Była też bitwa z armatami i muszkietami, podczas której miałam wrażenie, że mi spodnie podskakują od hałasu. O dziwo – wygrała Konfederacja.
Przed bitwą zahaczyliśmy jeszcze o piękny i ciekawy teren, który nie jest nawet parkiem stanowym, tylko rezerwatem natury – jak zwał, tak zwał: Franklin Creek State Natural Area. Jest tam kapitalny szlak – mniej więcej godzinka ostrego marszu, w górę i w dół, po górkach, wąwozach, mrocznych tunelach w zieleni i słonecznych polankach, łącznie z dwukrotnym przełażeniem przez wspomnianą rzeczkę w bród, gdyż mostków nie ma. Niedaleko jest też młyn wodny i ośrodek koni.
Po parku i bitwie T wpadł jeszcze na pomysł, żeby skoczyć nad Mississippi. Na wielkiej rzece poziom wody jest podwyższony, ale za bardzo nie rzuca się w oczy; o wiele groźniej wygląda Rock River, którą przekraczaliśmy w jednym z miasteczek po drodze. Nad Mississippi, w Fulton, wsadziliśmy jeszcze nos do wiatraka, tradycyjnie sprowadzonego z Holandii. Chyba pierwszy raz widzieliśmy wiatrak z kręcącymi się skrzydłami! Wchodzi się też do środka i ogląda mechanizm, oraz można zakupić zmieloną w wiatraku mąkę.
Więcej zdjęć będzie później – dzisiaj tylko kilka kraftów złapanych w jednym z domków, które zwiedzaliśmy w Chaplin Creek. (Eksperymentuję też z nowymi ramkami ze strony http://artisticmusings.typepad.com/artistic_musings/, a kwiatek i guzik są ze strony www.plaindigitalwrapper.com.
I jeszcze na koniec kwiaty przy wiatraku – niewielka rabatka na wale, między budynkiem a rzeką, a taki potop jaskrawych kolorów! Na koniec - zabawka: wordle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz