...czyli właściwie jeszcze parę słów o złodziejach czasu. Od zeszłego tygodnia patrzę na te wszystkie chwile, które znikają w czarnej dziurze naprawiania pomyłek. W pracy zaczęłam zaznaczać na świstku krzyżykami kolejne przypadki. Wczoraj było ich trzynaście... marnacja czasu na wielką skalę. I nie chodzi nawet o to, że wyrzuca się w ten sposób pieniądze, tylko po prostu o stratę czasu, niedbałość, niechlujstwo. Na tej zbylejaczonej diecie któreś tam ogniwo biurowego łańcucha pokarmowego dostaje wreszcie niestrawności, bo cyferki nie kłamią i księgowość po prostu nie przepuści obliczeń nie mających sensu, kwadratowego banera nie da się wstawić w prostokątną przestrzeń, wydrukowanie dwóch reklam full page na jednej stronie nie jest fizycznie możliwe.
I po prostu NIE DA SIĘ pewnych rzeczy zrobić bez ich naprawienia. A przeprowadzenie dochodzenia i naprawienie usterki zwykle zajmuje więcej czasu niż przyłożenie się i zrobienie danej rzeczy dobrze za pierwszym razem.
Złodziejami czasu są też ludzie całkiem bez sensu przychodzący porozmawiać. Nie cierpię tych przylatujących z hasłem Did you see my email? - szczególnie jeśli ów email był wysłany pięć sekund wcześniej, bo autor poderwał się z krzesła i pędził szybciej niż elektrony w drucikach przewodzących informacje. Człowieku, dajże mi chwilę na zareagowanie. Miej szacunek do tego, że może nie mam w tej chwili czasu na to, żeby rzucić wszystkim i przeczytać twój email, który najczęściej nie jest aż tak pilny.
Na drugiej stronie świstka z wpadkami zaczęłam stawiać krzyżyki po każdej wizycie i przerwaniu pracy. Po czterech godzinach dojechałam do dwudziestu siedmiu i... przestałam notować. Nie ma sensu. Niczego to nie zmieni. Chyba tylko dało mi to pocieszenie, że nie tracę rozumu i nie przesadzam, że ciężko mi jest cokolwiek w pracy zrobić, bo jak nie pomyłki, to nieustające wizyty. Gdybym miała drzwi, to byłyby obrotowe.
Zaczynam powoli myśleć, że to jedno z gorszych miejsc, w jakich mi przyszło siedzieć (a było ich co najmniej tuzin). Na skrzyżowaniu głównych arterii, przy drzwiach wejściowych (których otwieranie jest również moim obowiązkiem). Czasem przyjdą ze trzy osoby na dzień, jak dziś, czasem z dziesięć. I znowu trzeba się oderwać, rozkminić, po co przyszły, zadzwonić do osoby, jak nie odbiera, to przelecieć się po biurze i poszukać. I znów pięć - dziesięć minut poszło się paść. I tak w kółko...
Ale żeby nie było tak dołująco - zadowolona jestem z tego maleńkiego skrawka księgowości, jaki udało mi się opanować :) I intrygują mnie księgowe mechanizmy. Jeśli już się uczę, to chcę poznać proces, nie tylko bezmyślnie wklepać na pamięć poszczególne kroki. A jak dają naukę za darmo, to trzeba ją brać, nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz