcja różowych serduszek; większość powstała z masy solnej, a dwa ostatnie – z filcu. Nie chodzi jednak o ufilcowanie igłą z pasemek kłaczków, tylko o uszycie z filcowych szmatek :)
Teraz można już myśleć o kraftach wielkanocnych. Tej zielonej farby mam jeszcze całe mnóstwo.
Teraz można już myśleć o kraftach wielkanocnych. Tej zielonej farby mam jeszcze całe mnóstwo.
Na dobranoc czytam sobie... romans historyczny. Coraz szybciej go czytam, prawie że przeskakując linijki, popędzając akcję. Coś mi się wydaje, że romanse tego rodzaju nie są moim ulubionym typem lektury... nawet, jeśli są sukienkowe. Film zapewne obejrzałabym chętnie, podobnie jak powtarzane dość często na jednym z tut. kanałów Dumy i uprzedzenia (piszę w liczbie mnogiej, bo są dwie wersje), Emmy itd. Odkryłam też, że telewizja publiczna pokazuje Herculesa Poirot – mniam! Właśnie sobie wczoraj oglądnęłam odcineczek.
A na koniec – w prysznicu przypomniały mi się dziś ruskie piosenki, jakich uczyliśmy się w szkole. Przed odwiezieniem Pisqlaka na uczelnię wpadłam na chwilę do Tubki... a tam tyyyyle wersji rozmaitych! Zaczniemy od totalnego hardkoru – Dia de la Victoria, z hiszpańskimi napisami :D. Pan z Przedziałkiem rządzi. I wszystko jest, chór dziecięcy, orkiestra, żołnierze...
Labels:
masosolnie,
mjuzik,
szmatki,
z życia wzięte
wtorek, 10 lutego 2009
427. kontynuacja tematyki lodowej
Mikołaj (siostrzeniec, nie chodzi o tego z Laponii w czerwonym odzieniu) podesłał mi swoje zdjęcia z lodów, zdaje się, że ze Szwajcarii. Widać na nich wyraźniej ten zielono-błękitny odcień, którym zachwycałam się wczoraj. Widać też, jak wspomniany Mikołaj zdobywa lodospad... a ja nieodmiennie zastanawiam się, widząc takie zdjęcia: czy aby na pewno nie ma tam łatwiejszej drogi??
poniedziałek, 9 lutego 2009
426. lody pistacjowe, czyli Matthiessen State Park
Wybraliśmy się wczoraj do Matthiessen - najpierw mi się nie chciało, ale zadowolona jestem, że dałam się skusić. Nie było ani bardzo zimno, ani błotniście po kolana, ani śniegu po pas. Za to doświadczyłam niesamowitego widoku - lodospady były delikatnie zielonkawe, a nie białe, jak się spodziewałam!
Wyczytałam, że ma to związek z ilością bąbelków powietrza zamkniętych w lodzie - zależnie od tejże ilości lód różnie odbija światło, a zatem będzie się wydawał biały albo właśnie niebieskawo-zielonkawy. Przepiękny odcień, taki subtelny. Fascynująca sprawa.
Zdjęcia z wycieczki są TU.
Poza tym - w zasadzie nic nowego, nie ma szokujących obserwacji :). Trzeba będzie pstryknąć fotki najnowszym wytworom, to będzie co wstawiać na szkieuka.
Wyczytałam, że ma to związek z ilością bąbelków powietrza zamkniętych w lodzie - zależnie od tejże ilości lód różnie odbija światło, a zatem będzie się wydawał biały albo właśnie niebieskawo-zielonkawy. Przepiękny odcień, taki subtelny. Fascynująca sprawa.
Zdjęcia z wycieczki są TU.
Poza tym - w zasadzie nic nowego, nie ma szokujących obserwacji :). Trzeba będzie pstryknąć fotki najnowszym wytworom, to będzie co wstawiać na szkieuka.
piątek, 6 lutego 2009
425. kombinat pracuje
Kilka najnowszych produktów... ateciaki filcowe. Najbardziej podoba mi się ten zielony, abstrakcyjny... jedzie dzisiaj do Indiany jako niespodzianka na urodziny głównodowodzącej w naszej ateciakowni. Ogłoszono tajną akcję, właśnie w postaci wysyłania "niezamówionych" kart do niej, a ponieważ członków na AFA jest ponad 2200, nawet jeśli tylko niewielka część coś wyśle, to i tak będzie fajnie :)
Zaś różowość i pomarańczowość były na zamówienie.
Zauczestniczyłam też w wymianie podróżnej, po raz kolejny przedstawiając Wieliczkę... kopalnia normalnie powinna mi płacić za promowanie jej za wielką wodą :D Do tego dorobiłam jeszcze karty o Kolorado, ale zdaje mi się, że słabo te góry widać... lepiej by było na ciemniejszym tle. No cóż, będzie się wiedziało na następny raz.
Zaś różowość i pomarańczowość były na zamówienie.
Zauczestniczyłam też w wymianie podróżnej, po raz kolejny przedstawiając Wieliczkę... kopalnia normalnie powinna mi płacić za promowanie jej za wielką wodą :D Do tego dorobiłam jeszcze karty o Kolorado, ale zdaje mi się, że słabo te góry widać... lepiej by było na ciemniejszym tle. No cóż, będzie się wiedziało na następny raz.
A teraz inny rozdział - masa solna. Serduszka, do których trzeba będzie jeszcze dorobić wieszadełka; ślimaczki jako ozdóbki do ślimaczego albumu, obecnie znajdującego się w poczekalni. Dalej zaś mamy eksperymenty w zakresie udawania ceramiki z zawijaskami i kamyków z hieroglifami. Do odbicia wzorów wykorzystałam kolczyk z dolarowca i pieczątkę z wymiennymi hieroglifami (coś na kształt hieroglifowej drukarenki), która stanowiła część egipskiego zestawu dla dzieci, zdobytego za parę $$ na wyprzedaży garażowej zeszłego lata. Wiedziałam, że się do czegoś przydadzą!
Zawijaski wyszły nawet dość fajnie, natomiast z hieroglifów chyba tylko jedna wersja jest na tyle wyraźna, że będzie można poznać, co przedstawia. Na razie idą do poczekalni; jak znajdę czas, to je nanizam na jakieś sznureczki.
Labels:
atc,
masosolnie,
papierrr,
szmatki,
wlokna
środa, 4 lutego 2009
424. czytanie
Przeczytałam „Dom nad rozlewiskiem”, z pińcet stron chyba. Z tego, co wygrzebałam w necie, książka ta budzi skrajne emocje w czytelnikach, ale zapewne to nic nowego, bo każda powieść będzie miała zażartych przeciwników i zwolenników. Ciekawe, że większość narzekaczy stwierdza „zmęczyłam jakoś tego gniota do końca” – po co męczyć, skoro się nie podoba? Ja tam mam kilka książek, w których nie dobrnęłam do końca i wcale się tego nie wstydzę, a nawet przyznam się, że jedna z nich to pewien Umberto Eco :) Może jakaś mało wyrafinowana jestem, skoro taki ważny pisarz akhem leży sobie na półce i czeka... na nie-wiadomo-kiedy.
(Ostatnio utknęło też czytanie Książki o Rycerzach, zakupionej w Polsce... najpierw zasuwaliśmy z T na dwie zakładki i można powiedzieć, że na wyścigi, ale potem małżonek mnie wziął i wyprzedził, dojechał pędem do końca i zapowiedział, że na pewno się wzruszę do łez. No i cyk(or), boję się przejść choćby kartkę dalej.)
Przyniosę sobie jakieś nowe babskie czytadło z biblioteki; w międzyczasie zaś tak zwanym miałam się wypowiedzieć na temat Rozlewiska. Ano podobało mi się, ciepła opowieść o wybojach życiowych, z których bohaterowie niezmiennie sie jakoś wykopują, a potem znowu jakiś kłopot.I tak w kółko. Jest jednak domowa atmosfera, chciałoby się też gdzieś na wsi zamieszkać. Przeszkadza mi trochę niejaka rozwiązłość głównej bohaterki, , że użyję staroświeckiej terminologii, ale zdaje się, że takie czasy w powieściach nastały. Trudno... skupię się na tym, że znowu chce mi się coś tam pitrasić, zawieszać zasłonki i hodować ziółka.
A propos: znalazłam dziś, szukając, rzecz jasna, czegoś zupełnie innego, pakieciki z nasionami z... 2002 roku, w większości nawet nie otwarte. I teraz mam dylemat: wyrosną, czy nie wyrosną? Majeranek, tymianek, pietrucha, kocimiętka, ludzka miętka, koperek... może jednak nie będę ryzykować? A, i jeszcze maciejkę mam, którą mi dawno, dawno temu przysłano aże z Łodzi :)
(Ostatnio utknęło też czytanie Książki o Rycerzach, zakupionej w Polsce... najpierw zasuwaliśmy z T na dwie zakładki i można powiedzieć, że na wyścigi, ale potem małżonek mnie wziął i wyprzedził, dojechał pędem do końca i zapowiedział, że na pewno się wzruszę do łez. No i cyk(or), boję się przejść choćby kartkę dalej.)
Przyniosę sobie jakieś nowe babskie czytadło z biblioteki; w międzyczasie zaś tak zwanym miałam się wypowiedzieć na temat Rozlewiska. Ano podobało mi się, ciepła opowieść o wybojach życiowych, z których bohaterowie niezmiennie sie jakoś wykopują, a potem znowu jakiś kłopot.I tak w kółko. Jest jednak domowa atmosfera, chciałoby się też gdzieś na wsi zamieszkać. Przeszkadza mi trochę niejaka rozwiązłość głównej bohaterki, , że użyję staroświeckiej terminologii, ale zdaje się, że takie czasy w powieściach nastały. Trudno... skupię się na tym, że znowu chce mi się coś tam pitrasić, zawieszać zasłonki i hodować ziółka.
A propos: znalazłam dziś, szukając, rzecz jasna, czegoś zupełnie innego, pakieciki z nasionami z... 2002 roku, w większości nawet nie otwarte. I teraz mam dylemat: wyrosną, czy nie wyrosną? Majeranek, tymianek, pietrucha, kocimiętka, ludzka miętka, koperek... może jednak nie będę ryzykować? A, i jeszcze maciejkę mam, którą mi dawno, dawno temu przysłano aże z Łodzi :)
wtorek, 3 lutego 2009
423. znowu brr.
Wstaje, zbieram sie do pojscia na zaklad. Niepotrzebnie wchodze do netu, dowiaduje sie, ze jest wlasnie -17, odczuwalna -26, a na dodatek znowu ma dosypac sniegu.
Czy to sie nigdy nie skonczy? :(
Czy to sie nigdy nie skonczy? :(
poniedziałek, 2 lutego 2009
422. Xin Nian Kuai Le!
Jedni zasiedli wczoraj w domach do oglądania Superbowl, a inni, na przykład my, udali się na Chińczykowo celem zauczestniczenia w obchodach nowego roku. Chodziło nam głównie o paradę. Ustawiliśmy się zatem strategicznie na kwietnikach, skąd natrzaskaliśmy zdjęć - przede wszystkim przemieszczającego się energicznie smoka:
Od czasu do czasu jechały również floats, czyli platformy z różnościami, jak przykładowo wystawka z chińskiego konsulatu:
Od czasu do czasu jechały również floats, czyli platformy z różnościami, jak przykładowo wystawka z chińskiego konsulatu:
Chińskie stroje i oprawa nieustannie mnie zachwycają, bo takie to wszystko inne, egzotyczne... Nawet jaskrawe czerwienie i fuksje, połączone z kapiącym złotem, na codzień połączenie nie do przyjęcia, w chińskim kontekście wygląda ładnie i uroczyście.
Tu widać część grupy tancerek - wystarczy czerwony szal i uśmiech, i już jest pięknie...
Po paradzie zawlokłam T do naszej (a w zasadzie chyba bardziej mojej) ulubionej pizdryczarni, gdzie chińskie drobiazgi piętrzą się aże pod sufit. Latarni jakoś nigdy nie zauważyłam - może za bardzo skupiam się na wysokości nosa, a może to tylko z okazji nowego roku powywieszali.
W sklepiku jest też mały zakątek z PAPIEREM, najwyraźniej służącym głównie do świętowania, bo tuż obok siedzą sterty kadzidełek. Nabyłam, oczywiście, dwa pakieciki, jeden złocisty z lotosem, drugi bladoszary, ale za to z fajną fakturką. Taki naturalny bardzo.
Zewsząd czają się orientalne akcenty, na przykład kafelki, kafliska ze smokami i innymi zwierzami.
A tu jest chyba najbardziej chińska budowla w okolicy.
Na koniec spotkał nas jeszcze bonusik. Zasuwalismy już na parking, kiedy natknęliśmy się na chińską miss Chicago z towarzyszem. Bardzo byli mili, zapozowali nam i innemu jeszcze fotografowi. I takim oto serendipity zakończyliśmy wyprawę :)
Żeby o kraftach nie zapomnieć... dostałam kilka ateciaków. Proszę łaskawie zwrócić uwagę na minę tego konisia morskiego - mnie rozwala za każdym razem, jak na nią patrzę :D
Labels:
atc,
chicago,
fotoreportaż,
papierrr,
turystycznie,
zwierzecosc
Subskrybuj:
Posty (Atom)