środa, 30 stycznia 2008

znowu zimność

Refleksji brak. Za zimno i za bardzo mam mózg zajęty pracą i myśleniem, co zajmuje następną pozycję na liście rzeczy do zrobienia.

Na pocieszenie dostałam wczoraj aże trzy ateciaki - z Englalandu i z Finlandii. Zaraz przylepiam na ateciakowej ścianie w nowej redakcyjnej przegródce. Te malowane są super!

Wieczorami zaś odstresowuję się nad klejem i papierem. Powstała wczoraj zakładka ze "starą" mapą i pismem oraz kartka z obrazkiem ze starej książki kucharskiej. Pozostałe dwie karteczki są z przedwczoraj.

wtorek, 29 stycznia 2008

serducha od ucha do ucha

Siedziało się wczoraj wieczorem i lepiło. Poskładałam do kupy tę niby-łowicką kompozycję, nakleiłam na papier farbowany na mokro. Poniżej - stempelek, karton, kartka ze starej encyklopedii. Oba dzieła dostaną naklejkę "recycl'art", bo mają w sobie elementy, które już czymś były. Myślę, że zrobię z dziesięć nowych karteczek i rzucę w pracy. Jakieś tam urodziny jeszcze się zrobi, jakieś kartki ogólno-okazyjne. Mam fajną starą książkę kucharską, kupioną za parę centów w Sklepie Drugiej Szansy, wykorzysta się tamtejsze obrazki :)
Z tym Lepkim Klejem dalej nie wiem - małe elementy trzyma fajnie, większe niekiedy wykrzywia... może to zależy od tego, ile go nakładam? Albo od różnicy w ciężarze sklejanych elementów (np. gruby karton z kartką z książki)? Albo od tego, w którą stronę biegną "włókna" sklejanych elementów?

poniedziałek, 28 stycznia 2008

trzy ośmiodniowe tygodnie

Trzy ośmiodniowe tygodnie - tyle właśnie zostało, wedle wyliczeń T, do wyjazdu na Wielką Dżunglową wyprawę.
Weekend pełen zajęć. Jakoś tak się złożyło, że oba dni chodziłam z listą w głowie, co następnego jest do wykonania. I to w zasadzie same konieczności... Z drugiej strony człowiek się cieszy, że odwalił nieco roboty. Że dyski z pracy poukładał w segregatorach, że natrzaskał opisy procedur w związku z przekazaniem niektórych obowiązków innym osobom. Że papiery se poukładał w teczkach i listę projektów natrzaskał w tabelce.
Wczoraj zaś znalazłam trochę czasu, żeby przysiąść nad gwatemalskim albumem. Tacky Glue wspomniany wcześniej robi strony wręcz drewniane, takie sztywne - i krzywe. Tak więc do projektów niekrzywych będzie trzeba korzystać z czego innego. Trzyma jednak pięknie - da się nawet przytwierdzić guzik do papieru, o wstążeczkach czy innych tekstyliach nie wspominając.
Mam jeszcze kilka stron do zrobienia i potem trzeba będzie się zastanowić nad połączeniem. Miałam zanieść do Kinkos, żeby mi spiralnie zbindowali, ale chyba raczej założę metalowe kółeczka i zwiążę sznurkami. Jak dżungla, to dżungla.

piątek, 25 stycznia 2008

co się robi

W pracy się intensywnie pracuje (poświęcając jedynie kilka minutek na naklepanie niniejszego posta.) Wczoraj pierwszy raz komponowałam dla Bosa* "wycieczkę": rejestracja na konferencji, hotel i letadlo. Mam nadzieję, że wszystko to będzie się zgadzało czasowo. Konferencja jest w lutym; kilka dni przed wyjazdem trzeba będzie jeszcze zarezerwować limo celem dostarczenia Bosa na lotnisko. Nawet nie było to trudne, tylko czasochłonne. I zwalił mnie też trochę z nóg koszt - koszt tych rezerwacji dla jednego osobnika wynosi ponad trzy razy tyle, co nasza pierwsza dziewięciodniowa wycieczka na Dziki Zachód na dwie osoby. I dwa razy tyle, co planowany koszt Gwatemali.
W domu zaś dłubało się wieczorkiem conieco. Na fajnej nowej stronie House of Art jest wyzwanie walentynkowe - choć samo święto mało mnie fascynuje, to kobietki z Domu przedstawiają fajne techniki i właśnie to mnie kusi. Naciupałam zatem wycinanek na przestrzenny kwiatek - jakiś taki Łowicz mi wyszedł, czy insze Zalipie :)

Druga fajna technika z tegoż Domu to farbowanie zmiętego papieru na mokro. Zabrałam się za album z Gwatemali dla rodziny w Polsce. Myślę, że jak go szybko poskładam do kupy i potem tylko trzeba będzie dorzucić zdjęcia i podpisy, to będzie miał szanse zaistnieć. Niestety, album dla M - choć ładnie się zapowiadał - leży nadal w koszyku i uzyskał status UFO (UnFinished Object). Bynajmniej nie oznacza to, że nie zostanie skończony, tylko że wlecze się to niemożebnie.
Kartki albumu wycięłam z manila folders, które miały zostać w pracy wyrzucone (RECYKLING!), każda z nich ma kieszonkę na dodatkowe skarby. Teraz oklejam je zmiętym papierem. Do tego będą inne ozdóbstwa, szary papier, jakieś kuronki, guziki itede.
Eksperymentuję też z nowym klejem. Do tej pory korzystałam z Rubber Cement, a teraz zakupiłam Tacky Glue - widzę na jego temat mnóstwo pochwał, ale jakoś wszystko mi się wygina, co nim posklejam. Zapewne dlatego, że kurczy się zawarta w nim chemia. Na taki album, który z założenia ma mieć wygląd pomięty i zmęczony, nadaje się jednak znakomicie.

czwartek, 24 stycznia 2008

czwartkowe wieści

Pogoda dziś na pierwszy rzut oka cudo: niebieskie niebko, biały śnieżek, słoneczko się w tym wszystkim pluska. Lepiej jednak nie patrzeć na termometr: -21, odczuwalna -29. Uaaa!

Ponieważ w pracy nie mam na nic czasu, osiągając zarazem wydajność chyba w granicach 95% (pracuję nawet wychodząc do ubikacji, bo się trybka obracają w temacie co robić w następnej kolejności) - krótko przedstawiam ostatnie prace. Po pierwsze - azjatycka kartka na urodziny, do wysłania jeszcze w tym tygodniu. Papier częściowo z Chinatown, częściowo z importu przez fajną firmę w Michigan.

Dostałam dwie akwarelkowe karty w ostatnich dniach - latawce ze Szkocji i morze z Idaho. Bawi mnie niepomiernie dostawanie listów z różnych stron świata, jak gdybym miała jakieś 10 lat :) Przypomina mi się, jak zazdrościłam, dzieckiem będąc, że ktoś tam dostał zagraniczny list. Nawet przy czytaniu opowiadań w "Świerszczyku" czy "Płomyczku" na takie tematy chciałam koniecznie i ja się podłączyć do tej poczty. Okrężną drogą łączy się to też z "Poznaj Światami".

Kolejna otrzymana karta - nie wiedziałam, że można kupić taki materiał: karton zamalowany na czarno, a pod spodem są kolorki i się wydrapuje wzory. Kiedyś może zaeksperymentuję.

I na koniec jeszcze moja produkcja - doszedł wczoraj list z Australii (hehe) ze ścinkami różnych papierów. Przerodziły się one w australijską sukienkę w wymiarach ateciakowych, więc pójdą na wymianę.

wtorek, 22 stycznia 2008

o pongliszu raz jeszcze

Komentarz Qlkowej pod ostatnim postem pongliszowym sprowokował mnie do podzielenia się kilkoma refleksjami.
Qlkowa stwierdziła, że to żenujące – rzeczywiście, miewałam dawniej chwile, w których kuliłam się, słysząc opowieści o insiurach, trokach, tołowaniu i garbeciu na jardzie. O kortach, tykietach, karłoszach, cziskejku z piczesami, burdykiejku i pardy. Przykładami można sypać. Brzmi to ohydnie i wręcz rynsztokowo. Szczególnie wtedy, kiedy istnieją bardzo proste, a piękne polskie odpowiedniki tych słów.
Znakomita większość osób kaleczących polszczyznę to osoby, które po angielsku również nie potrafią sklecić poprawnego zdania. Mogę nawet powiedzieć, że wszystkie znane mi osoby spośród polskiej imigracji, mówiące biegle po angielsku, mówią bardzo porządnie po polsku, od wielkiego dzwonu jedynie wtrącając anglicyzmy, kiedy już naprawdę ciężko jest znaleźć polskie słowo.
O sobie mogę powiedzieć, że staram się nie mieszać – choć mam kilka ulubionych słówek, których używam świadomie, na przykład kakrocie. Totalnie też daję sobie na luz w rozmowach o tematyce budowlanej. To jest osobne zagadnienie, o którym już kiedyś pisałam. Myślę, że Polacy stworzyli taki budowlany slang, bo system budowania jest tu zupełnie inny i polskie odpowiedniki albo są bardzo mało znane, albo bardzo skomplikowane. Kto, na przykład, wiedziałby, jak powiedzieć po polsku „tubajfor”? Deska o przekroju jeden i trzy czwarte cala na trzy i trzy czwarte? (Może trochę naciągnęłam wymiary, ale tubajfory wcale nie mają przekroju 2x4, tylko nieco mniej.) Może czterocalówka? Ale istnieją też chyba deski 1x4 cale. I tak można by analizować słowo po słowie. Dlatego jakoś nie mam kłopotu z kalkami w słownictwie „specjalistycznym”, że tak je nazwę.
Wracając zaś do słówek powszechnie używanych: głową muru nie przebijesz, poprawianie znajomych nie prowadzi do niczego dobrego, a i tak nie zaczną grzecznie mówić ubezpieczenie zamiast insiura, ani lekarstwo zamiast medycyna. Większość ludzi dostarczających mi pongliszowego materiału jest w ogólnym rozrachunku sympatyczna, więc stwierdziłam, że lepiej i zdrowiej jest obrócić to zagadnienie w zabawę, w polowanie na przykłady – zamiast zwijać się ze zgrozy przy każdym napomknięciu o trokach czy komplejnach. I stąd się wzięły pongliszowe posty :)

poniedziałek, 21 stycznia 2008

pierwszy dzień nowej pracy

...czyli jazda bez trzymanki. Żeby nie było, że żyję tylko biurem, kilka ateciaków. A wczoraj byliśmy w Field Museum i była to cudna wyprawa - niemal się pochorowaliśmy z nadmiaru informacji :). Na pewno będą zdjęcia i opowieści, ale muszę je wpierw jakoś uporządkować. Powiem tylko, że rozmaitość Świata przez duże Ś mnie zwala z nóg - podobnie jak ilość informacji, jakie posiada ludzkość i to, w jaki sposób sobie ten świat porządkuje.



sobota, 19 stycznia 2008

najnowsze wieści pongliszowe

Jeszcze cieplutkie, w przeciwieństwie do atmosfery zewnętrznej. Koleżanka wspomniana niedawno jako świeżo upieczona małżonka oświadczyła dziś, że ze względu na upodobania męża jada ostatnio dużo semona, pyrcz i trauta. Ha!

sobota arktyczna

Kanada nasłała na nas balon zimnego powietrza, więc w południe mamy cudną temperaturkę -19 Celsjusza. Byrr. Cieszę się z wielu rzeczy, które się NIE zdarzyły - nie zdechło mi auto, nie zamarzły w nim drzwi ani bagażnik, nie było ślisko, nie zaspałam. Jestem sobie teraz w pracy, choć sobota właśnie, żeby trochę podgonić. Niestety, przez najbliższe tygodnie będę pracoholikiem z przymusu. Hm, czy to aby jest nadal pracoholizm? Czy może pracoholikiem się jest z własnego pragnienia i potrzeby emocjonalnej?
Cieszę się również z tego, że lekcja polskiego mi dzisiaj poszła w miarę spokojnie - po ostatniej środzie i sobocie pełnej płaczów (tak, tak, dzieciaki mi na lekcji płakały) i kompletnej dezorganizacji. Wymalowałam na tekturze tabelę, w której zapisuje się plusy i ewentualnie minusy - i za zachowanie, i za wiedzę. Głupia sprawa, bo najstarszemu i najlepszemu zapowiedziałam, że dostanie minusa, jeśli będzie za często odpowiadał; niekiedy muszę go prosić, żeby dał szansę młodszym albo tym, na których akurat przypada kolej, a on zbytnio nie chce. Plusy i groźba minusów pomogły - i koncentracja wzrosła chyba z dwieście procent, i zasięg grzebania w pamięci.
Zastanawiam się czasem, czy te lekcje to sukces, czy porażka, jak na taki długi czas - chyba półtora roku mija, albo ciut więcej. Kilkaset słówek, trochę czasowników, nieco wyrażeń, trochę wiedzy o Polsce. Z drugiej strony - o końcówki nawet nie próbuję się starać (tylko trochę czasowniki), pisać nie umieją (nie kładę nacisku na prośbę rodziców), ze składaniem zdań różnie bywa.
Z trzeciej strony - piątka dzieci po przejściach rodzinno-emocjonalnych, z ośmioletnim rozrzutem wiekowym, a na okrasę jeden egzemplarz z ADHD; półtorej godziny na tydzień, bez zadawania zadań i praktycznie bez zapisywania niczego. Może nie jest źle :).
Kiedy wracam wieczorem do domu, nie mam miejsca w mózgu na przetwarzanie żadnych konkretnych informacji. Mogę wegetować, albo ewentualnie siedzieć przy kraftowym stole... i czerpać radość przykładowo z faktu, że jadą do mnie ateciaki z Singapuru :). Bardzo lubię wymiany, przy których muszę sprawdzać w atlasie, skąd dokładnie będzie jechała przesyłka. A wczoraj wytworzyły się cztery sztuki - podoba mi się to wielowarstwowe wycinanie, spróbuję zastosować na kartce z życzeniami.

czwartek, 17 stycznia 2008

Ale słowo znalazłam

Jestem tricenarian.

międzynarodowo, a nawet międzykontynentalnie

Rozkręciła się ostatnio wymiana ATC na Flickrze. Koszt jest minimalny, a ileż frajdy, kiedy się dostaje prawdziwy list – i to z jakiegoś dalekiego kraju! (Tubylcze są również fajne, nie ma dwóch zdań.)
Wymiana Flickrowa jest ciekawsza od poprzedniej na swap-bocie; dostaje się tu karty, które się zamówiło, no i samemu trzeba się też postarać, żeby dziełko się „sprzedało”. Na swap-bocie karty przychodziły z wyboru wysyłającego... i wiem, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale to, że ktoś ciapnął zdjęcie i co tam miał pod ręką, stało się troszkę nudne.
Tak więc mam sobie trzy nowe karty, w tym jedną szmatkową.

Znalazłam też pięknego linka do szmatkowych pocztówek, na tymże samym Flickrze. Aaa, gdyby tylko mieć czas!


W pracy z lekka załamka – klepię sobie notatki ze szkolenia na to nowe stanowisko... a w Internecie szukam miejsc, gdzie można by się na wszelki wypadek schować. Na przykład Deep Blue Hole (Belize), albo Bottomless Pit (Kentucky).
Dla odstresowania zaczęłam sobie robić zakładkę do książki, która chodziła już za mną od dawna. Jak skończę, to nie będę już zakładać za pomocą sklepowych kwitków.

wtorek, 15 stycznia 2008

Zgodnie z przewidywaniami w czasach sztresa nastąpił wysyp ateciaków – zapisałam się na małą wymianę kart stworzonych przy wykorzystaniu kartek świątecznych – recykling, znaczy się. Powstały serduszka, zmierzchy... a zen-kot to dodatek, nabazgrany w chwili przestoju.
A poza tym to mam pustke w mózgu. Przegrzały mi się styki.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

ładne zdjęcia

Dla odskoczni od faktu, że żyję pracą (nieznośne są te zmiany stanowiska... porządkowanie starych klamotów dla następców, a zarazem uczenie się nowego) – kilka ładnych zdjęć. Kupiliśmy wczoraj bilety do Meksyku na 20 lutego, powrót 28. Czyli na poważnie jedziemy... Chichen Itza stanie się rzeczywistością. Za półtora miesiąca będę tu:


A Siostrzeniec Mikołaj zamieścił u siebie fotki z wspinaczki na lodospady. Piękne, choć nie do końca rozumiem potrzebę utrudniania sobie życia, jako że na szczyt, a którego ogląda się te piękne zachody, na pewno prowadzi jakaś zwyczajna ścieżka?
No i te różowawe odcienie na lodzie... mniam.



niedziela, 13 stycznia 2008

zagadki językowe

Dzisiaj dwie zagadki pongliszowe.

1 . Gość miał problem z barkiem (w sensie część ciała, a nie skład napojów wyskokowych :), ale poszedł na kurację i pomogły mi Chińskie siaty. Czyli co?

2. Kobieta siedemdziesięcioletnia ma syna sparaliżowanego po wypadku, którym się opiekuje. Martwi się obecnie, że jak jej sił nie stanie, to czeka go norsink. Czyli?

sobota, 12 stycznia 2008

sobota muzyczna

Zapodam dzisiaj dwie piosenki obie stare. Pierwsza - I can see clearly now, the rain is gone - przyplątała się z cedeczka, którego właśnie słucham w aucie. Piękna piosenka, i słowa i melodia. Akurat odpowiada obecnemu nastrojowi - na początku tygodnia była panika co do pracy, ewentualnych zmian, chciałam odwoływać Gwatemalę i w ogóle kiepsko się miałam. A teraz, kiedy już się zdecydowałam na "tak", chmury się rozstąpiły i lepiej widać, co tam na horyzoncie. Łącznie z obstacles - bo i o przeszkodach jest mowa w tej piosence. Może trochę zaskakująco, ale za to realistycznie.
Na temat pracy powiem jeszcze tylko to, że przy Tomkowej pomocy przytargałam do domu cztery pokaźne "krzynki" papierów do uporządkowania.




Drugi utwór podobno cieszy się w Polsce niebywałą popularnością, więc pewnie nie jest to nic nowego, ale i tak ODJAZD! (Ze specjalną dedykacją dla Marcelego, na pamiątkę dawnych, a mocno pociesznych dyskusji o języku południowych sąsiadów.)


czwartek, 10 stycznia 2008

kraftuje się

W czasach trudnych decyzji kraftuje się dla zajęcia mózgu i niemyślenia, jeśli zamęczanie się myśleniem i tak by nic nie dało. Koleżanka B mówiła mi, że w ostatnim, przedrozwodowym roku swojego małżeństwa produkowała jeden quilt tygodniowo, co mi się nie mieści w głowie, bo to tyyyyle roboty - co prawda, zszywa je z dużych kawałków, ale i tak.
Wczoraj wieczorem eksperymentowałam zatem z malowaniem wspomnianych już masosolnych serduszek - mam taki poliuretan (czy to aby polskie słowo?) i sprawdzam. Powstały też dwa ateciaki (zdjęcia ciut nieostre), zimowa kartka urodzinowa (zapomniałam sfotografować), obszyłam Szaloną Szmatkę koronką i wybrałam stosik koralików, guzików i findings do ostatecznego przyozdobienia. Będzie tych ozdobieństw aż nadmiar - ale za to ile oglądania :)



I jeszcze fajny link do pięknej kolekcji starych druków roślinno-ogrodowych, znajdującej się niedaleko stąd w sumie - w Madiscon (Wisconsin). Trafiłam tam za pośrednictwem strony szmatkowej z Australii :).

środa, 9 stycznia 2008

A może jednak...

Wahamy się jeszcze, czy przekładać, czy nie.

Wahamy się również (tzn. ja się waham, a tu korzystam z royal we) nad zmianą w pracy. Skłaniamy się ku temu nowemu zajęciu, choć będzie to kompletny rollercoaster, przynajmniej przez pierwsze kilka miesięcy. Między innymi dlatego, że tak bardzo by mi się nie skurczyła ilość zajęć - dopiero potem.
Ech. Chyba na skutek bardzo wygodnego życia przez ostatnich parę lat nie jestem przystosowana do podejmowania trudnych decyzji. Na wszelki wypadek jednak rozpostarłam sobie na desktopie mapę Jukatanu, Belize i Gwatemali. Na wszelki wypadek.

wtorek, 8 stycznia 2008

CQ progress

Kolejny odcinek CQ Progress, czyli kończenia Szalonej Szmatki. Obszyłam brzeg wstążką - mocno niedoskonale, gdybym miała robić jakiegoś quilta na poważnie, to wypadałoby się nauczyć porządnie wykańczać narożniki. Koronka na wierzchu jest na razie przypięta szpilencjami - zapewne uzyska jakieś okoralikowanie, bo przecież nie może zostać taka łysa.

A za mną chodzi już następny pomysł - biscornu. Taka poduszeczka do igieł byłaby nawet całkiem przydatna i chyba nie bardzo pracochłonna; wyszywa się na kanwie dwa kwadraty i potem łączy - róg do środka boku. Na koniec guziki na środku i gotowe.
Ze smutniejszych wieści - rozważamy przesunięcie Gwatemali na następny rok... wszystkie znaki na niebie i na ziemi tak się składają, że jednak nie pasuje. A miało być tak pięknie... trudno. Czasem decyzje są bardziej rozsądne, niż przyjemne. Na pocieszenie myślę sobie o wycieczce do północnego Wisconsin i zachodniej Północnej Dakoty - może się w maju uda?

poniedziałek, 7 stycznia 2008

na szybko

Kilka krótkich zdjęć. Ateciaki żywiołowe, które dotarły od Babska (kapitalny pomysł z wycinanką i jej "negatywem" na kopercie); postęp na Szalonej Szmatce – jeszcze kilka szwów i będzie gotowe do obszywania; zakupiłam wstążkę i koronkę w odpowiednich kolorach. Na sam koniec zostaną dodane „findings” czyli rozmaite drobiazgi: guziki, metalowe koraliki, zawieszadełka.
Zdjęcie trzecie – serduszka z masy solnej, jeszcze nie polakierowane – efekt ZPT w pracy. Tło – postarzone w herbacie obrazki roślinne, które zamierzam wykorzystać na kartkach. Jedna jest mi potrzebna już dziś na jutro.
W pracy się trochę mąci – zapodano mi dziś propozycję w zasadzie nie do odrzucenia, która byłaby chyba dobra dla wszystkich, z wyjątkiem... mnie. Betty mianowicie odchodzi i miałabym ją zastąpić – połączyć to, co robię teraz (minus trochę mi odejmą oraz nowy system ma wszystko usprawnić) z jej zajęciami... Aj aj aj. Czyli organizowanie podróży pracowników, wysyłki klamotów na targi i w zasadzie wszystkiego, co wpadnie do koszyka. Bo od tego jest Publisher’s Assistant.

niedziela, 6 stycznia 2008

z kamerą wśród zwierząt

Po czwartkowym zamrażalniku (minus dwadzieścia) nastąpiło dziś i wczoraj wielkie ocieplenie (plus dwanaście). Śnieg zniknął, wszędzie mokrość... kusi jednak, żeby wyjść gdzieś z domu, zobaczyć coś. Udaliśmy się do miejsca odwiedzonego już chyba w za-zeszłym roku - The Grove w miejscowości Glenview, przy słynnej ulicy Milwaukee. Miejsce owo to zagajnik z jeziorkami, domem z bali, rekonstrukcją indiańskiej wioski, szklarnią i budynkiem pełnym zwirzów.
Naczelna atrakcja - naszym zdaniem przynajmniej - to żółwie. Jest żółw ponadstuletni, spoczywający na dnie głównego akwarium, raz na godzinę wystawiający nos nad powierzchnię wody celem zaczerpnięcia powietrza. Jest i basen z kilkudziesięcioma egzemplarzami rozmaitej wielkości i o różnym ubarwieniu karoserii.
Wydawałoby się, że w żółwim świecie niewiele się dzieje; kiedy jednak jest ich stado i na dodatek pływają - sytuacja całkowicie się zmienia. Oglądamy zatem wyścigi, korki w ruchu okrężnym dookoła basenu, wspinaczki na naświetlone skałki i turlanie się z kamieni. Próbowałam to sfilmować, choć światło w pomieszczeniu jest nader marne. Akurat wtedy jeden z większych żółwi, egzemplarz z ryjkiem, postanowił zeskoczyć sobie do wody.
T: Sfilmowałaś? Sfilmowałaś? Przecież to jest skok jak żółw Nindża!
K: Nie jestem pewna. To był moment!
Co nieuchronnie przywodzi na pamięć kawał o tym, jak zderzyły się dwa walce drogowe. No, ale to zupełnie inna historia... przedstawiam skaczącego żółwia.




W akwarium z wielkim żółwiem pływają inne stwory, na przykład ryba ze ssawką. Smyra się blisko dna, trącając nosem osad na żwirku, po czym najwyraźniej przecedza wodę. Znalazła w końcu martwą rybę i tymże nosem się w nią zagłębiła. Na filmie na początku prawie nic nie widać, ale potem się rozjaśnia :)




W tym samym pomieszczeniu jest też kilka wężowisk, oczywiście w terrariach. Niesamowite jest takie patrzenie w twarz wężowi, szczególnie jeśli wysuwa on ten złowrogi języczek. Brrr! Węże z pewością nie należą do moich ulubionych zwierząt.


czwartek, 3 stycznia 2008

Pierwsze w tym roku wiadomości kraftowe

Posuwa się do przodu praca nad Szaloną Szmatką (tak sobie postanowiłam przetłumaczyć crazy quilt). Kolory może nieco oczobipne, ale tak sobie właśnie wyobrażam dżunglę i ciepłe południowe morza. W święta nadłubałam kilka połączeń – tak to wygląda obecnie:

Otrzymałam wczoraj, po niecałych dwóch miesiącach podróży, żywiołowe ateciaki. Zdjęcie zamieści się jutro.
A wczorajszy wieczór spędziłam na lekcji polskiego oraz w sklepie Archivers, który ZAMYKAJĄ! Tzn. zamykają jego oddział w mojej okolicy, pozostanie ich jeszcze w Chicagolandzie sześć, ale wyprawa do najbliższego to dobre pół godziny jazdy. Nie będzie się więc robiło już wyskoków po lekcjach albo podczas lanczyku.
Dobra wiadomość wynikająca z tego jest taka, że ogłoszono wyprzedaż. Na razie część towarów jest obniżona o 25%, ale spodziewam się, że przed samym zamknięciem będzie lepiej. Ponieważ zaś dostałam na święta kartę na $50, poleciałam ją wczoraj częściowo wydać. Zakupiłam „gilotynę” czyli trimmer – nie jest to chyba tak naprawdę gilotyna, bo ostrze nie spada z góry, tylko jeździ na przesuwadełku, ale już chyba gilotyną zostanie. No i do tego sterta papieru i karton na zapas. Żeby tylko mieć czas na dłubanie – bo teraz raczej szmatki mnie fascynują :).

środa, 2 stycznia 2008

Psychologicznym trucicielom mówimy stanowcze „nie”, czyli ekologia na nowy rok

Koleżanka wyszła za mąż. Chodzi przeszczęśliwa, pyszczek się jej śmieje – jest zresztą osobą, która z natury, niczym Polyanna, szuka w życiu powodów do radości. Rzucam się jej na szyję, oglądam obrączkę, która razem z zaręczynowym pierścionkiem cudnie lśni na eleganckiej dłoni. I byłoby pięknie, gdyby nie cierpiętnicze reakcje polskich znajomych w stylu „podziwiam samozaparcie, bo wyjście za mąż za człowieka innego wyznania jest trudne”, jak będziecie mieli kłopoty małżeńskie, to opowiedz, pomożemy”, tudzież „teraz to jesteś w euforii, ale to minie i zaczną się problemy”.
Nosz jasny gwint i kurka flaczek – zdenerwowałam się, bo rzecz i mnie pośrednio dotyczy, jako osoby pozostającej w podobnym „mieszanym” związku. Jak można tak truć komuś w pięć dni po ślubie? Po prostu NIE WYPADA! I jak można zakładać, że będzie źle? Bo czyjaś tam siostra długie lata cierpiała katusze, bo jej mąż nie chodził do tego samego kościoła. Jak się chce cierpieć, to się zawsze powód znajdzie, choćby urojony. A ja mojego „innego” małżonka bym na żadnego innego nie zamieniła i jemu chyba też nie jest w życiu źle z „heretyczką”. Moje obie siostry są w podobnej sytuacji, w tym jedna od ponad trzydziestu lat. I co? Da się żyć – bez przymusowego nawracania, bez nieustannego krytykowania religii bądź bez-religii drugiej osoby. Tylko trzeba trochę szerszego spojrzenia na świat, trochę kompromisu. I miłości, i poczucia humoru, żeby czasem z uśmiechem potraktować siebie jako „heretyka” (wszak herezja zależy od punktu siedzenia.)
W święta spotkałam też dość dość młodą osobę chorą na stwardnienie rozsiane. Zaimponowała mi swoim uporem i optymizmem, znajdowaniem mimo wszystko radości w życiu. Polska reakcja, jaką usłyszałam – „no przygnębiła mnie ta osoba, bo stara się leczyć, a to nic nie daje”. Klasyczny kontrast szklanki w połowie pełnej i pustej.
Kiedy odwiedzam Polskę, ktoś musi zawsze zadać pytanio-stwierdzenie: „To pewnie tęsknisz, biedaku, do Polski?” A ja nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, bo nie chcę rozmówcy urazić bezpośrednim zaprzeczeniem, więc plączę się w okrężnym wyjaśnianiu, że nie jestem osobą, która będzie siedziała i smęciła, że wolę działać pod hasło „bloom where you are planted”. Nie będzie ze mnie Mickiewicza, który z rozpaczy wysmażał emigracyjnego tasiemca o dzięcielinach i podchmielonej szlachcie.
I nie chodzi mi o to, że nie chcę nic słyszeć o żadnych smutkach – ludzie mają naprawdę wielkie problemy w życiu i wtedy trzeba przy nich być, słuchać, pomagać, jak się da. Ale nie znoszę tego nastawienia, że będzie źle, choćby nie wiadomo, jak się człowiek starał. Że w sumie jak nam jest źle, to dobrze, tak powinno być, bo trzeba cierpieć, cierpienie uszlachetnia, bla bla bla. KRRRRAAAAA.
Stąd mój noworoczny manifest – jak najmniej trucicielstwa z mojej strony, jak najwięcej siania radości wśród znanych i nieznanych trucicieli. Żeby na pytanie „jak leci?” odpowiadać „życie jest piękne”, a nie „stara bida”. Na tym kończę wywnętrzanie się na ten temat (przynajmniej na dziś).
W sylwestrową noc udaliśmy się z Tomkiem do Miasta, nad Jezioro Michigan, a to celem obejrzenia noworocznych fajerwerków. Noc była przecudna, ze świeżym śniegiem, nadającym się znakomicie do toczenia kul i lepienia bałwanów, których w krótkim czasie wyrosło całe stado.
Ustawiliśmy się najpierw pod fontanną Buckingham, ale przyjechała policja i poinformowała tłum, że tutaj w tym roku nie będzie sztucznych ogni, tylko należy się przenieść na Navy Pier. Kawał drogi, więc przeszliśmy tylko na nabrzeże, skąd widok i tak był piękny. O północy zapodano wystrzały, nastąpiły ogólne radosne okrzyki i popijanie szampana. Tu zaznaczę, że nie było żadnego rozwalania szkła, tylko kto co przyniósł, to i do torbki spakował i zabrał ze sobą. Oto kilka fotek z wycieczki i fajerwerkowy filmik: