środa, 2 stycznia 2008

Psychologicznym trucicielom mówimy stanowcze „nie”, czyli ekologia na nowy rok

Koleżanka wyszła za mąż. Chodzi przeszczęśliwa, pyszczek się jej śmieje – jest zresztą osobą, która z natury, niczym Polyanna, szuka w życiu powodów do radości. Rzucam się jej na szyję, oglądam obrączkę, która razem z zaręczynowym pierścionkiem cudnie lśni na eleganckiej dłoni. I byłoby pięknie, gdyby nie cierpiętnicze reakcje polskich znajomych w stylu „podziwiam samozaparcie, bo wyjście za mąż za człowieka innego wyznania jest trudne”, jak będziecie mieli kłopoty małżeńskie, to opowiedz, pomożemy”, tudzież „teraz to jesteś w euforii, ale to minie i zaczną się problemy”.
Nosz jasny gwint i kurka flaczek – zdenerwowałam się, bo rzecz i mnie pośrednio dotyczy, jako osoby pozostającej w podobnym „mieszanym” związku. Jak można tak truć komuś w pięć dni po ślubie? Po prostu NIE WYPADA! I jak można zakładać, że będzie źle? Bo czyjaś tam siostra długie lata cierpiała katusze, bo jej mąż nie chodził do tego samego kościoła. Jak się chce cierpieć, to się zawsze powód znajdzie, choćby urojony. A ja mojego „innego” małżonka bym na żadnego innego nie zamieniła i jemu chyba też nie jest w życiu źle z „heretyczką”. Moje obie siostry są w podobnej sytuacji, w tym jedna od ponad trzydziestu lat. I co? Da się żyć – bez przymusowego nawracania, bez nieustannego krytykowania religii bądź bez-religii drugiej osoby. Tylko trzeba trochę szerszego spojrzenia na świat, trochę kompromisu. I miłości, i poczucia humoru, żeby czasem z uśmiechem potraktować siebie jako „heretyka” (wszak herezja zależy od punktu siedzenia.)
W święta spotkałam też dość dość młodą osobę chorą na stwardnienie rozsiane. Zaimponowała mi swoim uporem i optymizmem, znajdowaniem mimo wszystko radości w życiu. Polska reakcja, jaką usłyszałam – „no przygnębiła mnie ta osoba, bo stara się leczyć, a to nic nie daje”. Klasyczny kontrast szklanki w połowie pełnej i pustej.
Kiedy odwiedzam Polskę, ktoś musi zawsze zadać pytanio-stwierdzenie: „To pewnie tęsknisz, biedaku, do Polski?” A ja nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, bo nie chcę rozmówcy urazić bezpośrednim zaprzeczeniem, więc plączę się w okrężnym wyjaśnianiu, że nie jestem osobą, która będzie siedziała i smęciła, że wolę działać pod hasło „bloom where you are planted”. Nie będzie ze mnie Mickiewicza, który z rozpaczy wysmażał emigracyjnego tasiemca o dzięcielinach i podchmielonej szlachcie.
I nie chodzi mi o to, że nie chcę nic słyszeć o żadnych smutkach – ludzie mają naprawdę wielkie problemy w życiu i wtedy trzeba przy nich być, słuchać, pomagać, jak się da. Ale nie znoszę tego nastawienia, że będzie źle, choćby nie wiadomo, jak się człowiek starał. Że w sumie jak nam jest źle, to dobrze, tak powinno być, bo trzeba cierpieć, cierpienie uszlachetnia, bla bla bla. KRRRRAAAAA.
Stąd mój noworoczny manifest – jak najmniej trucicielstwa z mojej strony, jak najwięcej siania radości wśród znanych i nieznanych trucicieli. Żeby na pytanie „jak leci?” odpowiadać „życie jest piękne”, a nie „stara bida”. Na tym kończę wywnętrzanie się na ten temat (przynajmniej na dziś).
W sylwestrową noc udaliśmy się z Tomkiem do Miasta, nad Jezioro Michigan, a to celem obejrzenia noworocznych fajerwerków. Noc była przecudna, ze świeżym śniegiem, nadającym się znakomicie do toczenia kul i lepienia bałwanów, których w krótkim czasie wyrosło całe stado.
Ustawiliśmy się najpierw pod fontanną Buckingham, ale przyjechała policja i poinformowała tłum, że tutaj w tym roku nie będzie sztucznych ogni, tylko należy się przenieść na Navy Pier. Kawał drogi, więc przeszliśmy tylko na nabrzeże, skąd widok i tak był piękny. O północy zapodano wystrzały, nastąpiły ogólne radosne okrzyki i popijanie szampana. Tu zaznaczę, że nie było żadnego rozwalania szkła, tylko kto co przyniósł, to i do torbki spakował i zabrał ze sobą. Oto kilka fotek z wycieczki i fajerwerkowy filmik:








Brak komentarzy: