Zdanie powyższe wieje nadmiernym patosem i... podwójną interpretacją. Zanim jednak ktoś sobie pomyśli, żem popadła w jakąś deprechę, śpieszę wyjaśnić, że chodzi mi wyłącznie o wspomnienia z wyprawy na Dziki Zachód, wynikające z pracy nad scrapbookiem. Jak to dobrze, że są zdjęcia, bo inaczej fakty ulatywałyby w niepamięć, albo ulegały naciągnięciom, plastelinowemu kształtowaniu wedle upodobania właściciela wspomnień. A tak – kuknie się na zdjęcia i inne pamiątki i wszystko wiadomo.
Wyprawa, o której mowa, przebiegała przez wspaniałe, rude Kolorado, przez wielką solniczkę w Utah, przez gejzery w Yellowstone i góry w Montanie. (Same nazwy brzmią tak radośnie, jak kolorowe, chłodne korale przesypywane z ręki do ręki.) Wczoraj dojechałam do Diablej Góry, dziś rano wstałam sobie wcześniej i z kraftowym programem w tle (6:30!) kleiłam Mt Rushmore i Badlands National Park. Nieziemskie krajobrazy, piękno natury, potęga Stwórcy... Aha, a jeszcze wieczorem na Travel Channel był najpierw program o Wielkim Kanionie, a potem o rzece Kolorado. Myślałam, że nie pójdę spać!
Wycieczki na cywilizowane tereny są bardzo ciekawe, bez dwóch zdań. Pustkowia jednak zwalają mnie z nóg i zdają się przenosić na jakiś inny poziom. Fantastyczne wyprawy, kończące się wytrzepywaniem rudego pyłu z odzieży... My heart is in the desert.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz