Słowo “cykada” do tej pory wywoływało we mnie skojarzenia raczej pozytywne, żeby nie powiedzieć romantyczne: siedzę sobie wieczorkiem na tropikalnej wyspie, z jednej strony szum morza, z drugiej – delikatne cykanie cykad. Kiedy więc kilka tygodni temu ogłoszono, że nadeszła właśnie pora na wylezienie spod ziemi cykad, pojawiających się w Chicagolandzie raz na siedemnaście lat, nie przejęłam się zbytnio. Mówiono, że jest ich mnóstwo, ale aż do dzisiaj nie widziałam ani jednej, nie słyszałam ani cyknięcia.
Dziś jednak udałam się rano do kościółka w miejscowości H, na południowy wschód od nas. Wysiadam z auta – a tu dźwięk przedziwny, głośne buczenie rodem jakoby z przestrzeni kosmicznej. Albo jak się stoi pod drutami z wysokim napięciem, tylko kilka razy głośniej. Albo jak dawniej sprawdzano radio stereo: prawy kanał KCHHHHHHH lewy kanał KCHHHHHHH.
Po południu Tomuś zawiózł mnie tam, gdzie obecnie pracują i gdzie cykad jest tyle, że zagłuszają piły (!), a wiewiórki wchodzą na drzewa slalomem, bo pnie są oblepione robalami. Fuuuj! Otwieram drzwi, wystawiam nogę do wysiadania – i tak zastygłam: na ziemi było tyle cykadowych skorupek, że nie dało się stanąć bez nadepnięcia kilku z nich. Buczenie było tak głośne, że chwilami przechodziło w skrzeczenie, a żeby atrakcji było więcej, na nodze wylądował mi wielgachny robal ze szpiczastymi czerwonymi ślipiami. Fuuuuuj!
Pozwoliłam sobie nakręcić króciutki filmik, pokazujący cykadę wspinającą się na drzewo, następnie stos trucheł na trawie i – co chyba widać słabo, ale przysięgam, że były – cykady wiszące jeszcze na gałęzi. Teraz pozostały głównie skorupki, więc za jakiś tydzień będzie już po pladze, przynajmniej w zakresie żywych okazów. Brr. Trochę jak plaga egipska – gdzieś pomiędzy szarańczą a muchami.
Enjoy the movie – nie radzę oglądać przy jedzeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz