Wypisałam sobie, co by się przydało zrobić w domciu – w kilku kategoriach. Od jakiegoś czasu usiłuję dokonywać gruntownych sprzątań itp. w weekendy, ale słabo mi się udaje; sobota jest w 2/3 zajęta lekcjami polskiego i polskim kościółkiem, w niedzielę też mało czasu, a poza tym hurgotanie odkurzaczem czy narzędziami w święto jest trochę niestosowne.
Spróbuję więc po kawałeczku przegryzać się przez tą listę w dni powszednie. Można powiedzieć, że to swego rodzaju porządki wiosenne. Wczoraj, przykładowo, odkurzyłam bardzo porządnie kąt kraftowy i przeczyściłam wykładzinę przy wejściu, oraz wyprałam małe dywaniki. Dziś może uporam się z okolicą fotela. Kotu nie będzie się podobało to, że jakoś podejrzanie często brzęczę odkurzaczem, ale trudno, zawsze się może schować w najdalszym kącie mieszkania.
Obawiam się tylko, że kiedy dojadę do końca listy, będzie trzeba zacząć od początku... wszyscy wiemy, że sprzątanie to syzyfowa praca i w zasadzie nie da się jej skończyć.
Poza tym mam w głowie mały albumik dla Mili – odwiedziliśmy Milę, niezwykle miłą staruszkę, grupowo w walentynki i chciałam jej zrobić niewielką pamiątkę z kilkoma fotkami i podpisami uczestników. Kolorki różowo-fioletowe, kwiatysie itp.
Mila ma całe mnóstwo kraftów w domu: jedliśmy na pięknym obrusie, haftowanym krzyżykowo w bukiety kwiatów i zawijasy; przez pół kolacji zastanawiałam się, jak twórczyni (zakładam, że to kobieca ręka) spowodowała, że na takiej wielkiej przestrzeni wszystko wyszło tam, gdzie trzeba... no i zajrzałam też pod spód, gdzie zgodnie z oczekiwaniami znalazłam wzorowe proste linie i żadnych farfocli.
Potem zaś obrus krzyżykowy został zamieniony na szydełkowy, złożony z mnóstwa kwiatków-rozetek, połączonych w jedną całość. Nie siliłam się nawet na dyskrecję, tylko czem prędzej przeliczyłam ilość wzorów na brzegach... otóż było ich 16x22, czyli 352! Nie wyobrażam sobie siedzenia i dziergania trzystu pięćdziesięciu dwóch kwiatków, a potem łączenia ich w obrus.
Było też koronkowe serce, quilt na sofie (a na nim wyszywanki, ale maszynowe), witraże w górnych segmentach okien, metalowa scenka z Betlejem, piękny, staroświecki zegar szafkowy z rzeźbionkami, maleńki stoliczek, olejne krajobrazy... i wypasione kłosy pszenicy, zatopione w kolumience z pleksi. Strasznie lubię oglądać takie eksponaty, choćby nawet zahaczały o kicz.
Aha, jeszcze muszę wspomnieć szklanki – Mili mnóstwo podróżowała i z każdej wycieczki starała się przywieźć szklankę. Część się już wytłukła, ale i tak pozostał zbiór... każdy dostał więc do kolacji inną szklankę; mnie trafiła się Montana, między innymi z Yellowstone, co mnie oczywiście uradowało i odgrzało piękne wspomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz