Niezwykle przyjemnie jest mieć dzień, w którym nie musi się zdążyć na żadną godzinę. Taki dzień przydarzył mi się w sobotę. Nie należy tego bynajmniej mylić z dniem bimbania, bo zadania, owszem, były i zostały wykonane: skończenie albumu niemowlęcego dla Kathy, wielkie sprzątanie, pranie, wysłanie paczki... ale nic nie musiało się dziać o określonej godzinie! Cóż za wspaniały luz.
Następna sobota nie będzie już taka, bo mam polski kościółek o szóstej, ale za to nie ma lekcji z dzieciakami. Może ewentualnie być zakup pojazdu. Neonka została przywieziona wczoraj rano, poniekąd chyłkiem-ciszkiem, do naszego garażu. Ustaliliśmy, że oddamy ją jakiejś organizacji charytatywnej – być może dopiero wtedy, kiedy uzyskam nowe auto, bo jak ją przyjadą odebrać, to trzeba być na miejscu, a na rolkach nie dojadę. Mechaniki-paskudniki jej nie dostaną, nie ma mowy.
Wczoraj byliśmy z T u wiatraka, a raczej w otaczającym go nadrzecznym parku oraz japońskim ogródku. Za wiele nam się nie chciało chodzić, bo było „magowato”, jak mówią niektórzy Polacy, czyli muggy, czyli gorąco i duszno. Parno by to można chyba nazwać. Nic się nie chce, oprócz spania. Zdjęcia będą wkrótce w galerii. W ogóle zalegam jeszcze z wycieczką do Springfield i z resztą Niagary. A może nawet z jakimś kawałkiem Detroit. Trudno, nie ma na wszystko czasu. Dzisiaj wieczorem mam zaplanowane zapiekanki na obiad, ugotowanie makaronu na jutro do strogonoffa, dwa rzuty prania i wyjście do sklepu po materiały na lasagna. Jutro – zapewne spotkanie z Andrzejem od pożyczek, robienie lasagna. Środa – lekcja polskiego (albo i dwie), zakupy w Walmarcie. I już trzy wieczory z głowy. Ani się obejrzę, a będzie już przyszły tydzień i dłuuuugi weekend, czyli malowanie łazienki. A potem jeszcze tydzień i przylatuje Rutka.Poniżej jest zdjęcie bramy do wiatrakowego parku – trochę abstrakcyjnej bramy, bo nie było płotu. Do takich wejść mam jednak słabość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz