poniedziałek, 18 czerwca 2007

sprawozdanie z wycieczki do springfield

Byliśmy w sobotę i w niedzielę w stolYcy, czyli w Springfield. Miasto raczej nie jest zbyt wielkie jak na stolicę Illinois (ok. 110 000 mieszkańców w porównaniu z kilkunastomilionową aglomeracją okołochicagowską), ale jest mniej więcej na środku i stąd przydzielono mu tę funkcję. Jest też pełne Lincolnów, gdyż tam właśnie Szesnasty Prezydent spędził najważniejsze lata swojego życia, tam mieszkał, kiedy został wybrany na Prezydenta i tam też jest jego grób.
W sobotę zwiedzaliśmy carillon, czyli wieżę w 67-ma dzwonami. Wjeżdża się wysoko, ale nie najwyżej – do pomieszczonka z klawiaturą do grania na owych dzwonach. Potem można jeszcze wyskrobać się krętymi czerwonymi schodami na samiuśką górę; bałam się okropnie, bo koło schodów jest dziura do samej ziemi, ale pokonawszy lęk, wylazłam na czubek.
Lincolna, można powiedzieć, mamy wyzwiedzanego ze wszystkich stron: miejsce narodzin i chatka w Kentucky, dom w Springfield, teatralny fotel, na którym zginął (obecnie w muzeum w Detroit), grobowiec, a właściwie mauzoleum na cmentarzu w Springfield. Pozostaje jeszcze Waszyngton.
W Springfield oprócz pokazanego niżej domku, znajdującego się na środku miniskansenu w wydzielonej cząstce miasta, jest jeszcze stacja, z której AL odjeżdżał do Waszyngtonu, jest w kościele ławka rodziny L, jest w banku księga podatkowa z Lincolnowymi wpisami, kancelaria prawna AL i kolegi... oraz trzydzieści metalowych statuetek rozsianych po niewielkim w sumie centrum miasta. Aha, jeszcze biblioteka Lincolna, biblioteka PREZYDENCKA Lincolna, lotrnisko im. Lincolna, Lincoln Motel, w którym spaliśmy... i zapewne to jeszcze nie wszystko.
I można mieć mieszane uczucia. Z jednej strony wielki podziw, że gość z tyciej, jednoizbowej chałupki w środku kukurydzianych pól w Kentucky zaszedł aż do Białego Domu. Takoż i mowa propagandowa przewodnika wzruszyła mnie do łez, bo „bierze” mnie trochę ta cała idea „American Dream”. Myślę jednak, że jemu samemu przeszkadzałoby to olbrzymie zamieszanie wokół jego osoby. Szczególnie zaś ogromny pomnik, jaki grzmotnięto mu na miejskim cmentarzu.
Najbardziej spodobało mi się biureczko – tycie, będzie na późniejszych zdjęciach, autentyk stojący w sypialni państwa L. Tam właśnie Abraham naskrobał różne swoje mowy, część przemówienia spod Gettysburga (słynny Gettysburg Address), a z całą pewnością mowę „A house divided cannot stand”, czyli „podzielony dom się nie ostoi”, w odniesieniu do podziału na stany popierające niewolnictwo i te, które się mu sprzeciwiały. Trzeba tu jednak znowu powiedzieć, że większość ludzi uważa, że to właśnie Lincoln wymyślił tę frazę, a to przecież cytat z Nowego Testamentu, a na dodatek nie on pierwszy z niego skorzystał!
Drugi zestaw mieszanych uczuć powstał w nas podczas zwiedzania Dana-Thomas House, domu zaprojektowanego przez Franka Lloyda Wrighta we właściwym mu „stylu preriowym”. Na pewno jest to ciekawostka architektoniczna, ale... strasznie niewygodna. Dom niewysoki, a ma szesnaście (!) poziomów, bądź ile schodków i klitek, a większych, jaśniejszych pomieszczeń zaledwie kilka. Może i fajnie jest mieć w domu takie zakrętasy, ale na dłuższą metę byłoby to chyba męczące.
FLW wyrysował też kwadratowe meble, jakie się znajdują we wnętrzach – nie wolno, rzecz jasna, ich dotykać, ale jakoś wcale nie miałabym ochoty siedzieć na tych sztywnych przedmiotach. Ich ceny zaś zwalają kompletnie z nóg – lampa na poniższym zdjęciu kosztowała 700 000 $, a kiedy taka sama pojawiła się na aukcji u Christie’s niedługo potem, to sprzedała się w ciagu 45 sekund za... 1.9 miliona $. Zgroza! Nikt też nie próbuje nawet wyceniać całości tego domu razem z przedmiotami wewnątrz, bo nie ma to sensu.
Podobały mi się natomiast witraże – na zdjęciu jest jeden z przykładów (o ile pamiętam, kilka szybek jest też w muzeum witraży na Navy Pier w Chicago.) FLW zaprojektował w domu niemal wszystko, łącznie z lampami – jest tam w sumie kilkaset szklanych kompozycje, jeśli się policzy okna i oświetlenie. Wszystko geometryczne, a na wielu z nich dwa powtarzające się motywy: sumak (taki krzak) oraz motyle. Na zdjęciach sumak jest na witrażu, a motyl na lampie.
Od kilku lat chciałam obejrzeć jakiś dom pana FLW – jeden jest na przedmieściach Chicago, a drugi, (Taliesin – rezydencja samego FLW), w Wisconsin. Odstraszały mnie jednak kosmiczne ceny biletów, a ten dom w Springfield był po 3$ od łebka, i to nieprzymusowo. Zachcioła mam zatem spełnionego na długie lata, a kto wie, może i na zawsze.
Tak więc zaliczyliśmy z Tomusiem kolejną wycieczkę – jak to fajnie mieć chłopka, któremu się chce poznawać świat :).
PS. Wewnątrz Dana-Thomas House nie wolno robić zdjęć. Powyższe obrazki zacytowane są z ichniej strony.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rzeczywiscie w Taliesinie ceny za zwiedzanie sa z kosmosu i tez mnie zniechecily. Natomiast w Oak Park bylam pare miesiecy temu i zdaje sie, ze zaplacilam po $12 od osoby. A warto, bo dom jest piekny, a wycieczka ciekawa.

kasia | szkieuka pisze...

ha, to moze sie kiedys wybierzemy... ciekawie by bylo zobaczyc i porownac.

marikodzi pisze...

ale wam zazdroszczę tego zwiedzania ;) strasznie mi się kiedyś podobały domy wrighta, tak na odległość oczywiście, nie mam pojęcia jakie byłyby moje odczucia na żywo. pamiętam nawet że w VIII klasie w wypracowaniu napisałam o willi Bear Run nad wodospadem :P dlatego przeczytałam z wielkim zaciekawieniem.
a - jestem okropna wiem, ale springfield kojarzyło mi się dotąd głównie z Simpsonami :P

kasia | szkieuka pisze...

czyzby simpsony mieszkaly w springfield? moja znajomosc telewizji chyba nie wychodzi daleko poza CSI i Law & Order... oraz Telewizje Kraftowa.
Natomiast ten dom Wrighta ma swoj urok przez to, ze projekt jest niezwykle konsekwentny, nawet na obrusach sa wyhaftowane te same motywy, ktore sa na witrazach (choc akurat obrusy przybyly pozniej) - ale chyba jednak mieszkanie w takich kanciastosciach na dluzsza mete byloby uciazliwe.