piątek, 30 stycznia 2009

421. planeta zielona, planeta czerwona

Marzą mi się zioła na balkonie. Marzą mi się i w kuchni, ale nie sądzę, żeby się je dało sensownie tam upchnąć. Wczoraj przy okazji kupowania patyka do zasłonki w łazience dokonałam przeglądu działu ogrodniczego w pobliskim Home Depot. Najpierw zobaczyłam gotowce do hodowli czterech ziół, ale oregano w zasadzie nie używam, a doniczek i tak mam nadmiar.

Potem patrzę, a tu są zestawy samych nasion w torebkach – też cztery zioła, ale też z oregano. Najlepiej chyba jednak byłoby zakupić dolarowe torebeczki z poszczególnymi rodzajami. Upatrzyłam sobie bazylię, koperek, szczypiorek (hodował ktoś kiedyś szczypiorek z nasienia??), pietruchę i – lawendę. Coby ładnie pachniało. Z kwiatków chętnie wzięłabym jeszcze nasturcję, bo mnie fascynują kształty kwiatów i liści. I podobno nasturcję się je?

Hodowaniez nasionek wymaga dodatkowej pracy, ale wychodzi o wieeele taniej, niż później gotowe sadzonki. No i mając nasiona mogę sobie dosiewać w miarę potrzeby. Wypatrzyłam takie coś, szklarenkę do wczesnego wysiewu.

Są też kubełka z czegoś ogranicznego, które wsadza się do ziemi razem z roślinką i jakoś się to rozpada, ale chyba jednak szklarenka... Zresztą, jest jeszcze trochę czasu, więc przemyślę.

Z innej beczki - mały filmik z wycieczki do Muzeum Nauki w zeszłą niedzielę. Jeździdełko z Marsa! Można sobie takim pokierować po marsjańskim pejzażu.

czwartek, 29 stycznia 2009

420. The cat presents… | Kicia przedstawia…

The cat presents the tag for the Weekend Taggers challenge to produce a tag with a number. I used seven, because it’s my favorite and very “Biblical” number, and also pretty in its shape. For the materials, I dug out some weed collected during our September trip to Michigan, and a bunch of embellishments that reminded me of summer on a beach. A very nice memory during this deep freeze we are experiencing.
Kicia przedstawia taga zrobionego na wyzwanie Weekend Taggers, gdzie trzeba było wkomponować liczbę. W moim przypadku jest to oczywiście siódemka, moja ulubiona i bardzo „Biblijna” liczba. No i ładny kształt ma. Wygrzebałam zielsko przywleczone z wycieczki wrześniowej do Michigan, jak również ozdóbstwa i materiały kojarzące mi się z latem, z plażą. Bardzo przyjemny obraz podczas obecnej wielkiej zmrzliny.


środa, 28 stycznia 2009

419. Co przyjdzie do łba, wykonać natychmiast

Udało się! Uszyłam wczoraj firaneczkę do kuchni, pociąwszy na części jedną z firanek z sypialni. T wbija dziś gwiździki, żeby można było odpowiednio zastosować jakieś kokardki, bo na razie szmatka jest przylepiona do ściany taśmą („a myślałem, że to tak na stałe, że to jakiś taki wygląd artystyczny. No dobra, wbiję te gwoździe, podjadę impalą, odpalę kompresor i gana, nie ma kłopotu.”)
Przedstawiam dwa zdjęcia – na pierwszym firaneczki mało widać, za to ładnie sfociły się drzewa za oknem, w ogrodzie tak zwanych Gibsonów. (Tak naprawdę nazywają się jakoś inaczej, a Gibsonowie to ich sąsiedzi, ale kiedyś ich tak nazwałam przez pomyłkę i zostało.) Na drugim zdjęciu jest talerzyk i żeliwna (?) podstawka pod żelazko, kawałeczek naszej małej kolekcji spod sufitu.


A teraz proszę się przywitać z kartoflanym workiem, który wspomniałam wczoraj. Na razie jest wyprany, czeka na wyprasowanie i przeróbkę. Szkoda mi trochę taki eksponat chlastać, ale trudno, w całości się go w żaden sposób nie da wykorzystać. Wyjaśniam sobie, że takich worków jest pewnie w Hameryce zatrzęsienie, podobnie jak zabytkowych traktorów i innych rolniczych artefaktów.
I jeszcze trzy kolejne kocyki, które idą do zmarzniętych zwierzów. W pracy jest właśnie zbiórka na schronisko, bo ponoć ostatnie mrozy sprowadziły tam większą ilość kudłaczy różnych gatunków. Oprócz tego fotki potwierdzają, że jak aparat prosi się o włączenie lampy, to trzeba go słuchać, bo inaczej wychodzi właśnie tak, jak widać poniżej.

Na deser zaś filmik - taki prosty, a taki fajny! T wygrzebał w necie.

wtorek, 27 stycznia 2009

418. zbytek optymizmu

Jak ja mogłam myśleć, że odpucuję całą kuchnię w jeden wieczór, po wysprzątaniu łazienki i usmażeniu kotletów? Wróciwszy dość późno z pracy? Kuchnia jest nieustającym źródłem przestrzeni do pucowania. W łazience czy w pokoju dojeżdża się dość łatwo i szybko do punktu z tabliczką „posprzątane”, ale w kuchni nie ma takiej możliwości. Szczególnie, jeśli się akhem świąteczne porządki potraktowało lekceważąco.
Mam za to pomysła: weźmie się firanki ikeowe z sypialni, które od zawsze są za długie i wloką się (modnie?) po podłodze, przytnie się je do krótkości odpowiedniej, zgodnej ze stojącą pod oknem komódką, a z reszty wysmaży się firaneczki do kuchni. T raźno się zabrał do ich wyprania, razem z zasłonami, więc może nawet dziś wieczorkiem wytaszczy się maszynę do szycia i owe firanki wytworzy... Bo u mnie trzeba stosować zasadę „co przyjdzie do łba, wykonać natychmiast”. Inaczej miną miesiące, jeśli nie lata, zanim pomysł doczeka się realizacji.
Mam jeszcze fajny worek po ziemniakach z ilustracją na froncie, mający chyba blisko 40 lat. Koniecznie chciałabym go jakos wmontować w kuchni, ale nie ma za bardzo gdzie... i trzeba by skołować na niego dość sporą ramkę. Albo jakiś całkiem inny pomysł.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

417.

Ogrodu mi się chce chyba jakiegoś... kwiatów, ciepełka. Jakiegoś widoku z górą. Przygnębia mnie ta zima, śnieżek, owszem, lubię, ale jak kolejny raz wstaję i widzę minus piętnaście i muszę się pakować w te wszystkie warstwy, jakbym była rodową porcelaną miśnieńską, udającą się w podróż do Luwru...
Balkon słoneczny widzę w tym moim obrazie, z założonymi w zeszłym roku brązowymi płyteczkami. Na nim malownicze donice z kwiatami, ale przede wszystkim z ziołami. Tak. Może stoliczek z krzesełkiem... może to już za dużo, bo się balkon zapcha, a przecież nie jest znowu taki wielki.
Naczytałam się „Domu nad rozlewiskiem”, gdzie mają siarczystą werandę, i teraz mi się zachciewa. Trzeba to jakoś po kawałeczku ruszać, te wszystkie prace kurodomowe. Zmobilizować się, otrząsnąć z zimowej deprechy. Zacznę od... nie wiem jeszcze od czego. Od jakiejś prostej czynności typu instant gratification, żeby od razu zobaczyć skutki. Posprzątam sobie w kuchni. Ugotuję może coś fajnego. Skończę pierwszą partię serduszek. Posprzątam na stole.

piątek, 23 stycznia 2009

416. bucik

Zapodaję dzisiaj rysunek w nader dziwnych kolorach, a to dlatego, że był sfotografowany w bardzo marnym świetle i musiałam go maksymalnie podkręcić w fotoszopie. Rysunek przedstawia bucik machnięty na zajęciach przez ni mniej, ni więcej, tylko Pisqlaka, który pół roku temu nie orientował się jeszcze, że istnieje więcej, niż jeden rodzaj ołówka, ani jak się cokolwiek tym ołówkiem tworzy.
A tu but.

W ogóle w domu zapanowała niemożebnie naukowa atmosfera. T jedzie do przodu z angielskim, ja sobie przyniosłam tę księgę do Excela, a u Pisqlaka w pokoju narosła nowa sterta podręczników: wyższy stopień wtajemniczenia matematycznego, tomisko do psychologii (hehe) i spiralna książka o tym, jak się rysuje framing, czyli szkielety domów. Bardzo skomplikowane, nawet nie próbuję zrozumieć.

czwartek, 22 stycznia 2009

415. Co tam w torbie, panie dziejku

Od dawna mam teorię, że kobietę rozpoznaje się nie po obcasach, szmince czy lakierowanych paznokciach, tylko po torbach, a konkretnie po tym , że wiecznie wlecze ze sobą jakieś klamoty. Panowie niosą sobie NIC, albo ewentualnie jakąś teczuszkę czy walizkę z laptopem, a my – przysłowiowe siaty, w wielu wcieleniach.
W moim przypadku otorbienie przedstawia się następująco:
Torebusia z kasą, dokumentami, komórką itp. – wiadomo, konieczność. Dość często się zmienia.
Następnie mniejsza torebka, zielonkawoniebieska, na lanczyk do pracy.
Następnie czerwona torba typu tote bag, taka większa, w której holuję na zakład to, co nie mieści się do poprzednich dwóch kontenerów: jakieś kajety, papiery, aparat, ściągacz zdjęć z karty, ewentualnie sok w większym pojemniku.
Na lekcje wlokę torbiszcze brązowe, podobnie jak czerwone uzyskane z Yves Rochera jako bonus przy zakupie kosmetyków. Coś się ostatnio ta torba ciężka zrobiła, muszę odbyć przegląd jej zawartości.
Do kościółka mam torbę zieloną, własnej roboty. Siedzi tam Biblia, ze trzy śpiewniki, kajet i księga z komentarzami. Taszczę też zwykle reklamówkę z żywnością, bo każdy coś przynosi i robimy ściepkę.
Do biblioteki mam torbę lnianą, kwieciście malowaną. Wczoraj naniosłam do chałupy tyle książek, że aż musiałam część trzymać w rękach: zapowiedziany podręcznik do Excela, „Dom nad rozlewiskiem” (tak, tak, po polsku, bibliotekarka nawet mówiła, że możemy zgłosić sugestie, jeśli chcemy, żeby coś nam kupili. Niemożebyć.) Oraz jeszcze jednego Jerzego Pilcha dla T, książkę do angielskiego takoż dla T, grubachne tomicho o tworzeniu kartek zgadnij-dla-kogo, i jeszcze stosik cedeczek, słucham sobie właśnie.
Następnie mamy kilka plecaczków, które obecnie znajdują się w stanie snu zimowego, bo się nie podróżuje. Najmniejszy plecaczek jest jasnoniebieski, potem jest średni, dżinsowy i jeszcze całkiem spory, na wycieczki więcej-niż-jednodniowe. I jeszcze walizeczka-lodóweczka, na jednodniową wycieczkę w dwie osoby, gdzie wchodzi kilka kanapek i ciasteczko. I jeszcze większa trochę torbo-lodówka, na więcej osób albo dni.
A nie wspominam nawet o reklamówkach z wszelakimi zakupami, które się ciągną za człowiekiem kilka razy w tygodniu.
A może po prostu ta moja teoria ma na celu umocnienie mnie samej w przekonaniu, że jestem kobietą, bo choć na polu obcasów, szminek i paznokci mam ciągłe niedobory, to prawie nie zdarza się, żebym miała przy sobie mniej, niż dwa pakuneczki :)

środa, 21 stycznia 2009

414. robótki

Dziś kompletnie nie mam weny do pisania – zużyła mi się chyba wczoraj podczas bardzo intensywnego dnia na zakładzie. Wieczorkiem skończyłam jeden z kocyków (prawie że – jeszcze ogonki trzeba pochować) i zrobiłam kolejną porcję serduszek z masy solnej. Na razie nie objawiam ani pierwszej serii (bo nie ma jeszcze zawieszek), ani drugiej (bo schnie). Zaeksperymentowałam też w celu uzyskania tabliczek niby-ceramicznych z resztek masy: odbiłam na małych kawałkach metalowe kształciki z kolczyków oraz z pieczątki z hieroglifami. Może mi się uda je jakoś sensownie pomalować i połączyć z koralikami.
Na razie boję się robić bardziej przestrzenne rzeczy, typu janioły albo zwirze... gdzieś tam mam egzemplarze testowe, ale na razie nie wychodzą na światło dzienne :)
Poniżej są trzy kocyki dla kotów, które skończyłam i dziś dostarczyłam Laurze celem zaniesienia do schroniska. Czerwone powstały z włóczek, jakie dostałam na urodziny, a ten na środku jest resztkowy.

No i jeszcze trzy zuuuupeeeełnie odmienne ateciaki – haft krzyżykowy, pieczątki i super pomysłowy kolaż. Kreatywność ludzka nie przestaje mnie zadziwiać. Oraz znowu muszę myśleć „czemu ja na to nie wpadłam??”

wtorek, 20 stycznia 2009

413. Excel-lent?

Ponieważ przydałoby się conieco dodatkowej gotówki, wystawiłam ogłoszenia na pewnej stronie z lokalnymi postami o tym, że T umie „powiesić obrazek na ścianie i zbudować dom oraz wszystko pomiędzy”, a ja mogę komuś zrobić album itp., albo nauczyć obsługi programów typu Word, Excel, Powerpoint. Że na każdym poziomie itd., chwalpost piękny sobie wysmażyłam.
Przyszła oferta, a jakże, prawie od razu: czy masz doświadczenie w Visual Basic dla Excela? Pfff. Gwincik, nie mam. Wiem tylko z grubsza co to jest. Nie nauczyłam się, bo mi nigdy nie było potrzebne... I wyjaśniam sobie, że resztę życia przeżyję znakomicie bez tej wiedzy, że może ktoś się będzie chciał nauczyć Excela jako Excela, a nie VBA. Niemniej jednak odczułam to jako dziabnięcie w ambicję: raz, że znowu coś próbujemy i znowu się nie udaje, a po drugie – może jednak trzeba było kiedyś siedzieć i się uczyć różnych rzeczy, właśnie po to, żeby umieć i kiedyś móc na tym zarobić pieniążka.
Nic to, life goes on. Z rozpędu zagłębiłam się wczoraj w różne punkty Excela, które mi nie były znajome, na przykład pivot tables, które zapewne są bardzo przydatne. Noszę się z zamiarem przywleczenia z biblioteki jakiejś książki i poduczenia się, bo mam niejasne przeczucia, że mnie samej by to pomogło.
Pocieszam się też, że w czwartek wyprodukowałam piękny raport, w Excelu właśnie, który zabrał mi cały dzień, w którym się rozmaite rzeczy sumują, dzielą, mnożą, przenoszą automatycznie do innych komórek, a nawet arkuszy, wyświetlają na wykresach. Zrobiłam wrażenie na paru osobach... ale widać to za mało. Trzeba się jeszcze dokształcić :)

sobota, 17 stycznia 2009

412. Dodatkowy pokoj

Nie przywiazuje zbytnio wagi do snow - przychodza, odchodza, czasem tylko siedza rano w glowie nadzwyczaj mocno, nazbyt wyraziscie i przeszkadzaja w rzeczywistosci.
Od jakiegos czasu miewam jednak sen powtarzajacy sie - i juz tyle razy (moze z dziesiec?), ze zwrocilam na niego uwage. Chodzi mianowicie o dodatkowy pokoj. Przeprowadzamy sie do nowego miejsca zamieszkania i oprocz oczekiwanej kuchni, lazienki itd. znajduje tez niespodziewane pomieszczenie i wiem od razu, ze jest ono przeznaczone dla mnie, na krafty i wszystkie inne ulubione rzeczy.
Wyglada on przeroznie. Z tych, ktore jeszcze pamietam, byl pokoj pomalowany na bialo, z oknem na cala sciane i tuz nad morzem, z cudnym widokiem na fale. Byl pokoj rowniez bialy, ale oblozony soczyscie kafelkami malowanymi we wzory w charakterystycznym, "holenderskim" niebieskim. Na srodku byla kilkumetrowa "wyspa" - szafka z blatem i mnostwem porecznych szufladek. O, i jeszcze pokoj ze skosnym dachem, caly w drewnie. I jak wiktorianskie papiery do scrapbooka, z kilkoma fortepianami. I jeszcze jeden z wysokim sufitem, po drugiej stronie ciemnego korytarza ze stolikiem.
Ciekawe, co to oznacza? Bo jesli w kolko sni sie cos na tyle podobnego, ze podpada pod te sama idee, to moze cos jest na rzeczy... Jak chyba u wszystkich krafciarek, taki dodatkowy pokoj bylby calkiem fajna niespodzianka, umozliwiajaca posortowanie wszystkiego w zadowalajacym stopniu. A moze chodzi o to, ze nie nadazam za pomyslami :)
Lubie te sny, zawsze mi rano szkoda, ze sie koncza i ze z naszej sypialni nie ma drzwi do zadnego dodatkowego pokoju. Z drugiej strony jednak - kiedys takowy mialam, zanim sie Pisklaq wprowadzil, ale sluzyl tylko jako skladzik, bo i tak siedzialam ze wszystkim w "salonie", nie chcialabym sie zamykac gdzies w odosobnieniu (oraz zimnie, bo to pomieszczenie narozne i najchlodniejsze w domu). Wiec... jak to jest naprawde z tym pokojem?

piątek, 16 stycznia 2009

411. Kto da mniej? Czyli statystyki pogodowej ciąg dalszy

Wczoraj wracałam z pracy w temperaturze -13F (-25C).

Dziś jechałam na zakład w -16F (-26C).

Kiedy wstałam, internet zapodał, że jest właśnie -20F (-29C).

A bladym świtem było ponoć -31C, z odczuwalną -41C! Przecież chyba na Antakrtydzie jest cieplej.

Pisklaq wymyślił wczoraj późnym wieczorem, że sprawdzi, jak się zachowują w takich temperaturach... mydlane bańki. Zmieszał wodę z płynem do naczyń (pomarańczowym, rzecz jasna), złapał słomkę i poleciał. A ja za nim, z aparacikiem.
Bańki zamarzają i jest to bardzo osobliwe – czasem siedzą na słomce dłuższą chwilę i są podejrzanie matowe. Czasem się trochę zemną... A jak spadają na ziemię, to lądują i można w nich zrobić palcem dziurę, jak w skorupce :)
Nie wytrzymałam chyba dłużej, niż jakieś pięć minutek... -30C nie sprzyja prowadzeniu obserwacji naukowych.

czwartek, 15 stycznia 2009

410. rozważania temperaturowe

Wyjechałam sobie dziś rankiem z garażu – termometr samochodowy pokazywał 33F, czyli ciutkę powyżej zera C. Zanim wyjechałam z osiedla Kobalcik przeszedł szok termiczny – zjechało do 4F. Żałuję, że tego nie sfilmowałam :D, może jutro będzie się dało zrobić coś podobnego. Normalnie myślałam, że temperatura się rozbije, bo tak szybko spadała!
Na pierwszym skrzyżowaniu samochodzik pokazywał 0, na którym utknął na dość chwilę. Szukał zapewne minusa, a ja się zastanawiałam, czy Kobalty w ogóle są zaprogramowane na pokazywanie ujemnych temperatur. SĄ! Półtora kilometra dalej, na parkingu przy pracy, złapałam -11, czyli ok. -24C. Byrrrrrr.

Na zakładzie mamy ostatnio Car Starting Service - o piątej zgłasza się jakiś ochotnik, zbiera kluczyki i wychodzi poodpalać samochody,żeby się chwilę pogrzały, bo strach od razu jechać maszynerią zamarzniętą do ostatniej śrubki. A lepiej, żeby jedna osoba się wyubierała, niż całe stado. Nawet mój szef bywa ochotnikiem, co jest z jego strony bardzo miłe, bo on sam ma autko odpalane na pilota.
Jest tak zimno, że obawiam się o całość mojej torebusi na lancz – w drodze do i z pracy sztywnieje do tego stopnia, że mam wrażenie, że się połamie.
Jest tak zimno, że kurczą się zajęcia w szkole – Pisklaq zaczął następny semestr edukacji, ale jak do tej pory, wszystkie zajęcia skończyły się przed terminem.
Jest tak zimno, że spóźnia się zegar atomowy – nasz zegarek, podłączony ponoć do jakiegoś super atmowego czasomierza, jest pięć minut do tyłu. Nic dziwnego w sumie, bo w niskich temperaturach atomy spowalniają, a w zerze absolutnym, do którego się już zbliżamy, przestają się w ogóle ruszać.

środa, 14 stycznia 2009

409. solniczka

Nowy bannerek – wczorajszy widok z kuchennego okna. Czekam na wiosnę. Przypomina mi się historyjka przesyłana wielokrotnie mailem, zaczynająca się od „jak pięknie, śnieżek pada”, a kończąca się czymś w rodzaju „bipowany śnieg, nie nadążamy się wykopywać.” Zdaje się, że jesteśmy już niedaleko od tego ostatniego nastroju.
Udały mi się conieco lepiej tła do chunky books – sól rozpędziła akwarelki na boki, wygląda na to, że kartka powinna być jeszcze mokra, ale bez kałuż. Bo w kałużach po prostu się drobinki soli przylepiają i robią niby-brokat, ale z farbką nic się nie dzieje.

Wyprodukowałam też pierwszego kotecka. Na razie bez wąsów – będą przyszyte.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

408. haiku na teraz

fields and mountains
all taken by snow
nothing remains
naito joso

407. kraftofotki

Zawaliło nas śniegiem (i dalej ma dzis sypać, kolejne 10 cm), więc sobie siedziałam i kraftowałam. Zrobiłam więc sobie tła do wymiany chunky books o Dziwnych Kotach (są to stronki 10x10 cm, dowolna technika, tylko żeby nie były zbyt grube; lewą stronę zostawia się w miarę „czystą”, bo niektórzy sobie łączą te strony w książki, a po prawej i dolnej przyczepia się dyndadełka, czyli chunks.)
Pomalowałam więc już kiedyś papier akwarelkami i posoliłam. Następnie przylepiłam – czego zbytnio nie widać – dryer sheets, czyli kawałeczki pachnących szmatek, jakie wrzuca się z praniem do suszarki. Kawałeczki były takoż popaćkane akwarelami i akrylówkami. Potem wypieczątkowałam roślinki, potem kapnęłam tu i ówdzie konturówką, a na koniec przyszyłam koraliki. Uff, starczy. Teraz trzeba jeszcze koty i huśtawki. Bo koty będą się bujać na huśtawkach.
Zapisałam się też na wymianę ateciaków podróżnych. Mam w planach Colorado (jeszcze nie zaczęte) oraz Wieliczkę. Wieliczka powinna mi płacić za promocję :) Na razie mam maleńkie zdjęcia przyszyte koralikami do złotawych targanych ramek. Będę następnie kserować mapę Polski tam, gdzie jest Wieliczka, akwarelować i solić.

Coś się ostatnio blisko przyjaźnię z igłą... wyszyłam też kilka osobnych ateciaków, żeby się mieć czym wymieniać na atcsforall.com, bo co chwilę mnie jakieś dzieło sztuki tam kusi.
Uporządkowałam też segregator z ateciakami i okazało się, że mam jeszcze kilka kopert, które nie zostały obdziękowane na forum (uczestnicy AFA zbierają punkty i tzw. reputację za wymiany). I tyle. Dzisiaj na zakład, ale norrrrmalnie wolałabym być sobie w domku i malować :)

I jeszcze powstała zimowa kartka urodzinowa:

piątek, 9 stycznia 2009

406. tag challenge | wyzwanie tagowe

A little late for the New Stash Challenge... here is a tag/bookmark I made using the present I bought myself: the Chandelier Stamp. I’ve been thinking about it for a year probably, seeing it in other people’s work… Finally, I bought it on eBay. Smiles! And then Joann’s sent me a bunch of discount coupons, so I used one for a set of acrylic stamps with elegant borders and scribblies.
The chandelier is also painted with iridescent nail polish, but you can’t see it here… it glistens nicely in the light, though. (Hope the smell goes away soon :D).

Tagowe wyzwanie polegało na wykorzystaniu prezentu otrzymanego na święta, ewentualnie prezentu, który człowiek kupił sam sobie. Żyrandolowy stempel marzył mi się od dawna, podglądałam go w dziełach na różnych blogach i wreszcie dokonałam zakupu na eBayu. Do tego Joann’s przysłało mi górę kuponów na zniżki, więc jeden z nich zużyłam na zestaw akrylowych stempelków z ramkami i zawijasami.
Żyrandol jest pomalowany opalizującym lakierem do paznokci, czego tutaj nie widać, ale w świetle fajnie błyszczy. I mam nadzieję, że zapaszek niedługo się ulotni :)


czwartek, 8 stycznia 2009

405. Shameless copy-catting | Bezwstydne małpowanie

Godelieve is a constatnt source of inspiration to me. I wish I had the time to try more of the ideas I see on her blog… Here is one – a card that she presented a couple days ago. I needed something for Alissa, a girl from work, who is moving on to a new job downtown. Alissa is totally special; she is an awesome graphic designer, she is probably the most organized person I know, very quiet in the office, but she is the type of person who does a lot of things and doesn’t brag about any of them. And she loves cats – they have two :)
One other special thing is that we share the wedding anniversary. She and Joe got married a year after us, and their wedding was sooo beautiful! Alissa made all the invitations, programs etc. herself and they were all a combination of chocolate brown and green. So, for the good-bye card I used the same colors, adding three rhinestones. Alissa is a very non-rhinestone personality, but I couldn’t resist :).
Godelieve jest nieustającym źródłem inspiracji. Szkoda, że nie mam czasu, żeby wypróbować więcej pomysłów z jej bloga… Oto jeden z nich. Zrobiłam kartkę-pożegnałkę dla Alissy, która przenosi się do nowej pracy. Alissa to jedna z naszych graficzek i chyba najbardziej zorganizowana osoba, jaką znam. Niewiele mówi, ale ile robi! No i kocha koty :)
Poza tym łączy nas jeszcze wspólna data ślubu, choć ichnie wesele było rok później. Było piękne, Alissa sama wyprodukowała całą oprawę – zaproszenia, programy itd., wszystko w kolorze czekoladowym i zielonym. Pozwoliłam sobie pożyczyć kolory i wyszło takie coś:

Valentine’s Day is coming... even potatoes know about it. This is what I found in our potato bag this morning :)
Idą walentynki… nawet ziemniaki o tym wiedzą. Takie coś znalazłam dzisiaj w ziemniaczanym worku :)

środa, 7 stycznia 2009

404. siedem prawd

Wywołano mnie do spowiedzi... siedem prawd o sobie, trochę to dziwne w kontekście blogowania, bo człowiek i tak nieustannie wywnętrza rozmaite prawdy o sobie, a tu jeszcze dodatkowe siedem. No, ale niechaj będzie.
Raz. Wyobrażam sobie, że za drzwiami do krafciarni (których tak naprawdę nie ma) stoi sobie niewidzialna kolejka pomysłów do zrealizowania.
Dwa. Chciałabym się więcej grzebać w zagadnieniach teologiczno-historycznych, ale „jakoś mi schodzi”.
Trzy. Rzadko pijam samą kawę. Zwykle jest to kawa zmieszana z kakao.
Cztery. Mam awersję do telefonu, chyba od zawsze. Stresuje mnie.
Pięć. Gotuję zawsze przy świecy – zwykłej, bezzapachowej, w lichtarzu udającym staroć wygrzebaną w stodole albo na strychu.
Sześć. Żałuję, że nie wysłano mnie w dziecięctwie do szkoły muzycznej. Bardzo chciałabym umieć grać na fortepianie i porządnie znać nutki. Może kiedyś jeszcze się to da zrobić...
Siedem. Tu miałam napisać, że nie cierpię podcinaczy skrzydeł, ale to chyba nic szczególnego – ludność dzieli się na podcinaczy skrzydeł, na tych, którzy się im poddają i popadają w bezczynność z depresją, oraz tych, którzy podcinania nienawidzą. Zamiast tego wspomnę, że chyba lubię żywność... hinduską, niespodziewanie dla samej siebie. Wczoraj Da zabrał nas, dwie swoje asystentki, na lancz do hinduskiego bufetu (bufet w sensie „szwedzki” stół... oj, plątam się coś, szwedzki stół w hinduskiej knajpie? W każdym razie chodzi o to, że można wszystkiego po troszku popróbować.) No i nie ma tam chyba niczego, co by mi nie smakowało. Z mniej smakujących wymienię chai, herbatę z mlekiem i dziwnymi przyprawami, oraz miętowy sos do sałaty. Natomiast spróbowałam wczoraj wreszcie hinduskie lody o smaku mangowo-pistacjowym... niebo w gębie!
Z innej beczki – tworzy się ślimakowy albumik. Na razie mam kartki ze spiralami. Rysowanie i kolorowanie spiral jest nader relaksującym zajęciem. Fajnie jest też mieć w ręce staroświecką kredkę ołówkową, z zapachem i szumem rysowania.

wtorek, 6 stycznia 2009

403. prezenciki z pracy

Krótki wpis o tym, co się ostatnio dostało, całkiem niespodziewanie.
Prezydencja zobaczyła (po raz kolejny) wystawę ateciaków na ścianie, poleciała do swojego pokoju i przyniosła mi maluneczek, prawie że w ateciakowym rozmiarze. Wymalowała takie ludziom na święta, małe karteczki. Farby olejne, czyli dla mnie kosmos. Kto by się spodziewał?

Paige dała mi ciasteczko - śnieżynkę. Leży już na biurku akhem od przed-świąt, więc pewnie nie zostanie zjedzone, ale wzór jest piękny i błękitny, pocukrowany kryształkowo lukier też.

Wczoraj Alissa z okazji tego, że nas opuszcza i będzie pracować w jakiejś szpanerskiej agencji reklamowej na Michigan Ave., zrobiła nam po babeczce (cupcake) z motylkiem z brązowej i pomarańczowej czekolady. Zjadłam... i bardzo dobre było, ale wcześniej obfotografowałam.

I jeszcze muszę dodać, że fotografowanie odbyło się na zakładzie, na biurku, a tłem jest magazyn "Memory Makers", który całkiem niespodziewanie dostałam dziś od jeszcze innej koleżanki.
No i jak tu nie być szczęśliwym człowiekiem? Jak się tyyyyle pięknych rzeczy dostaje?

poniedziałek, 5 stycznia 2009

402. wysłałaaaam...

Wysłałam 12 ateciaków do książki. Stres. Obiecano, że przynajmniej jeden się załapie. Obejrzałam sobie galerię oddanych prac i mnie zmiotło... Że też ja tak nie potrafię!
Nic to, życie przede mną :)

401. kraftofotki

Zrobiłam wreszcie szybkie fotki części kraftów powstałych w ciągu wolnych dni. Coś mam wrażenie, że zupełnie mi brakuje pary, kiedy dojeżdżam do etapu robienia zdjęć, jakby cała energia poszła w wyprodukowanie przedmiotu. Przeważnie dzieje się to rano, przed wyjściem do pracy, na chybcika. Ale – z braku laku dobry kit.
KRAFT UPIECZONY
Dostałam wiele lat temu spadkową „strzykawkę” do ciastek, razem z eleganckim pudełkiem i książeczką z przepisami. Nie wypatrzyłam tam żadnej daty, ale pachnie stanowczo latami siedemdziesiątymi, a poza tym spadkodawczyni to babcia emerytka, która nawet remontując niedawno dom zastosowała w nim odruchowo wystrój z innej epoki.
Od czasu do czasu strzykawka wyłazi ze słynnego, wielokrotnie już wspominanego klozetu i strzyka ciastkami. Najbardziej lubię ginger snaps, zawierające oprócz przypraw (cynamon, imbir, goździki) składniki mniej w Polsce znane, czyli melasę i brązowy cukier. Lubię je szczególnie wtedy, kiedy są już zrobione, bo trochę trudno się je produkuje: raz, że akurat ten cieniutki wzorek kiepsko się wyciska i jakiekolwiek grudki natychmiast psują ciastka i trzeba praskę rozkręcać; dwa, że szybko się przypalają, szczególnie na ciemnej brytfannie. W zasadzie trzeba je wyjmować, kiedy nie są jeszcze całkiem upieczone i poczekać, aż „dojdą”.
Nawet T skomentował, że widział, jak się męczę i zaproponował, żeby po prostu ciasto rozwałkować i pokroić. Potem jednak, zjadłszy zrobione w ten sposób serduszka z resztek ciasta, stwierdził, że to nie to samo. One muszą być takie cieniutkie i koniec.


KRAFT FARBKOWY
Mokry papier akwarelowy, alwarele, sól :), pochlapane wodą. Efekt nie wyszedł taki, jakiego się spodziewałam – myślałam, że sól zmusi akwarele do utworzenia fajnych wzorków, a tu guzik. Za to kryształki przylepiły się częściowo do podłoża i udają brokat.

KRAFT SOLNY
Suszą się serduszka na walentynki oraz ślimaki do ślimakowego albumu. Dobrze, że zrobiłam więcej, bo jedno serduszko się już złamało przy przewracaniu, a jeden ślimak spadł na podłogę i „się” rozdeptał.

KRAFT ZAPAŁCZANY
Zobaczyło się zapałczany domek w necie, pomyślało – a, godzinka, zrobię sobie swoją wersję. Fakt, że oryginał był o wieeeeele prostszy, ale godzinka to było o wieeeeele za mało czasu :). Z efektu jestem dość zadowolona, mam pomysła na domek w kolorach wiosennych... Oraz jadowicie jasnozieloną farbę, jakby było trzeba.

niedziela, 4 stycznia 2009

Post numer 400 :)

Niespodziewanie dla samej siebie wystąpiłam dziś w roli motivational speaker. Publiczność była jednoosobowa, ale pesymizmu i przygnębienia wystarczyłoby w niej na mały stadion. I to nie dlatego, że sypią się na nią jakieś specjalne nieszczęścia, tylko chyba raczej... z nudów. Nie dość, że sama nic ciekawego w życiu nie robi, to jeszcze innym skrzydła podcina, pitu pitu.
Nie wiem, czy nie nagadałam zbyt wiele... Nie sądzę też, że cokolwiek tym zmieniłam, głównie podtrzymałam się w przekonaniu co do hasła "róbmy swoje", czyli karawana jedzie dalej bez względu na podcinaczy skrzydeł.
- - - -
Uwielbiam, kiedy niespodziewanie znajdują się połączenia między punktem A - jakimś mało znanym, świeżo odkrywanym -a punktem B, gdzieś blisko. Coś w rodzaju zataczania okręgu. Będę przygotowywać referacik o wybranym małym proroku ze Starego Testamentu. Wybrałam sobie Nahuma, w znacznym stopniu na chybił-trafił. Od Nahuma do Niniwy, o której prorokował. Od Niniwy do jej władcy, Sennacheryba. Dalej do jego najazdu na Judę opisanego w 2 Księdze Królewskiej. Do glinianego wielościanu, na którym (mniej lub bardziej wiarygodnie) opisał tenże najazd i jego skutki. I gdzie ten wielościan jest? W Oriental Institute, w Chicago.
Jedziemy, koniecznie jedziemy zobaczyć, kiedy tylko przyjdą nowe baterie do aparatu.

sobota, 3 stycznia 2009

Żyję i kraftuję

Ach, piękne są takie nieśpieszne dni! Oprócz rozmaitych "czynności koniecznych" dłubię sobie, co chwilę coś innego. Kilka szytych/haftowanych ateciaków nawymiany na ATCsforall, kilka kocyków dla kotów, solone tło pod ateciaki i chunky book pages, kartki do ślimakowego albumu dla Kamila, kartki i przegródki do maleńkiego segregatorka, który będzie moim artystycznym kajecikiem na ten rok. (Najfajniej byłoby wygrzebać, prawdopodobnie w garażu, drugi segregatorek tego samego rozmiaru, z fajniejszą okładką.)
Zdjęcia będą... ewentualnie potem. Dzisiaj planuję umycie okna w kuchni, ciasteczka imbirowe, serduszka z masy solnej i pozszywanie dziurek na prawych łokciach czterech bluz i dwóch albo trzech swetrów :) W pracy tyle jeżdżę ręką po biurku, że mi się odzież psuje. Może powinnam dostawać na tę okoliczność jakieś dofinansowanie??

czwartek, 1 stycznia 2009

Księżyc, gotyk i fajerwerki

Happy New Year! Zapodaliśmy sobie wczoraj wycieczkę do Downtown, choć długo nie mogliśmy się zdecydować, czy ruszać się z chałupy. Starość, czy co? Tradycyjnie na początek odbyła się długa rozkminka oraz przestawianie auta przy stacji kolejki. No bo przecież to nie jest taka prosta sprawa, jak widać poniżej:
- wybrane przez nas miejsce wymaga pozwolenia na parkowanie, ale tylko od 2:30 w nocy do szóstej rano.
- w środy nie wolno parkować w ogóle, ale tylko od ósmej do dziesiątej rano. (Może jeździ śmieciara?)
- od znaku do rogu nie parkuje się wcale - proste i oczywiste.
- można parkować tylko na godzinę, ale dotyczy to jedynie wybranych godzin dziennych od poniedziałku do soboty.
- w godzinach dziennych nie wolno parkować w ogóle, jeśli spadły dwa cale śniegu, ale tylko w dni parzyste. Bo odholują. Czyli stołują, jak mawia Polonia.
Tak naprawdę człowiek nie ma nigdy pewności, czy czegoś nie przeoczył i czy po powrocie nie spotka go jakaś przykra niespodzianka.
Na Michigan Avenue natknęliśmy się na dwa zaskoczenia, co potwierdziło dotychczasowy trend- w Mieście zawsze jest coś nowego. Jedna niespodzianka to rzeźba przy moście na Chicago River - postacie oparte na słynnym obrazie "American Gothic", przechowywanym w pobliskim (poniekąd) Art Institute.
Potem wędrowaliśmy sobie dalej na północ, koło budynku Chicago Tribune, upstrzonego gęsto fragmentami z rozmaitych ważnych miejsc i budowli. "Ha, ale kamienia z Księżyca to nie mają", odezwał się T, komentując gablotę prezentującą wystawkę o locie tamże. "Ależ mają" - odpowiedziałam, bo właśnie dostrzegłam skrzyneczkę z odnośnym fragmentem.
W zazeszłym roku ekscytowaliśmy się w Arizonie kawalątkiem Satelity wielkości orzecha laskowego, a tutaj wypożyczono od NASA kamulec mniej więcej jak gruszkę, bazalt przypominający skały na Hawajach.

Na koniec - kilka zdjęć sztucznych ogni, które były chyba trochę oszczędne, w porównaniu z innymi okazjami. Z pewnością warto było się jednak zaciągnąć na ich oglądanie... a potem wracać do domu do drugiej nad ranem :)
Tutaj można obejrzeć fotosprawozdanie z całego okresu świąteczno-noworocznego.