Bycie żoną fajnego męża, który w całej swojej fajności ma również wbudowaną funkcję kierowcy na wszelkich wspólnych wyjazdach, wiąże się, niestety, z pewnym minusem: w mózgu żony, w rejonie składującym informacje o okolicznych drogach, robi się pusto, połączenia między komórkami nerwowymi są nader rzadkie, a te, które nawet tam kiedyś istniały, prują się jak stary sweter.
Jedzie sobie potem taka żona na proszoną kolację daleko-od-domu (jakieś 35 km), dumna jest z siebie, bo w tamtą stronę trafia bez żadnego zawracania i nawet na czas. W drodze powrotnej ma opcję trzymania się zderzaka znajomych, ale gdzie tam – jest samodzielna, mapę okolicy ma w jednym neuronie, więc się szybciutko od znajomych oddziela i zasuwa na własną rękę.
Droga dość pusta, pierwsza przełączka z autostrady 55 na 294 daje się przeskoczyć bez kłopotu. Spokojnie przemieszczam się na pas, gdzie nie trzeba się zatrzymywać ani nawet zwalniać celem wniesienia opłaty, bo brama nad hajłejem skontaktuje się z moim pudełeczkiem i weźmie sobie stosowne centy. Dumna jestem z siebie niemożebnie.
Potem zaczyna trochę niepokoić brak tablic ze zjazdem na North Ave. Co gorsza, tablica z tą nazwą pojawia się po chwili w pozycji mówiącej, że właśnie się nad North Ave. przejeżdża... a zjazdu niet. ZONK. Cóż za niemiłe uczucie. Przecież ja chciałam być tam, o, na dole!
Nic to, zjedzie się na pewno za kawałeczek na jakąś inną drogę, zawróci, myknie z powrotem. DOUBLE ZONK! Akurat tam złośliwie następny zjazd pojawia się za baaaaardzo długo, a na dodatek kompas pokazuje, że człowiek się oddala od domu. Następne optymistyczne tablice są dopiero koło lotniska O’Hare... Najłatwiej wtedy zemknąć na 90 do Rockford, potem na 290 na południe, potem na 355.
W ten sposób droga do domu wydłuża się do 70 km i przy okazji zalicza się większość autostrad w Chicagolandzie. Oraz przyswaja się głęboko informację, że jadąc 294 z południa trzeba sobie zjechać tuż przed North Ave. na 290, a tam jest piękna, ślimaczo zakręcona rampa na upragnioną ulicę. Co więcej, jest też odnośna tablica wyjaśniająca ten myk, ale North Ave. nazywa się na niej „64”. Od wielu lat doskonale wiem o tej podwójności, ale jak się człowiek zapnie w rozumie i koniecznie chce zobaczyć n-o-r-t-h, to się może wysłać na nieplanowaną wycieczkę hajłejoznawczą.
Tak, że podróże kształcą. Poniżej można sobie obejrzeć mapkę przedsięwzięcia. Linia niebieska pokazuje, gdzie się powinno było jechać, a linia w kolorze fuksjowym to pętelka nadłożona właśnie od niezjechania na zachód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz