Craftypantki ogłosiły właśnie nowe wyzwanie, o którym szczegółowo rozpiszę się później, bo dziś chciałam nawiązać do innych zajęć proponowanych w tymże miejscu przez jedną z naszych koleżanek: otóż Habka wciągnęła do zabawy swoje dziecię - Przemka - i razem stworzyli całą serię cudnych jesiennych dzieł, opartych na znaleziskach z wyprawy w naturę.
My też mamy skarby z wyprawy, ale na razie się suszą... razem z wnuczką Alicją nazbierałyśmy w ostatnią niedzielę kolorowych liści, powkładałyśmy je do książek i przy następnej wizycie planuje się stworzenie małego albumu-zielnika o wycieczce.
Byliśmy mianowicie w dwóch miejscach - najpierw w skanseno-parku, gdzie wędrowaliśmy kolorowymi ścieżkami i pstrykaliśmy zdjęcia, w tym poniższe, moje ulubione :)
Główną atrakcją, przynajmniej dla dzieciaka w tym wieku, jest Interpretive Center - budynek ze zwierzętami i rozmaitymi eksponatami. Mieszka tam, między innymi, wężysko, które najwyraźniej potrafi stać na ogonie...
...a także stuletni, ogromniasty żółw - nie wiem, czy starczyłoby przestrzeni w standardowych taczkach, gdyby przyszło go transportować. Żółw spędza większość życia zalegając na dnie akwarium, a od czasu do czasu wyprawia się na powierzchnię celem zaczerpnięcia powietrza. Właśnie trafiliśmy na tę chwilę i mogliśmy go zobaczyć z bliska... cóż, pysk raczej niewyjściowy:
Potem zakupiliśmy strawę z wielkiego kotła...
...coś w rodzaju fasolki po bretońsku.
Następnie udaliśmy się na bagna, wielokrotnie odwiedzane już Volo Bog.
Miałam trochę obawy, jak to pójdzie z chodzeniem po chwiejnych i wąskich pomostach, ale Alicja zasuwała po nich bez żadnych obaw, z hasłem "Come on! Dalej!" [Obserwacje jej języka to osobny temat... nie na dzisiaj :)]
Znaleźliśmy grzyby, cóż za sensacja! Warta natychmiastowego klapnięcia na podłoże.
Odkryciem dnia było to, że niektóre nasiona można rzucać na wiatr i przyglądać się, jak odlatują gdzieś daleko, na mokradła... z nadzieją, że w przyszłym roku wyrośnie z nich nowe zielsko. Takoż i spędziliśmy dobry kwadrans wspomagając jesienne działania natury.
Potem zaś trzeba było odpocząć...
...wykonać niby-telefon do mamy...
...no i oczywiście nie zapominajmy o kolekcji, bo kolekcja musi być. Pół torby żołędzi, szyszki, listki...
Liści na ziemi było jeszcze niewiele, ale kiedy już je znaleźliśmy - cóż za frajda! Nawet nam jakoś się rozumy odmłodziły i sypaliśmy się wzajemnie szeleszczącym listowiem, aż zmieliliśmy je niemal na proszek.
Fajnie jest przypomnieć sobie czasem, że naprawdę niewiele potrzeba do stworzenia nieskrępowanej dorosłością chwili radości :)
2 komentarze:
ale z Was super Dziadkowie! pozdrawiam mocno, e. :) ps. znalazłam dziś takie fajne wianki z papieru i liści jesiennych: http://www.michelemademe.com/2012/10/little-paper-wreaths-au-natural.html
oo śliczne te wianki! Podrzuci się na Craftypantkach jeszcze, bo będzie wpis inspirujący o wyzwaniu świetlnym, to i ten się dołączy, czemu nie :)
A dziadkowanie jest dość proste, dzieciaczek nad wyraz spokojny i kłopotów nie sprawia, a raczej można podziwiać, jak się taka mała dziewczynka rozwija; co przyjdzie, to są jakieś nowości.
Prześlij komentarz