W ramach zwiedzania zaś pojechaliśmy wczoraj do hinduskiej świątyni w Bartlett. Jest to miejsce niezwykłe, co widzi się od razu, tuż za bramą. Kompleks składa się z dwóch budynków oraz otoczenia – fontann, trawnisiów, kwiatów, sadzawek oraz zwierząt – drucianych modeli obrośniętych zielskiem.
Oglądnęliśmy najpierw budynki z zewnątrz, rzeźbionki z drzewa tekowego (jak byłam mała, to myślałam, że jest to jakieś specjalne drewno na teczki), oraz z kamienia. Struktury są piękne, ale zadziwia to, że nie minęło jeszcze pięć lat chyba, a w wielu miejscach się to sypie. Podklejają więc rozmaitymi pastami, ale nawet nie starają się, żeby tego nie było widać. Z daleka jednak „sen szalonego cukiernika” prezentuje się dość imponująco.
Potem zaś wchodzi się do wnętrza haveli, zdejmuje butki i zasuwa po podgrzewanej, błyszczącej posadzce do głównej świątyni czyli madiru. Znów wszędzie dookoła rzeźbienia, od podłogi do sufitu, a w przejściu rzędy propagandowych plakatów, z których wynika, że Hindusi wymyślili koło, ogień i metodę zamiany pieprzu w złoto, pierwsi byli w kosmosie, pierwsi robili operacje na mózgu, odkryli atom, chlorofil i zapewne eliksir młodości. Hm. (Przesadzam trochę, rzecz jasna, ale i te plakaty przesadzają.)
Trafiliśmy akurat na nabożeństwo, przy czym szwagier miał przywilej zasiąść wśród mężczyzn pod główną kopułą (czekał na obiecane przez pilnowacza wibracje, jakie miały być wywołane przez ceremonialną muzykę, ale się nie doczekał.) Mnie zaś ustawiono z tyłu.
Były śpiewy i dzwonienia (głównie z głośników), otworzono wszystkie szafy z bóstwami, okadzono je ze złotych kadzielnic i... po pierwszej pieśni spora część uczestników chyłkiem ciszkiem wywędrowała. My zostaliśmy ciut dłużej, ale też nie do końca.
Wrażenie zaiste jest niezwykłe, na pewno warto wsadzić nos w takie miejsce. Jednak mojego kościółka bym za te ceremonie nie zamieniła, nawet w połączeniu z fikuśnym budynkiem :)