Niespodziewanie dla samej siebie wystąpiłam dziś w roli motivational speaker. Publiczność była jednoosobowa, ale pesymizmu i przygnębienia wystarczyłoby w niej na mały stadion. I to nie dlatego, że sypią się na nią jakieś specjalne nieszczęścia, tylko chyba raczej... z nudów. Nie dość, że sama nic ciekawego w życiu nie robi, to jeszcze innym skrzydła podcina, pitu pitu.
Nie wiem, czy nie nagadałam zbyt wiele... Nie sądzę też, że cokolwiek tym zmieniłam, głównie podtrzymałam się w przekonaniu co do hasła "róbmy swoje", czyli karawana jedzie dalej bez względu na podcinaczy skrzydeł.
- - - -
Uwielbiam, kiedy niespodziewanie znajdują się połączenia między punktem A - jakimś mało znanym, świeżo odkrywanym -a punktem B, gdzieś blisko. Coś w rodzaju zataczania okręgu. Będę przygotowywać referacik o wybranym małym proroku ze Starego Testamentu. Wybrałam sobie Nahuma, w znacznym stopniu na chybił-trafił. Od Nahuma do Niniwy, o której prorokował. Od Niniwy do jej władcy, Sennacheryba. Dalej do jego najazdu na Judę opisanego w 2 Księdze Królewskiej. Do glinianego wielościanu, na którym (mniej lub bardziej wiarygodnie) opisał tenże najazd i jego skutki. I gdzie ten wielościan jest? W Oriental Institute, w Chicago.
Jedziemy, koniecznie jedziemy zobaczyć, kiedy tylko przyjdą nowe baterie do aparatu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz