czwartek, 30 czerwca 2011

964. koralikowo

Niespodziewanie dla samej siebie, zapewne w celu uniknięcia innych czynności zrobiłam sobie przedwczoraj dwie sztuki biżu. Nic skomplikowanego, ot koralisie ponaciągane na sznurki. Te niebieskie kupiłam w Walmarcie za kilka centów, leżały sobie w pudle z resztkami i machały do mnie metką. Poleżały ze dwa dni na biurku, po czym się poddałam i nanizałam na żyłkę w towarzystwie mniejszego kalibru.

Jak się zajrzy do takiego koralika, to całkiem jak inny świat!

Ceramiczne dziwo w drugiej sztuce znalazłam w pralni - mamy tam takie pudełeczko, gdzie wrzuca się rezultaty przeszukiwania kieszeni. Rządzą tam drobne monety, jakiś guzik, inne malizny - a wśród nich było właśnie to, jeszcze z metką i ceną 50 centów - pewnie też na jakiejś wyprzedaży to wyhaczyłam, bo wiadomo, przyda się.


Poszło na pomarańczowy sznureczek, razem z koralikami w żywych kolorach.

Mam jeszcze sporo takich... szkieuko typu millefiori dostane dawno od siostry, ale z malutką zawieszką i nie dało się założyć na żaden łańcuszek, więc po prostu trzymam je w pudełku z biżu i oglądam sobie z przyjemnością; metalowy wisior przypominający witraż, kamyki, wielkie korale, a także kilka pękniętych sznurków koralików - wszystko to można by ponaciągać na nowe nitki i wzbogacić skrzyneczkę z ozdobnikami... Może te dzisiejsze to dobry początek :)

środa, 29 czerwca 2011

963. in the jungle, the mighty jungle the lion roars tonight

Miało być dziś o koralikach, które wczoraj zmontowałam niespodziewanie dla samej siebie... ale coś zdjęcia na blogasek nie wchodzą. Przedstawiam zatem filmik z niedzieli - byliśmy z wnuczką Alicją w ZOO i wśród sterty fajnych zwirzowych portretów mamy też filmik z ryczącym lwem. Chyba jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałam - przynajmniej nie od lwa, hehe.



Wyobraziłam sobie od razu, że siedzę gdzieś w Afryce, wieczorkiem, a dookoła ryczą takie bestie. Ciarki przechodzą! Niemniej jednak jest to wspaniałe zwierzę, taaaaaki majestat... Te łapska, ten ogon z kleksem na końcu (było o tym w jakiejś książeczce dla dzieci), ta twarz...

Poniżej zaś piosenka - inspiracja dzisiejszego tytułu:

wtorek, 28 czerwca 2011

962. lunchtime collage

Takie coś sobie właśnie wysklejałam, z magazynu, który szkoda mi było tak od razu siup wyrzucić.

Jakoś tak w patriotycznych kolorach wyszło - może względem święta niepodległości w nadchodzący weekend :)

I żeby nie było, że nic nie robię: finalizuję album z fotkami dla Mamy. Pakuję pakę do Polski. Przegrzebuję 120 sztuk dziecinnych ubranek dzieląc, co dla kogo. Smażę plan wycieczki na weekend - zapewne dokładniejszy, niż zwykle, ze względu na współuczestników (których liczba spadła z czworga do dwojga). Wbijam kijki w balkonowym ogrodzie. Robię porządek w szmatach, czyli odzieży. Sprzątam w pralni. Kręcę soki warzywne, bo w sam raz pora.

Zakończyłam na wakacje sezon lekcji polskiego - w sobotę były krafty, więc też trzeba było się przygotować. W kolejce do rozpakowania i uporządkowania czeka lekcyjna torba pełna... wszystkiego. Lubię te lekcje, więc cieszę się, że rodzice zaklepali już kontynuację we wrześniu (i zawsze parę $$ wpadnie do kieszeni :), ale przerwa wakacyjna bardzo mi się przyda.

piątek, 24 czerwca 2011

961. l'shanah haba'ah birushalayim?

Staram się na razie nie podskakiwać nazbyt wysoko z radości, bo pomysł narodził się dopiero wczoraj, więc nawet nie jest jeszcze w powijakach... aaaaale powiedzmy, że zaistniała możliwość. Jak od-istnieje, to trudno, jakoś się to przełknie i wymyśli inną wyprawę.

Grupa znajomych z Polski wybiera się mianowicie w przyszłym roku do Izraela. Gdyby tak się do nich przypiąć... W zasadzie lubimy jeździć sami, ale do takiego egzotycznego i chwilami nawet niebezpiecznego miejsca jest o wiele trudniej się wyprawić, niż gdzieś po naszej stronie świata. A program mają ułożony kapitalny i w odróżnieniu od poprzednich edycji tej wycieczki, jest więcej tuptania na nogach i doświadczania, a nie tylko oglądania.

O dziwo, leci się tam przez Stambuł - szybkie szukanie w popularnych rezerwacjach nie wypluwa bezpośrednich samolotów z Chicago do Tel-Avivu. Co prowadzi do następnego pomysłu - bilet z przystankiem w Stambule na dwa-trzy dni jest tylko o 7$ dolarów droższy, niż z krótką przesiadką...

Cóż; były chwile, kiedy Gwatemala czy Alaska wydawały się kompletnym kosmosem, a jednak się udało. Kto wie - może...

Hebrew

l'shanah haba'ah birushalayim

Next year in Jerusalem?



środa, 22 czerwca 2011

960. budkokartka

Potrzebna mi była na dziś kartka urodzinowa dla Marii, która lubi ogrodowe ptaszki, więc powstała kartka - budka dla ptaków. Miała być ozdobiona kwiatkami z kursu Michelle, ale nie mogłam sobie poradzić z takimi maliznami i koniec końców zastosowałam zwyklinki z dziurkaczy.

Kartka ma też i środek:

Myślę sobie, że gdyby tak zmodyfikować kolorystykę i zamiast ptasiej dziury zapodać drzwi i okno, to mógłby to być wzór na kartki świąteczne...

wtorek, 21 czerwca 2011

959. kaligramy i kryśloki

Collage Cafe wezwała ostatnio do zabawy z wierszami - z ich przekształcaniem (kto wie, może w ten sposób będzie się można w niektórych przypadkach dowiedzieć wreszcie, co autor miał na myśli.) Drugą opcją był kaligram, czyli napisanie wiersza w taki sposób, żeby kształt miał związek z treścią.

Pisknęłam z radości, jako że jestem ostatnio na fali gryzmolenia różnych takich tam... i wzięłam na tapetę piosenkę zawierającą wyrażenie "the music of the spheres".

Mamy zatem na artjournalowej karcie sferę, choć niedoskonałą, wypełnioną kolorkami z kredy, otoczoną pierwszą próbą wykorzystania akwarelowych kredek, którymi się rysuje, a potem moczy pędzelkiem i niby że wychodzi farba, ale widzę, że jeszcze wiele się muszę nauczyć.

Kredki były niemal za darmo na wyprzedaży w kraftosklepie - trzeba je sobie było wygrzebać z wielkiego bałaganu, ale przecież samo grzebanie też jest frajdą. Oprócz kredek nabyłam też śmierdzące niczym rafineria pisaki (różowy i miedziany) oraz tajemnicze coś, co chyba jest po prostu grubaśnym grafitem.

Kryśloki wykonane za ich pomocą przedstawiają się następująco:

(Kryśloki to w ogóle słowo mojej Mamy, które bardzo mi się podoba :)

No i skończyłam nareszcie okładkę do gromadziennika, choć nie mogę się zdecydować, czy jestem zadowolona z ostatecznego efektu.

Udział biorą: papiery z K&Company; filc, koraliki; literki gessowane i malowane akrylówką; ciemniejsze medaliony - transfer taśmowy; jaśniejsze - pieczątka; medalion kolorowy - papier do pakowania sprowadzony z Polski; czarny szarpiowy cienkopis, pisak metaliczny.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

958. shopping is a headache...

Weekend minął jak z przysłowiowego bicza trzasł. Sporą część soboty pożarły mi zakupy i to w większości wcale nie fajne, tylko obowiązkowe. Co prawda, ja nawet zakupy ciuchowo-obuwnicze źle znoszę, więc pozostają chyba tylko kraftosklepy... co zostało uwidocznione w poniższej kartce do art journala. Chyba muszę założyć drugi tom, bo w pierwszym metalowe kółka są już na granicy wytrzymałości objętościowej.

Detale - ciekawa wstążka, kartonik ze starbucksowego kubka pociągnięty gesso i brokatowym lakierem do paznokci, oraz pieczątka - zakrętka z opakowania aspiryny bajerowej (względem tego bólu głowy), właśnie wyrzucaliśmy zużyty słoiczek i się przechwyciło. Jeden minus - literki wychodzą odwrotnie, co jakoś nie przyszło mi do głowy w chwili przechwytywania :D No, ale można wymyślić interpretację, że jest odwrotnie, bo w przypadku kobiety zakupy to przecież powinna być czysta-żywa-przyjemność, a u mnie jest całkiem inaczej.

W weekend wymodziłam też zapowiedzianą grę o tym, jak Hagar i Ismael wędrują po pustyni w poszukiwaniu wody. Plansza jest prosta...

...a idąc po niej, na każdym polu z dzbankiem dostaje się "skorupkę", którą się nakleja na kartonowe tło w kształcie dzbanka i potem na koniec ozdabia.

Teraz mam nowe zamówienie na szkółkę niedzielną - kostiumy dla Abrahama i Sary, bo głównoprowadząca chce zrobić mały teatr w formie wizyty tych dwóch postaci. Szurum burum, maszyna do szycia wyłazi z klozetu, no i oczywiście konieczna jest wizyta w kraftosklepie! (do którego właśnie dostałam kupony 50% zniżki na szmatki :)

piątek, 17 czerwca 2011

957. kolejny krok...

...w konstruowaniu okładki gromadziennika. Mamy mianowicie literki, pogessowane i pomalowane akrylówką (bardzo lubię tę szorstkość), oraz cztery koralikowe ozdóbki. Na tym koniec - piątej nie będzie z braku czasu, bo tyle wszystkiego czeka w kolejce.

Kraftowanie odbywa się w takim oto bałaganiku - blacha na minimuffinki znakomicie sprawdza się przy pracy z koralikami i w ogóle małymi elemencikami, które trzeba jakoś pozaganiać do przegródek na czas pracy.

Natomiast na łóżku zalega sterta kajetów, czyli lecznica gromadzienników.

To tyle. W kolejce czeka gra dla dzieci na szkółkę niedzielną, jutrzejsza lekcja polskiego, pliki, albumy, o prozaicznym praniu i jemu podobnych nie wspominając... Jak to się stało, że życie mi się tak nagle zagęściło??

czwartek, 16 czerwca 2011

956. puszkinem być

Na fali bieżącego wyzwania w Craftypantkach sporządziłam stronę art-journalową, która puszkinowy temat potraktowała bardzo dosłownie...

... i portret pana Puszkina przytwierdziła metodą transferu taśmowego do wieczka od puszki. Bardzom z efektu zadowolona, poeta wygląda, jakby był tu od zawsze, czyli z fabryki.

Hurtem i ryczałtem dorzucę jeszcze dwie niedawne stroniczki - Tantalizing Textures, czyli bardzo dotykalna stronka z rozmaitymi fakturami, przyjemność dla opuszków i frajda dla linii papilarnych w formie kolażu popełnionego podczas lunchu.

Wpis upamiętniający prezent od Anity - stempelki w odwdzięce za podzielenie się kuponami do kraftosklepu (w jej wykonaniu art-sklepu, bo zapisała się na prawdziwy kurs malowania prawdziwymi farbami na płótnie.)

środa, 15 czerwca 2011

955. kawalątka

W tle leczenie gromadzienników, ale też i pojawiają się nowe odrobinki - wymyśliłam, że okładkę dziennika wyprawy do Teksasu i NM ozdobię takimi oto koralikowymi zestawami na filcu - zamierzam zrobić ich pięć i przytwierdzić do frontu między literami. Na razie, dziś rano, uszyłam jeden. Każdy będzie inny, zupełnie inne koraliki, kolor filcu i kształt.

Zainteresowałam się ostatnio liternictwem - nawlokłam do domu książek z biblioteki, oglądam, inspiruję się, nieudolnie coś ta skrobię moimi szarpiami z nadzieją, że przyda się to właśnie w notatkach podróżnych. Wczoraj usidlono mnie na 4 godziny na zebraniu, więc sobie tajnie w kątku smarowałam:

I jeszcze dwa kawalątka z innych stron świata, jakie ostatnio dostałam od koleżanek z pracy - skórzana zakładka z Brazylii...

... i z Florydy, dzisiejszy prezencik.

Niby to fajansiki, ale sprawiają mi radość, przybywają z miejsc, gdzie mnie jeszcze nie było, no i fajnie, że ktoś pomyślał :)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

954. metalomania

W ramach przypomnienia (bo Mrouh i Habka pisały już na swoich blogach) rzucę dziś słowo na temat bieżącego, czerwcowego wyzwania na Craftypantkach: otóż zmagamy się z metalem - przeważnie takim, który normalnie wyrzuciłybyśmy, czyli puszki wszelakie, zawleczki od tychże,
co tam nam się nawinie.

W mojej karteluszce uczestniczą dwie puszeczki po świeczkach, nazywanych przez tubylców "tea lights". Z jednej wycięłam większy kwiatek, z drugiej - mniejszy, więc została mi jeszcze ta pionowa ścianka biegnąca dookoła. Wycisnęłam na niej napis, od tylnej strony, rzecz jasna :)

Z innych materiałów recyklingowych mamy jeszcze falowaną drobno tekturkę od Starbucksa, owijającą kubki z gorącą kawą (jak ja lubię te tekturki... wstyd zbierać, ale jak widzę kubek w koszu recyklingowym na zakładzie, a nikogo nie ma w okolicy, to nie mogę się powstrzymać...) no i jeszcze manila folder - kremową teczkę na dokumenty.

Po raz tysięczny zastanawiam się, kiedy i jak zużyję te zasoby fajnych papierów i przydasiów sklepowych, jakie w swym łakomstwie i chciwości pozyskałam (a czasem i w prezencie się dostało), skoro generalnie zajmuję się śmieciami??

sobota, 11 czerwca 2011

953. zielono!

Kot Szprot zbudził był mnie dziś nad ranem, kiedy jeszcze było ciemno (właściciele kotów wiedzą, jakie atrakcje mogą zapewnić o każdej porze dnia i nocy nasze kochane zwirze) i potem już nie udało mi się zasnąć. Minus dodatni był taki, że kiedy zaczęło się rozjaśniać, za oknem pojawił się bajkowy widok wysokich drzew we mgle.

Balkon sąsiadki, na którym nawywieszała sobie dopiero co zakupionych kubełków z kwiatkami, również wyglądał magicznie w tej przydymionej scenerii.

A skoro już od mojego ulubionego koloru zaczęliśmy - na pytanie zadane w Collage Cafe odpowiadam: "ZIELONY!" Z wykrzyknikiem! :) Wczoraj wieczorem zaczęłam, dziś o świcie skończyłam kartkę do art journala z próbką techniki, którą gdzieś w necie nazwano bargello - od pewnego rodzaju haftu, o którym można sobie poczytać o TU.

Bierze się ścinki, tnie paseczki, przylepia na kartkę. Całość tniemy potem znowu na paski, prostopadle do tych pierwszych, i naklejając na nowe tło przesuwamy, żeby wyszła mozaika. (Szkieuka bardzo lubi mozaiki.)

Wczoraj zabrałam się też za taga na wyzwanie Czekoczyny, polegające na wybraniu słów z jej bloga i zilustrowaniu ich ze wskazaniem na sporządzenie własnoręcznie tła... no i fajnie, tylko że wyzwanie już się zamknęło :) Gapa ze mnie, ale tag, o wyglądzie bardziej zakładkowym, zostanie.

Przy bliższych oględzinach widać słowa: SKRA PO WA NIE PO NO CY, oraz drugie dno w postaci widocznych pod określonym kątem gwiazdek z księżycem.

Lekcja polskiego mi się dziś odwołała, więc siedzę w kraftowni i jadę z koksem w postaci przygotowywania stron do gromadziennika. 4 lipca kroi się następna mała wyprawa - prawdopodobnie w większym, sześcioosobowym składzie!!! Jak my to wszyscy przeżyjemy!!! :D) - a ja wszyściutkie strony już zasmarowałam moją gwazdaniną. Teraz mogę już jechać.



W kolejce czeka lecznica protogromadzienników z 2006 roku. Pisałam już chyba kiedyś o tym, że kartki łączyłam z grzbietem książki, ale był to pomysł nierozumny, bo wszystko mi się rozlazło. Korzystanie z kleju Rubber Cement również było nierozumne, bo nawet obrazki odpadają teraz od podłoża.

Wyciągnęłam więc wszystko z tej książki, lepię klejem Tacky Glue, a docelowo dorobi się okładki i wszystko zostanie połączone metalowymi kółkami.

Uff, mam wrażenie, że nadrabiam za cały miniony tydzień :)

piątek, 10 czerwca 2011

952. φύλλο, czyli szpinakopiteka

Od jakiegoś czasu intryguje mnie niepopularne, acz ponoć wyjątkowo zdrowe zielsko zwane szpinakiem. W moim wewnętrznym słowniku jawi się jako postrach dzieci z różnych historyjek, pod względem ulubienia spoczywającym na tej samej półce, co kasza i brokuły. Leży tam sobie w postaci ciemnozielonej brei na jakimś talerzyku, a spod niego wypływa podejrzany, takoż zielonkawy płyn.

Zgadałyśmy się ostatnio z Mrouh o szpinaku właśnie i dostałam od niej przepis na bardzo smakowitą wersję. Potrzebny jest do niej czosnek, gałka muszkatołowa, serrrrr - w moim przypadku śmierdzielek zielonkawoplesniowy, nieco oliwy. No i góra szpinaku - z podkreśleniem słowa "góra", jesli się korzysta z "żywego", bo kiedy się tę mieszaninę przysmaża, szpinak znika w szokujący sposób. Dlatego w pierwszym eksperymencie wyszło mi ledwo kilka łyżek produktu, które wystarczyły na parę kromek chleba i już było widać dno.

W drugim podejściu pasty wyszło więcej, a w międzyczasie wyczytałam conieco o cieście filo czy też fillo, od greckiego φύλλο oznaczającego liść (wbrew pozorom, nie ma tego słowa w filodendronie, ani tym bardziej w filologu :). Zakupiłam eksperymentalnie rolkę w Najbliższym Sklepie i wczoraj wyprodukowałam kilka trójkątów właśnie ze szpinakiem oraz kilka ciasteczek z dżemem, powstałych tą samą metodą, tylko w mniejszej skali.

Ciasto jest cieniusieńkie jak papier, a nawet jak bibułka, bo ma pewną przejrzystość. Oto filmik pokazujący, jak się te trójkaty składa (nawiasem mówiąc, tak samo składa się też flagę amerykańską, kiedy przykładowo zdejmuje się ją z masztu.)



No i nawet zjadliwe mi to wyszło, ale na drugi dzień jest lepsze. Zapewne jakość podniósłby jakiś sos, bo całość jest dość sucha i sypie się niemożebnie, ale rozlatujące się warstwy to właśnie część frajdy. Może gdybym solidniej posmarowała topionym masłem, to byłoby mniej suche, ale nie chciałam domalowywać jakieś wielkiej ilości kalorii.

Podsumowując - masa szpinakowa wchodzi do jadłospisu, ale niekoniecznie z φύλλο. Jest jeszcze grecka potrawa σπανακόπιτα - spanakopita (którą pozwoliłam sobie w tytule zniekształcić w tytule w szpinakopitekę :), z nieco inną miksturą, którą też fajnie byłoby wypróbować, ale w małych ilościach, bo T się szpinaku nie tknie, choćbyniewiemco :)

niedziela, 5 czerwca 2011

951. bardzo trudne słowo

Wczoraj na lekcji polskiego rozgryzaliśmy słowo "CHCESZ" - w różnych osobach i przykładach, z rzeczownikiem i czasownikiem. Jest ono trudne dla amerykańskiego dzieciaka już na pierwszy rzut oka, bo taka zbitka liter, z jedną tylko samogłoską, jest nie do przeczytania. Jak się już ten wyraz usłyszy, to dźwięk nie ma nic wspólnego z tym, co się widzi.

Dzieciaki jednak dzielnie wykręcały dzioby, szumiały i syczały - jestem pewna, że to opanują; kiedyś zestawienie "pomarańczowy podkoszulek" wydawało się nie do przejścia, a teraz nawet nie muszą myśleć, żeby to wyturlać z ust.

A kiedy pisaliśmy całą odmianę na tablicy, popatrzyłam na formę "chcecie" i pomyślałam sobie, że w tym słowie są trzy "c" i każde z nich czyta się inaczej (albo nie czyta wcale). Jak ja się cieszę, że już umiem mówić po polsku :)

W ramach obrazka - przekorne szkieuka, okna ze zwiedzanej tydzień temu kopalni. Prawie że witraż - z tym, że "prawie" robi różnicę :)

piątek, 3 czerwca 2011

950. na chybcika

Ostatnio zmienił mi się harmonogram dnia, sam z siebie: idę spać wcześniej, gdyż padam na zadarty mój nos, ale za to wstaję bladym świtem i przykładowo kleję coś tam.

Dziś wykleiłam kartkeluszkę po hiszpańsku, bo mama Marii, mojej koleżanki z pracy miała atak serca i jest w szpitalu, a to bardzo fajna Pani Meksykanka. Z pewnym strachem to kleiłam, bo wczoraj było naprawdę niedobrze i bałam się sytuacji, że przylecę dziś rano do pracy, a tu Marii nie będzie i okaże się, że sytuacja jest bardzo poważna... Ale na szczęście sprawy poszły wręcz przeciwnie i jest niewielka poprawa.

Skończyłam też zapiski gromadziennikowe z ostatniej wycieczki. Próbuję jakoś ozdabiać strony, porysować coś pisakami, cienkopisami, kredkami Bambino (któe wącham przy każdej okazji, bo przypominają mi dzieciństwo, choć kupiłam je ostatnio w Polsce... widać mają tę samą kredkorecepturę :)

Wklejam też listki, roślinki, mapki z wydruków, jakie przygotowujemy przed wyjazdem. W każdym parku są też eksponaty do wzięcia, jak choćby kartoniki z opisem danego miejsca.

Lewa strona, podobnie jak powyższe strony, powstała w jeździe, a prawa - już w domu. Chciałam nawiązać do starych domków w St. Genevieve.

Gdybym tak umiała rysować, to upstrzyłabym gromadziennik czymś bardziej skomplikowanym, niż koryto Mississippi, a nad nim dwa miasteczka. Za to zielska mogę dodawać bez ograniczeń mentalnych i artystycznych, choć z kolei chciałoby się wiedzieć, co zacz i jakieś ciekawostki.

Ostatnia w zasadzie rozkładówka, też zmontowana już w domu - miało być trochę zardzewiale w nawiązaniu do pozostałości po kopalni ołowiu. W torebeczkach są przykłady kamyczków, które w słońcu lśniły, jakby jeszcze miały w sobie conieco metalu, oraz piasuńcio z okolicznej hałdy. Ach, i jeszcze zardzewiała podkładka zebrana gdzieś na tamtejszych terenach, przytwierdzona na sznureczku.

środa, 1 czerwca 2011

949. wolontariat emerytalny, czyli nawinęło się trzech dziadków

Od dawna wiemy, że w przeróżnych atrakcjach roi się od emerytów i emerytek wolontariuszy. Nie mamy, co prawda, pewności, że każdy z nich to akurat wolontariusz, część z nich zapewne sobie w ten sposób jakoś tam dorabia, ale niejednemu wisi na szyi albo na koszuli plakietka głosząca, że to działalność ochotnicza, ot tak, dla dobra ludzkości. Podczas ostatniej wycieczki do St. Louis też oczywiście napotkaliśmy takie osoby, a w szczególności trzech sympatycznych dziadków.

Pierwszy z nich, Express Dziadek Meleksowy, rządził na kampingu w parku stanowym, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Jeszcześmy obu nóg nie wystawili z pojazdu, a on już się pytał, jak nam może pomóc. Spisał nasze dane na formularzyku, kazał wypełnić resztę, pobrał należność, poprzekomarzał się z babciami w urzędowej budce. Chcieliśmy też kupić paczkę drewna, bo inaczej nie ma jak palić na kampingowym grillu (a swojego się nie przywozi, bo Ameryka cierpi na epidemię szmaragdowego chrabąszcza, który dziesiątkuje drzewa w niejednym stanie, i należy unikać przemieszczania patyków, żeby jak najbardziej tę zarazę ograniczyć.)

Spodziewaliśmy się, że Dziadek wręczy nam drewno, sprytnie zresztą powiązane tak, żeby ze sznurka powstał również uchwyt, my wrzucimy je do bagażnika i udamy się na naszą działkę – ale pan oświadczył, że nam je zawiezie swoim meleksikiem. No i ledwośmy zajechali na poletko 44, meleks rzeczywiście się pojawił. Mieliśmy wrażenie, że pojawiał się zresztą wszędzie, gdzie się wybraliśmy – na parkingu przy pikniku, przy wejściu na szlak, przy łazienkach... Tylko na szlaku go nie było, bo tam by już meleksik nie wjechał :)

Dziadek Rzeczny zjawił się nad Mississippi, gdzie analizowaliśmy podwyższony stan wody. Przybył srebrzystym pickupem i od razu zauważył, że mówię po tubylczemu z akcentem. „A skądże to jesteście?” Standardowo odpowiedziałam, że pierwotnie z Polski, teraz z Chicago (nazwą naszego miasteczka nie zawracam sobie głowy, bo i tak mało kto by rozpoznał). "Welcome to Missouri!" - zakrzyknął radośnie w odpowiedzi. Wdaliśmy się w dłuższą rozmowę, z której dowiedziałam się między innymi, że jak kłody pędzą środkiem rzeki, to dobry znak, bo powódź się kończy; kiedy płyną przy brzegu, jest wręcz przeciwnie.

Opowiedział mi o największych powodziach, o pobliskiej Kaskaskii (ciekawe miasteczko nad Mississippi, które dawniej było w Illinois, a teraz jest w Missouri, bo rzeka zmieniła koryto i miejscowość znalazła się nagle na brzecgu zachodnim, zamiast na wschodnim), o wałach, mierzeniu wody i pobliskim St. Genevieve. T tuptał już niecierpliwie, więc musiałam kończyć gadkę, choć pewnie Dziadek Rzeczny, mieszkaniec tego terenu od 70 lat z hakiem, podzieliłby się chętnie jeszcze niejedną opowiastką.

Najciekawszy był jednak Dziadek Mineralny, napotkany w zabytkowej kopalni ołowiu. Oczywiście zapytał skąd jesteśmy, a na moją odpowiedź radośnie oświadczył, że jednym z jego życiowych marzeń jest zobaczenie... kopalni soli w Wieliczce. Od słowa do słowa narosła rozmowa, okazało się, że to emerytowany naukowiec, facet z pasją – a nawet z całym rządkiem pasji, mniej i bardziej luźno związanych z kopalnią, którą obecnie zawiaduje. Pogadaliśmy o minerałach (mają tam unikatową kolekcję), o lampkach górniczych, jego podróżach do Brazylii po piękne brazylijskie agaty, o muzeach, europejskich ośrodkach mineralogicznych i coniebądź jeszcze.

Bez niego nie dowiedzielibyśmy się też dlaczego piękny kryształ soli z Wieliczki właśnie, mieszkający w jednej z muzealnych gablot, ma zaokrąglone krawędzie. Obstawiałabym, że to wilgoć w powietrzu tak go załatwiła, a tu okazało się, że kiedy przenoszono eksponaty do dzisiejszego muzeum, pewna pani myła kryształy w wodzie i nie wiedziała, że soli się nie myje :) Tak też i bywa z ochotnikami, że czasem coś spaćkają :)

Dziadek Mineralny wyczuł w nas chyba ciekawskie dusze, bo stwierdził, że pokaże nam salę, która dopiero kiedyś tam w przyszłości będzie częścią muzeum. I cóż za frajda – pozwolił nam nawet pojeździć starymi suwnicami! (Oprócz tego, że zobaczyliśmy i inne obiekty na razie utajnione.)

I tak sobie myślimy po cichu, że na tzw. „stare lata”, o ile zdrowie pozwoli, też będziemy wolontariuszami. T powiada, że mógłby być Dziadkiem Kampingowym, a ja przychylałabym się do schroniska dla zwirzów. Się zobaczy. Najważniejsze, żeby nie stracić pasji, zainteresowania światem, ciekawości. Czuję się podniesiona na duchu, widząc Dziadków (i Babcie) w różnych takich ciekawych miejscach, bo starość nie musi oznaczać unieruchomienia i nudy.