sobota, 30 czerwca 2007

wolna sobota!!

Siedze sobie dzis w domu i bez pospiechu robie, co mi przyjdzie do glowy, glownie w zwiazku z papierem. Najlepsza terapia na swiecie, przynajmniej dla mnie.Wstalo sie (niechcacy) o 6:30, wyjelo sie papiery na wyzwanie od Karen. Wymyslilam, ze bedzie z nich albumik. Oto piec elementow, jakie dostalam - nie wiem, na ile bedzie widac kolory. Jest w kazdym razie glowny papier bladozielony z bialymi kwiatami, pieeeekny i "niepapierowy", tylko z bawelny albo ze szmatek, nie wiem dokladnie, azjatycki jakis. Do tego granatowa bibulka z nitkami, papier czerpany z platkami, takoz granatowy. I kawalek pomaranczowy oraz rozowy! I fioletowa wstazeczka. W poniedzialek przynosze z kolei ja - kilka w miare dopasowanych kawalkow, moj ulubiony kostropaty sznurek i chinski papier.


Tak wyglada czesc dodatkow, jakie wybralam (trzymam je w koszyku, zeby nie bylo, ze balagan) oraz tagi i kwiatki, jakie beda wystepowaly w albumiku. Pomaranczowy wykorzystam do akcentow, a rozowy bedzie sie w sam raz komponowal na stronach bardziej niebieskich. Wygrzebalam tez pieczatki zamarynowane jeszcze od czasow tych kilku skrzyn, ktore dostalam pare miesiecy temu - w sam raz sie przydadza do tagow na zapiski i do malych karteczek z data zdarzenia.


Ponizej jest kilka zdjec z albumu niemowlecego, jaki skonczylam w piatek. Na razie tylko okladki i srodek, wiecej zdjec moze pozniej.



Na koniec jeszcze szaranagajama, czyli informacja remontowa: zabralam sie wczoraj za pierwszy krok remontu lazienki, jaki zaplanowalam na nastepny tydzien: oderwalam mianowicie bardzo paskudne boczne listwy przy blacie. Z jednej strony odeszla dosc ladnie, z drugiej niestety klej okazal sie silniejszy od sciany i nieco odlazlo. Bedzie trzeba zakupic kubelko pasty i zalepic, najlepiej na raty, zeby wyschlo. Potem sie wygladzi, pomaluje, a Tomus ladnie zalepi szpary delikatnym silikonem, a nie szpetnym walkiem materialu, jaki tam jest obecnie. Warto byloby pstryknac kilka zdjec "before", zeby potem mozna bylo porownac z "after". Ciesze sie na obcowanie ze slicznym niebieskim kolorem i na wykorzystanie pomyslow, jakie mi juz chyba z rok siedza w glowie.

czwartek, 28 czerwca 2007

zmiany

Zmieniam wygląd blogaska, a natchnieniem jest zestaw ramek do zdjec, jakie sobie sciagnelam. Wygladaja wlasnie tak scrapbookowo / staroswiecko, jak z pozolklego albumu. Na razie probka nowej grafiki. Zdjecie w bannerze - jeden z petroglifow, jakie mielismy przywilej ogladac. W sam raz tematyka na lato. I cala jestem zadowolona, ze mi sie udalo zlepic grafike o nierownym brzegu z reszta szablonu :)

środa, 27 czerwca 2007

Moje serce jest na pustyni

Zdanie powyższe wieje nadmiernym patosem i... podwójną interpretacją. Zanim jednak ktoś sobie pomyśli, żem popadła w jakąś deprechę, śpieszę wyjaśnić, że chodzi mi wyłącznie o wspomnienia z wyprawy na Dziki Zachód, wynikające z pracy nad scrapbookiem. Jak to dobrze, że są zdjęcia, bo inaczej fakty ulatywałyby w niepamięć, albo ulegały naciągnięciom, plastelinowemu kształtowaniu wedle upodobania właściciela wspomnień. A tak – kuknie się na zdjęcia i inne pamiątki i wszystko wiadomo.
Wyprawa, o której mowa, przebiegała przez wspaniałe, rude Kolorado, przez wielką solniczkę w Utah, przez gejzery w Yellowstone i góry w Montanie. (Same nazwy brzmią tak radośnie, jak kolorowe, chłodne korale przesypywane z ręki do ręki.) Wczoraj dojechałam do Diablej Góry, dziś rano wstałam sobie wcześniej i z kraftowym programem w tle (6:30!) kleiłam Mt Rushmore i Badlands National Park. Nieziemskie krajobrazy, piękno natury, potęga Stwórcy... Aha, a jeszcze wieczorem na Travel Channel był najpierw program o Wielkim Kanionie, a potem o rzece Kolorado. Myślałam, że nie pójdę spać!
Wycieczki na cywilizowane tereny są bardzo ciekawe, bez dwóch zdań. Pustkowia jednak zwalają mnie z nóg i zdają się przenosić na jakiś inny poziom. Fantastyczne wyprawy, kończące się wytrzepywaniem rudego pyłu z odzieży... My heart is in the desert.

Dinosaur National Monument - Kolorado

Great Salt Lake Desert - Utah

Badlands National Park - South Dakota

wtorek, 26 czerwca 2007

Dzień Kołka

Dzień Kołka jest wtedy, kiedy człowiek musi się zmagać z głąbami. Od samego rana zaczęła się przygoda z pewnym grafikiem Iwanem, któren mimo swego imienia nie jest chyba imigrantem, bo po angielsku mówi lepiej ode mnie. Co nie oznacza MILEJ ode mnie, bo jest dość obcesowy i pyszczy ponad miarę. A w sumie nie bardzo wie, co robi, bo pozmieniał przykładowo rozwinięcia plików z tif nad tifcutout i przestały działać. Potem usiłował zapakować swoją reklamę na naszą stronę ftp i mu nie wychodziło, ale kołek słał wszystkie grafiki połączone z plikiem w Quarku – każdy osobno, zamiast spakować. Zrobił też plik pdf o nazwie „1.pdf”, co mnie rozwala, bo czasem przyślą ludzie coś takiego, nikomu nie powiedzą i nie wiadomo co to jest. A jeśli jeszcze plik jest popsuty, to nie ma sposobu, żeby wysyłacza o tym zawiadomić. Reklamy dalej nie ma, bo plik zrobił w Quarku 7, a my mamy 6.5, co jest wyraźnie napisane w instrukcjach. Musiałam dziś z tym ordynarnym Iwanem gadać, i to dwa razy, aż w końcu stwierdził, że wszystko zapakuje na dysk i nam przyśle. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Druga osoba mądrawa w redakcji – przysyła email z zapytaniem, jak zdobyć kod paskowy na tylną okładkę książki i kto to robi. Co nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie fakt, że nie dalej, niż dwa tygodnie temu z tą samą osobą była kilkudniowa wymiana emaili wyjaśniająca wszelkie zawiłości tego procesu!!! (Zawiłości polegające na tym, że trzeba mi po prostu podać cenę książki i numer ISBN. Koniec, kropka.)
Na pocieszenie podgoniłam wczoraj kilka stron w scrapbooku o wycieczce do Yellowstone – jesteśmy już na Diablej Górze. Nic jednak na razie nie prezentuję, bo wklejam na początek zdjęcia i większe pamiątki, a ozdóbki i drobiazgi będą przybywały w następnej fazie. A tu jeszcze cały Nowy Orlean czeka... bo mniejsze wycieczki, te jednodniowe, sobie już odpuściłam.

notka z wczoraj

Niezwykle przyjemnie jest mieć dzień, w którym nie musi się zdążyć na żadną godzinę. Taki dzień przydarzył mi się w sobotę. Nie należy tego bynajmniej mylić z dniem bimbania, bo zadania, owszem, były i zostały wykonane: skończenie albumu niemowlęcego dla Kathy, wielkie sprzątanie, pranie, wysłanie paczki... ale nic nie musiało się dziać o określonej godzinie! Cóż za wspaniały luz.
Następna sobota nie będzie już taka, bo mam polski kościółek o szóstej, ale za to nie ma lekcji z dzieciakami. Może ewentualnie być zakup pojazdu. Neonka została przywieziona wczoraj rano, poniekąd chyłkiem-ciszkiem, do naszego garażu. Ustaliliśmy, że oddamy ją jakiejś organizacji charytatywnej – być może dopiero wtedy, kiedy uzyskam nowe auto, bo jak ją przyjadą odebrać, to trzeba być na miejscu, a na rolkach nie dojadę. Mechaniki-paskudniki jej nie dostaną, nie ma mowy.
Wczoraj byliśmy z T u wiatraka, a raczej w otaczającym go nadrzecznym parku oraz japońskim ogródku. Za wiele nam się nie chciało chodzić, bo było „magowato”, jak mówią niektórzy Polacy, czyli muggy, czyli gorąco i duszno. Parno by to można chyba nazwać. Nic się nie chce, oprócz spania. Zdjęcia będą wkrótce w galerii. W ogóle zalegam jeszcze z wycieczką do Springfield i z resztą Niagary. A może nawet z jakimś kawałkiem Detroit. Trudno, nie ma na wszystko czasu. Dzisiaj wieczorem mam zaplanowane zapiekanki na obiad, ugotowanie makaronu na jutro do strogonoffa, dwa rzuty prania i wyjście do sklepu po materiały na lasagna. Jutro – zapewne spotkanie z Andrzejem od pożyczek, robienie lasagna. Środa – lekcja polskiego (albo i dwie), zakupy w Walmarcie. I już trzy wieczory z głowy. Ani się obejrzę, a będzie już przyszły tydzień i dłuuuugi weekend, czyli malowanie łazienki. A potem jeszcze tydzień i przylatuje Rutka.Poniżej jest zdjęcie bramy do wiatrakowego parku – trochę abstrakcyjnej bramy, bo nie było płotu. Do takich wejść mam jednak słabość.

piątek, 22 czerwca 2007

75 $

Tyle właśnie można dostać za moje autko – od składnicy części. Nie chcę mówić „składnicy złomu”, bo byłoby to strasznie przygnębiające. Przywiązałam się do neonki, służyła mi wiernie i nie psując się przez wiele lat, a tu trzeba powiedzieć „good bye, car” i się pożegnać. Żadne inne postępowanie nie ma sensu...
I żeby się już skończyły te przepychanki z mechanikami. Wrrrr. Nie przeszkadza mi to, że podjęliśmy ryzyko i zapłaciliśmy za naprawę pompy z nadzieją, że reszta jest w porządku, a teraz okazuje się, że pieniążki poszły się huśtać. Przeszkadza mi natomiast domniemane krętactwo mechaników, którzy raz mówią tak, a potem inaczej, najwyraźniej mając chrapkę na ten pojazd. Wkurzające jest to, że prawda może być taka, że zapłaciliśmy za naprawę, a oni sobie teraz to auto wezmą, naprawią za parę $, po czym sprzedadzą za półtora tysiąca albo choćby nawet jeden.
Niby dziś koło południa mamy gadać – mam nadzieję, że po raz OSTATNI – i powiedzą mi, czy chcą to auto, czy ktoś by je sobie jeszcze próbował uzdatnić. Jak dadzą stówkę, to neonka pojedzie do składnicy – wyłącznie na złość mechanikom i na zasadzie psa ogrodnika; skoro ja go nie będę miała, to oni też nie. Odpaliłam wczoraj pojazd u nich na parkingu, fakt, że pyrka jak traktor na tych trzech cylindrach – ale nie jesteśmy w stanie sprawdzić, czy silnik naprawdę jest popsuty, czy może coś tam zamącili, żeby sprawiał takie wrażenie. Tzn. dałoby się, ale za pieniądze :), a już nie ma sensu więcej w to autko pakować.
Wyciągałam wczoraj z niego wszystko, żeby już było gotowe... wylazły różności, stare papierki, jakieś notatki, tymczasowa tablica rejestracyjna, saszetka z cynamonem, którą sobie uszyłam wiele lat temu, muszelka, piłki do tenisa razem z rakietą, starusieńka mapa okolicy, z czasów kiedy jeszcze jeździłam całkiem sama... Trzeba będzie to wszystko posortować, część wyrzucić. Cyk. Jedyne pocieszenie jest takie, że może jeszcze z neonki ktoś coś sobie weźmie do transplantacji. W końcu jeśli ja mam wpisane w prawie jazdy, że w ekstremalnym przypadku można sobie wziąć części ze mnie, to i samochód może się w ten sposób przydać.
Z weselszej beczki: zrobiłam wczoraj dwie karteczki + jeden element. Nie za bardzo jestem tymi kartkami zachwycona – miały być ładniejsze... Trudno, eksperymenty. Na truskawce trzeba jeszcze domalować nasionka, a kwiatek dostanie jakiś środek – może guzik, a może coś innego. Karen przyniosła dziś swoje eksperymenty. Bardzo miło jest tak powymieniać spostrzeżenia. Hm, można by zorganizować w redakcji scrap-lunch – dla wszystkich papierowców raz na miesiąc, na przykład... Póki co, umówiłyśmy się, że każda z nas przyniesie po dwa kawałki papieru dla drugiej osoby, wymienimy się i zobaczymy, kto jakie pomysły wymyśli. To by się chyba nazywało challenge?



czwartek, 21 czerwca 2007

kilka slow i kartek

Zmęczona trochę jestem. Piąty dzień dojeżdżania do pracy na rolkach daje w kość, w sensie że organizm, z początku zafascynowany nowością, dzisiaj się opamiętał i jęknął: „to już teraz tak będzie codziennie??”
Jest też utrudnienie zakupowe, z czego wynika niedobór produktów do pitraszenia obiadów. Dzisiaj trzeba to nadrobić. Zaraz potem, jak się załatwi sprawę z mechanikiem – neonka niestety pojedzie na złom. Buuuuuuu! Naprawiona została pompa, która się była popsuła, ale teraz z kolei silnik wymagałby wymiany rozmaitych części, co w kosztach poszłoby w jakieś dwa tysiące. Nie ma sensu. I tak już conieco zapłaciliśmy za pompę – trudno, podjęliśmy ryzyko, cała reszta MOGŁA być w porządku. Przepychanki z mechanikami są męczące. Fajnie, że się już niedługo skończą. Fajnie też, że w sobotę nie mam lekcji... odetchnę conieco, bo mam wrażenie, że ostatnio ciągle mam powiększający się ogon rzeczy do zrobienia.
A z drugiej strony – te wszystkie problemy są tymczasowe, w porównianiu z tym, z czym zmaga się wielu innych ludzi, przez długie lata...
Papiery leżały przez jakiś czas odłogiem, wczoraj zrobiłam trzy karteczki. Z jednej strony – umówiłyśmy się z Karen, że w piątek przynosimy co nam się tam urodziło przez ostatnie dni, a z drugiej – mam pewien pomysł.


poniedziałek, 18 czerwca 2007

sprawozdanie z wycieczki do springfield

Byliśmy w sobotę i w niedzielę w stolYcy, czyli w Springfield. Miasto raczej nie jest zbyt wielkie jak na stolicę Illinois (ok. 110 000 mieszkańców w porównaniu z kilkunastomilionową aglomeracją okołochicagowską), ale jest mniej więcej na środku i stąd przydzielono mu tę funkcję. Jest też pełne Lincolnów, gdyż tam właśnie Szesnasty Prezydent spędził najważniejsze lata swojego życia, tam mieszkał, kiedy został wybrany na Prezydenta i tam też jest jego grób.
W sobotę zwiedzaliśmy carillon, czyli wieżę w 67-ma dzwonami. Wjeżdża się wysoko, ale nie najwyżej – do pomieszczonka z klawiaturą do grania na owych dzwonach. Potem można jeszcze wyskrobać się krętymi czerwonymi schodami na samiuśką górę; bałam się okropnie, bo koło schodów jest dziura do samej ziemi, ale pokonawszy lęk, wylazłam na czubek.
Lincolna, można powiedzieć, mamy wyzwiedzanego ze wszystkich stron: miejsce narodzin i chatka w Kentucky, dom w Springfield, teatralny fotel, na którym zginął (obecnie w muzeum w Detroit), grobowiec, a właściwie mauzoleum na cmentarzu w Springfield. Pozostaje jeszcze Waszyngton.
W Springfield oprócz pokazanego niżej domku, znajdującego się na środku miniskansenu w wydzielonej cząstce miasta, jest jeszcze stacja, z której AL odjeżdżał do Waszyngtonu, jest w kościele ławka rodziny L, jest w banku księga podatkowa z Lincolnowymi wpisami, kancelaria prawna AL i kolegi... oraz trzydzieści metalowych statuetek rozsianych po niewielkim w sumie centrum miasta. Aha, jeszcze biblioteka Lincolna, biblioteka PREZYDENCKA Lincolna, lotrnisko im. Lincolna, Lincoln Motel, w którym spaliśmy... i zapewne to jeszcze nie wszystko.
I można mieć mieszane uczucia. Z jednej strony wielki podziw, że gość z tyciej, jednoizbowej chałupki w środku kukurydzianych pól w Kentucky zaszedł aż do Białego Domu. Takoż i mowa propagandowa przewodnika wzruszyła mnie do łez, bo „bierze” mnie trochę ta cała idea „American Dream”. Myślę jednak, że jemu samemu przeszkadzałoby to olbrzymie zamieszanie wokół jego osoby. Szczególnie zaś ogromny pomnik, jaki grzmotnięto mu na miejskim cmentarzu.
Najbardziej spodobało mi się biureczko – tycie, będzie na późniejszych zdjęciach, autentyk stojący w sypialni państwa L. Tam właśnie Abraham naskrobał różne swoje mowy, część przemówienia spod Gettysburga (słynny Gettysburg Address), a z całą pewnością mowę „A house divided cannot stand”, czyli „podzielony dom się nie ostoi”, w odniesieniu do podziału na stany popierające niewolnictwo i te, które się mu sprzeciwiały. Trzeba tu jednak znowu powiedzieć, że większość ludzi uważa, że to właśnie Lincoln wymyślił tę frazę, a to przecież cytat z Nowego Testamentu, a na dodatek nie on pierwszy z niego skorzystał!
Drugi zestaw mieszanych uczuć powstał w nas podczas zwiedzania Dana-Thomas House, domu zaprojektowanego przez Franka Lloyda Wrighta we właściwym mu „stylu preriowym”. Na pewno jest to ciekawostka architektoniczna, ale... strasznie niewygodna. Dom niewysoki, a ma szesnaście (!) poziomów, bądź ile schodków i klitek, a większych, jaśniejszych pomieszczeń zaledwie kilka. Może i fajnie jest mieć w domu takie zakrętasy, ale na dłuższą metę byłoby to chyba męczące.
FLW wyrysował też kwadratowe meble, jakie się znajdują we wnętrzach – nie wolno, rzecz jasna, ich dotykać, ale jakoś wcale nie miałabym ochoty siedzieć na tych sztywnych przedmiotach. Ich ceny zaś zwalają kompletnie z nóg – lampa na poniższym zdjęciu kosztowała 700 000 $, a kiedy taka sama pojawiła się na aukcji u Christie’s niedługo potem, to sprzedała się w ciagu 45 sekund za... 1.9 miliona $. Zgroza! Nikt też nie próbuje nawet wyceniać całości tego domu razem z przedmiotami wewnątrz, bo nie ma to sensu.
Podobały mi się natomiast witraże – na zdjęciu jest jeden z przykładów (o ile pamiętam, kilka szybek jest też w muzeum witraży na Navy Pier w Chicago.) FLW zaprojektował w domu niemal wszystko, łącznie z lampami – jest tam w sumie kilkaset szklanych kompozycje, jeśli się policzy okna i oświetlenie. Wszystko geometryczne, a na wielu z nich dwa powtarzające się motywy: sumak (taki krzak) oraz motyle. Na zdjęciach sumak jest na witrażu, a motyl na lampie.
Od kilku lat chciałam obejrzeć jakiś dom pana FLW – jeden jest na przedmieściach Chicago, a drugi, (Taliesin – rezydencja samego FLW), w Wisconsin. Odstraszały mnie jednak kosmiczne ceny biletów, a ten dom w Springfield był po 3$ od łebka, i to nieprzymusowo. Zachcioła mam zatem spełnionego na długie lata, a kto wie, może i na zawsze.
Tak więc zaliczyliśmy z Tomusiem kolejną wycieczkę – jak to fajnie mieć chłopka, któremu się chce poznawać świat :).
PS. Wewnątrz Dana-Thomas House nie wolno robić zdjęć. Powyższe obrazki zacytowane są z ichniej strony.

piątek, 15 czerwca 2007

nowe tagi

Cos dzisiaj blogger nawala. Najpierw poprzedni post nie chcial sie pokazac na glownej stronie, teraz znowu nie da sie wlozyc drugiego zdjecia. No nic. Co sie odwlecze, to nie uciecze. Ponizej jest tag z natchnienia od Karen (w zeszly piatek pokazywalysmy sobie wzajemnie swoje produkcje) - chinszczyzna prosta a elegancka, ewenement - dodatkowy maly tag.
Kupilam sobie w sklepie biurowym cale pudelko tagow za grosze - ha, a jak sie pojdzie do sklepu kraftowego czy artystycznego, to takie same materialy gotowe sa kosztowac z dziesiec razy wiecej.


elektrycznosc, bable i rolki


[Wpis z komputera bez polskich znakow.]

Wszystkie trzy tytulowe pojecia wiaza sie ze soba scisle na skutek przygod z ostatnich dwoch dni. Wiedzialam, ze taka chwila nadejdzie, ale w glebi duszy mialam nadzieje, ze jednak nie... otoz w drodze na srodowa lekcje polskiego moja ukochana neonka zgrzytnela cichutko, po czym przestala jechac. Na pierwsze szczescie - zjechalam na parking, kiedy jeszcze pojazd sie toczyl; na drugie szczescie - neonka jest na tyle lekka, ze mozna ja latwo przepchac na jakies przyzwoite miejsce.

Oczywiscie nie mialam pradu w komorce (wiadomo - nigdy go nie ma, kiedy jest absolutnie potrzebny). Poprosilam wiec w najblizszym sklepie, zeby mi pozwolili zadzwonic. Alisci malzonek moj nie odbiera nieznanych numerow... Fakt, moglam zostawic wiadomosc, jest szansa, ze by niedluga ja odsluchal, ale wybralam sie na nogach do domu. Nie bylo daleko - moze z kilometr, ale mialam akurat nowe butki i stad bable na moich nie przyzwyczajonych do dalszych wedrowek (w klapkach) stopkach.

Pojechalismy z powrotem na miejsce przypadku. Okazalo sie, ze moje ubezpieczenie pokrywa holowanie. Po niecalej godzinie przybyl Pan Holownik (laweta?) - jejku, jakie to jest kapitalne urzadzenie! Myk myk, przypina sie neonke lancuchami, spuszcza platforme, potem mechaniczna korbka wciaga auto na linie, platforme sie podnosi na przyczepe - a wszystko to za pomoca malych lewarkow.
Na koniec doznalam jeszcze przyjemnosci jazdy w "tow-trucku", ktory jednak jest malo wygodny i na dluzsze trasy absolutnie by sie nie nadawal. Twardy jakis taki i telepie. I jakos dziwnie mi bylo, ze neonkowy nos mam tuz za soba, za tylna szyba kabiny.
Dzis pojazd zostal po raz drugi odholowany - tym razem do szpitala. Czekam wlasnie na wiesci od Naczelnego Chirurga - glownie na wycene naprawy i decyzje, czy moje autko jeszcze sie oplaca naprawiac, czy tez moze jego wartosc jest rowna cenie jej skladnikow "na wage", ze tak powiem. Bo jesli trzeba bedzie wymienic z polowe czesci, to raczej Zlomex wita i zaprasza.
Niemanie auta utrudnia zycie. Do pracy poszlam wczoraj na nogach, co w tym kraju jest niewymownie ekstrawaganckim przedsiewzieciem. Zabralo mi to okolo 25 minut - MNOSTWO ludzi na swiecie przebywa na piechty takie dystanse dzien w dzien. Dzis zatem sie usportowilam i przyjechalam do Redakcji na osmiu kolkach - rolkowych. Calkiem fajnie bylo, po drodze jest tylko jedna gruba ulica do przekroczenia, ale za to ma swiatla. Pietnascie minutek i jestem na miejscu. Gdyby tak czesciej... moze bym wreszcie schudla conieco? No i forme trza szykowac na lato, bo - jak juz wspominalam - przyjezdza R i bedziemy sie starac jak najwiecej zobaczyc. A glupio byloby wymieknac po pierwszym kilometrze.

poniedziałek, 11 czerwca 2007

król karol kupił królowej karolinie...

...korale koloru gazetowego. Podczas weekendu wytworzyłam sznurek koralików z papieru. Wycina się trójkąty długie a chudzieńkie (na wysokość całej strony w magazynie), następnie nawija się starannie na patyk do szaszłyków, smarując po drodze klejem. Potem maluje się lakierem do paznokci, kilka razy. Wypróbowałam na razie lakier całkiem bezbarwny oraz z brokatem; muszę jeszcze zaeksperymentować z perłowym.

[14 czerwca: cos sie podzialo z publikowaniem postow... najnowasza historyjke mozna zobaczyc pod linkiem do "June", ale na glownej stronie za nic w swiecie nie chce sie pojawic :(. ]

Poniżej są koraliki, które mają pasować do moich ulubionych przykrótkich portek. A wszystko to w ramach przygotowania do przyjazdu mojej siostry, które będzie miał miejsce za miesiąc i dwa dni. Ha! Już się nie mogę doczekać, plany mam taaaaaakie! I chyba całe osiedle się przygotowuje, bo odbywa się właśnie wielkie malowanie garaży.


W sobotę pojechaliśmy sobie do Chicago na Festiwal Bluesa. Sam dojazd był ciekawy, bo zostawiliśmy auto na parkingu przy kolejce i wsiedliśmy do Niebieskiej Linii, łączącej Downtown z lotniskiem O'Hare. Kolejka przypomina rollercoaster, bo chwilami jedzie pod ziemią, a czasem na wysokich pomostach, gdzieś na wysokości drugiego piętra chyba, a bywa, że i ponad dachami okolicznych domków.
Festiwal był fajny - mnóstwo narodu, muzyka na kilku scenach, papu, do którego stoi się w wielkim ogonie. Po czym zjada się najdroższe czipsy świata - takiego ziemniaka pociupanego na drobne smażone plasterki. Koszt ma się proporcjonalnie do ilości kalorii w pożywieniu.
Poniżej jest zaś kilka szybkich zdjęć z balkonu - paprysie wyrosły sama nie wiem kiedy. Ostatni obrazek jest prześwietlony, ale jakiś przez to nieziemski. Klikać, powiększać. Pa! Wracam do pracy.



czwartek, 7 czerwca 2007

słów kilka znad gulaszu

Naprawdę nie powinnam już kupować więcej papieru. Ale jeśli dają za darmo? Jeśli przychodzi do domu, pod sam nos, kupon na pięć darmowych sztuk kartonu, to jak można nie odwiedzić Archivers? Takoż i poszłam wczoraj... a potem powstały trzy serie tagów.
Najbardziej podoba mi się pierwsza, bo wzorkowaty papier pochodzi z... wnętrz kopert od rachunków. Ku zgrozie Tomasza nagromadziłam ich cały stosik, bo wiedziałam, że do czegoś się przydadzą. I miałam rację!
Seria warzywna wzięła się stąd, że wczoraj już niemal wystawiałam nogę za próg Archivers, kiedy wpadł mi w oko papier z warzywnymi kwadratami. No i jak można było nie kupić? Wysupłałam kilka monet i mam, i zużywam.
Seria trzecia chodziła mi po głowie odkąd w którymś zestawie kupiłam pieczątkę z parasolkowym drinkiem. I bardzo mi się podobają te kolorowe guziczki :).



środa, 6 czerwca 2007

obrazkowo

Dziś tylko trzy zestawy tagów, jakie powstały wczorajszym wieczorkiem. Pierwszy pojechał do pani w Maryland, jako "freebie" dołączony do kartki, którą zakupiła. Wychodzi na to, że na Etsy wiele osób wysyła właśnie takie dodatki na zachętę, czyli człowiek w sumie robi dwa razy tyle... ale niechaj i tak będzie, tagi są fajne. I nareszcie mam gdzie zużywać te wszystkie wstążeczki, które zmagazynowałam.
Pozostałe dwa zestawy pójdą do sprzedania.
Są też nowe zdjęcia w galerii naszych wycieczek - z wyprawy do Manitowoc w Wisconsin, do Muzeum Marynistycznego i łodzi podwodnej, oraz do Lincoln Zoo w Chicagu.



wtorek, 5 czerwca 2007

starość nie radość

Zgubiłam wczoraj mięso. Kupiłam w Sklepie Najbliższym wołowinkę na gulasz na dzisiaj, zabieram się za krojenie - ale nie ma co kroić! Kot? Tomuś? Na pewno nie Pisklak, bo on się trzyma z daleka od surowego mięsa. Gdzie mogłam zatem je zostawić? Do wyboru jest kilka możliwości: w sklepie nie wzięłam w kasie; zostawiłam w koszyku przy przekładaniu do auta - mało prawdopodobne. Zostało w aucie. Zostało przy pierwszych drzwiach, gdzie wybierałam pocztę ze skrzynki. Zostało przy drugich drzwiach, które zamiast zwykłej klamki mają obrotową i trzeba mieć całą wolną rękę do jej uruchomienia, co pociąga za sobą konieczność postawienia siat na podłodze. Mogło jeszcze być przy trzecich drzwiach - ale nie było.
Okazało się koniec końców, że mięsiwo ostało się w bagażniku. Nic mu się nie stało, bo nie minęło zaś tak wiele czasu. Stres jednak był.
Na pocieszenie okazało się, że dziś rano Betty zgubiła herbatę, którą sobie w domu zaparzyła w przenośnym kubku. Fakt, że Betty jest co najmniej 20 lat starsza ode mnie, ale potomstwo mamy w podobnym wieku, więc jakoś nam razem po drodze. Herbata się znalazła - była w domu przy drzwiach. Dostarczył ją wkrótce Andy, jej syn, który również u nas pracuje.
Na pocieszenie przyszły dziś kremiki lekko-przeciwzmarszczkowe, zamówione u Yves Rochera. Jeden do oczu, drugi do reszty pyska. Przyszła też szminka w kolorze takim, jakbym wczorajszą wołowinę zajadała na surowo i miała jej ślady na wargach. Tak bywa, jeśli się kolory widzi tylko w katalogu.
Tyle na temat starości. Zaraz, a o czym to ja miałam....

poniedziałek, 4 czerwca 2007

niagara raz jeszcze

Sama nie wiem, o czym dzisiaj pisać – mam kilka gotowych zdjęć znad Niagary, a z drugiej strony przeżywam jeszcze wesele Alissy z soboty i wszystkie drobiazgowo przygotowane, ręcznie wykonane elementy. Może jednak postąpię chronologicznie i zamieszczę zdjęcia wodospadowe, jako że nie mam w tej chwili czasu na wielkie rozpisywanie się, a wesele tego by wymagało.
Mamy więc fotki z pomostu na dole, gdzie amerykańskie wodospady rozbijają się o skały.

To nie śnieg, to woda! Zamglony widok na Tęczowy Most oraz kawałeczek Kanady.

Tomuś stara się złapać tęczę. Najpierw było pochmurno, ale kiedy mieliśmy już wracać na górę, wyszło słoneczko, a razem z nim tęcze na rozpylonej wodzie.

Nie mogłam wyjść z podziwu nad niesamowitym kolorem wody. Woda jest bezbarwna, przezroczysta, prawda? A tu taka zieleń, jak butelki gdzieś z dzieciństwa, albo ze starej apteki.

niedziela, 3 czerwca 2007

cykady na cykladach

Słowo “cykada” do tej pory wywoływało we mnie skojarzenia raczej pozytywne, żeby nie powiedzieć romantyczne: siedzę sobie wieczorkiem na tropikalnej wyspie, z jednej strony szum morza, z drugiej – delikatne cykanie cykad. Kiedy więc kilka tygodni temu ogłoszono, że nadeszła właśnie pora na wylezienie spod ziemi cykad, pojawiających się w Chicagolandzie raz na siedemnaście lat, nie przejęłam się zbytnio. Mówiono, że jest ich mnóstwo, ale aż do dzisiaj nie widziałam ani jednej, nie słyszałam ani cyknięcia.
Dziś jednak udałam się rano do kościółka w miejscowości H, na południowy wschód od nas. Wysiadam z auta – a tu dźwięk przedziwny, głośne buczenie rodem jakoby z przestrzeni kosmicznej. Albo jak się stoi pod drutami z wysokim napięciem, tylko kilka razy głośniej. Albo jak dawniej sprawdzano radio stereo: prawy kanał KCHHHHHHH lewy kanał KCHHHHHHH.
Po południu Tomuś zawiózł mnie tam, gdzie obecnie pracują i gdzie cykad jest tyle, że zagłuszają piły (!), a wiewiórki wchodzą na drzewa slalomem, bo pnie są oblepione robalami. Fuuuj! Otwieram drzwi, wystawiam nogę do wysiadania – i tak zastygłam: na ziemi było tyle cykadowych skorupek, że nie dało się stanąć bez nadepnięcia kilku z nich. Buczenie było tak głośne, że chwilami przechodziło w skrzeczenie, a żeby atrakcji było więcej, na nodze wylądował mi wielgachny robal ze szpiczastymi czerwonymi ślipiami. Fuuuuuj!
Pozwoliłam sobie nakręcić króciutki filmik, pokazujący cykadę wspinającą się na drzewo, następnie stos trucheł na trawie i – co chyba widać słabo, ale przysięgam, że były – cykady wiszące jeszcze na gałęzi. Teraz pozostały głównie skorupki, więc za jakiś tydzień będzie już po pladze, przynajmniej w zakresie żywych okazów. Brr. Trochę jak plaga egipska – gdzieś pomiędzy szarańczą a muchami.
Enjoy the movie – nie radzę oglądać przy jedzeniu.

piątek, 1 czerwca 2007

smurf maruda

Niby dzień dziecka, a mi się ciągle coś nie udaje. Wczoraj popsuł mi się ulubiony klapek – w pracy musiałam sobie go naprawić w sposób mało atrakcyjny za pomocą taśmy i zszywacza. Potem udałam się na zakupy, bo idę jutro na wesele i nie mam co na siebie włożyć. NIENAWIDZĘ zakupów ciuchowych. Buty, torebki – jeszcze ujdzie, spoko, ale ubrania to okropność. Szczególnie w zimie, kiedy trzeba wkładać i zdejmować milionpiencet warstw. Czas jednak najwyższy, żeby się zaopatrzyć w kilka nowych rzeczy. Nabyłam dwie spódnice, jedne przykrótkie portki, ze dwie bluzki, nowe klapki – znowu kłopot, bo jedyna para, jak mi się podobała i była w moim rozmiarze miała tylko prawego bucika... lewego zeszukałam się chyba z dziesięć minut po całej okolicy.
Tomuś nie był przekonany, że potrzebne mi są nowe buty – „czemu twierdzisz, że szklanka jest w połowie pusta? Przecież jest w połowie pełna. Popsuło ci się tylko 50% butów. A nikt nie wyrzuca rzeczy popsutych w 50% i nawet jeśli człowiek jest zużyty tylko w połowie, to przecież się go nie usypia.”
W drodze powrotnej zajechałam na myjnię, bo pojazd też już błagał o umycie. Wycieram potem resztki wody, patrzę – szyba pęknięta. Niedużo, z boczku, może jakieś 20 cm, ale zawsze to usterka... Kolejna – po posutej klimatyzacji i szwankującym nagłośnieniu. I jednym łupieżu oraz jednym miejscu, gdzie lakier zwyczajnie bezczelnie się łuszczy. No ale tak już bywa, jak się ma jeździdełko nie pierwszej młodości.
W jednej z reklam w marcowym (!) wydaniu znikła twarz – reklamodawca przysłał plik w ostatniej chwili i na dodatek w złym rozmiarze, więc musieliśmy go zmodyfikować i gdzieś po drodze wcięło tło z twarzą. Bu.
Kołki przysłały nam dziś plik z reklamą, która trzy razy zamroziła mi kompa – miał prawie 80MB. Nie umieli zrobić pdf-a albo jpg-a, załadowali format eps. Fe. Restartowanie komputera kilka razy pod rząd to żadna frajda.
W red. czuję się conieco lekceważona przez własną szefową. Nie będę się rozpisywać na pół kilometra, ale jakoś mi nie pasuje codzienność do tego wielkiego zapraszania na degustację win – chyba tylko po to, żeby było dodatkowe „ciało” i żeby obszar dookoła stołu nie świecił pustkami. Muszę się jakoś z tego wywinąć, bo najwyraźniej ukształtował się jakiś zakichany KLUB, mający się spotykać co miesiąc w kolejnych domach. Niedoczekanie, żebym marnowała czas w taki sposób oraz kasę – bo taka impreza wynosi jednak parę stówek. Gdyby to było spotkanie na temat podróży (prawdziwych, a nie od jednej winiarni do drugiej) – to owszem, byłabym zainteresowana.
W ogóle jestem zestresowana, bo w weekend zapowiada się pędzenie od jednej rzeczy do drugiej, a jeszcze by wypadało posprzątać, bo z kątów zaczynają wyzierać kocie kłaki. Wczoraj oczywiście miałam plany nad planami, ale te zakupy mnie tak wykończyły, że nadawałam się jedynie do spania. A to marne 2.5 godziny łażenia po sklepach. Między wspomnianymi już rzeczami zakupiłam na naj-wyprzedaży czarną koszulkę nie w moim rozmiarze, bo przypięty był do niej podwójny sznurek przeraźliwych koralików – myślałam najpierw, że nadadzą się do kraftów, ale dzisiaj rano patrzę, a tu mi pasują do tych nowych portek! (Kiedy mi się rozlecą nte nowe klapki, też mi zostaną koraliki, hehe, ale sprytna jestem, co.)