Od czasu do czasu jechały również floats, czyli platformy z różnościami, jak przykładowo wystawka z chińskiego konsulatu:
Chińskie stroje i oprawa nieustannie mnie zachwycają, bo takie to wszystko inne, egzotyczne... Nawet jaskrawe czerwienie i fuksje, połączone z kapiącym złotem, na codzień połączenie nie do przyjęcia, w chińskim kontekście wygląda ładnie i uroczyście.
Tu widać część grupy tancerek - wystarczy czerwony szal i uśmiech, i już jest pięknie...
Po paradzie zawlokłam T do naszej (a w zasadzie chyba bardziej mojej) ulubionej pizdryczarni, gdzie chińskie drobiazgi piętrzą się aże pod sufit. Latarni jakoś nigdy nie zauważyłam - może za bardzo skupiam się na wysokości nosa, a może to tylko z okazji nowego roku powywieszali.
W sklepiku jest też mały zakątek z PAPIEREM, najwyraźniej służącym głównie do świętowania, bo tuż obok siedzą sterty kadzidełek. Nabyłam, oczywiście, dwa pakieciki, jeden złocisty z lotosem, drugi bladoszary, ale za to z fajną fakturką. Taki naturalny bardzo.
Zewsząd czają się orientalne akcenty, na przykład kafelki, kafliska ze smokami i innymi zwierzami.
A tu jest chyba najbardziej chińska budowla w okolicy.
Na koniec spotkał nas jeszcze bonusik. Zasuwalismy już na parking, kiedy natknęliśmy się na chińską miss Chicago z towarzyszem. Bardzo byli mili, zapozowali nam i innemu jeszcze fotografowi. I takim oto serendipity zakończyliśmy wyprawę :)
Żeby o kraftach nie zapomnieć... dostałam kilka ateciaków. Proszę łaskawie zwrócić uwagę na minę tego konisia morskiego - mnie rozwala za każdym razem, jak na nią patrzę :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz