Od dawna wiemy, że w przeróżnych atrakcjach roi się od emerytów i emerytek wolontariuszy. Nie mamy, co prawda, pewności, że każdy z nich to akurat wolontariusz, część z nich zapewne sobie w ten sposób jakoś tam dorabia, ale niejednemu wisi na szyi albo na koszuli plakietka głosząca, że to działalność ochotnicza, ot tak, dla dobra ludzkości. Podczas ostatniej wycieczki do St. Louis też oczywiście napotkaliśmy takie osoby, a w szczególności trzech sympatycznych dziadków.
Pierwszy z nich, Express Dziadek Meleksowy, rządził na kampingu w parku stanowym, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Jeszcześmy obu nóg nie wystawili z pojazdu, a on już się pytał, jak nam może pomóc. Spisał nasze dane na formularzyku, kazał wypełnić resztę, pobrał należność, poprzekomarzał się z babciami w urzędowej budce. Chcieliśmy też kupić paczkę drewna, bo inaczej nie ma jak palić na kampingowym grillu (a swojego się nie przywozi, bo Ameryka cierpi na epidemię szmaragdowego chrabąszcza, który dziesiątkuje drzewa w niejednym stanie, i należy unikać przemieszczania patyków, żeby jak najbardziej tę zarazę ograniczyć.)
Spodziewaliśmy się, że Dziadek wręczy nam drewno, sprytnie zresztą powiązane tak, żeby ze sznurka powstał również uchwyt, my wrzucimy je do bagażnika i udamy się na naszą działkę – ale pan oświadczył, że nam je zawiezie swoim meleksikiem. No i ledwośmy zajechali na poletko 44, meleks rzeczywiście się pojawił. Mieliśmy wrażenie, że pojawiał się zresztą wszędzie, gdzie się wybraliśmy – na parkingu przy pikniku, przy wejściu na szlak, przy łazienkach... Tylko na szlaku go nie było, bo tam by już meleksik nie wjechał :)
Dziadek Rzeczny zjawił się nad Mississippi, gdzie analizowaliśmy podwyższony stan wody. Przybył srebrzystym pickupem i od razu zauważył, że mówię po tubylczemu z akcentem. „A skądże to jesteście?” Standardowo odpowiedziałam, że pierwotnie z Polski, teraz z Chicago (nazwą naszego miasteczka nie zawracam sobie głowy, bo i tak mało kto by rozpoznał). "Welcome to Missouri!" - zakrzyknął radośnie w odpowiedzi. Wdaliśmy się w dłuższą rozmowę, z której dowiedziałam się między innymi, że jak kłody pędzą środkiem rzeki, to dobry znak, bo powódź się kończy; kiedy płyną przy brzegu, jest wręcz przeciwnie.
Opowiedział mi o największych powodziach, o pobliskiej Kaskaskii (ciekawe miasteczko nad Mississippi, które dawniej było w Illinois, a teraz jest w Missouri, bo rzeka zmieniła koryto i miejscowość znalazła się nagle na brzecgu zachodnim, zamiast na wschodnim), o wałach, mierzeniu wody i pobliskim St. Genevieve. T tuptał już niecierpliwie, więc musiałam kończyć gadkę, choć pewnie Dziadek Rzeczny, mieszkaniec tego terenu od 70 lat z hakiem, podzieliłby się chętnie jeszcze niejedną opowiastką.
Najciekawszy był jednak Dziadek Mineralny, napotkany w zabytkowej kopalni ołowiu. Oczywiście zapytał skąd jesteśmy, a na moją odpowiedź radośnie oświadczył, że jednym z jego życiowych marzeń jest zobaczenie... kopalni soli w Wieliczce. Od słowa do słowa narosła rozmowa, okazało się, że to emerytowany naukowiec, facet z pasją – a nawet z całym rządkiem pasji, mniej i bardziej luźno związanych z kopalnią, którą obecnie zawiaduje. Pogadaliśmy o minerałach (mają tam unikatową kolekcję), o lampkach górniczych, jego podróżach do Brazylii po piękne brazylijskie agaty, o muzeach, europejskich ośrodkach mineralogicznych i coniebądź jeszcze.
Bez niego nie dowiedzielibyśmy się też dlaczego piękny kryształ soli z Wieliczki właśnie, mieszkający w jednej z muzealnych gablot, ma zaokrąglone krawędzie. Obstawiałabym, że to wilgoć w powietrzu tak go załatwiła, a tu okazało się, że kiedy przenoszono eksponaty do dzisiejszego muzeum, pewna pani myła kryształy w wodzie i nie wiedziała, że soli się nie myje :) Tak też i bywa z ochotnikami, że czasem coś spaćkają :)
Dziadek Mineralny wyczuł w nas chyba ciekawskie dusze, bo stwierdził, że pokaże nam salę, która dopiero kiedyś tam w przyszłości będzie częścią muzeum. I cóż za frajda – pozwolił nam nawet pojeździć starymi suwnicami! (Oprócz tego, że zobaczyliśmy i inne obiekty na razie utajnione.)
I tak sobie myślimy po cichu, że na tzw. „stare lata”, o ile zdrowie pozwoli, też będziemy wolontariuszami. T powiada, że mógłby być Dziadkiem Kampingowym, a ja przychylałabym się do schroniska dla zwirzów. Się zobaczy. Najważniejsze, żeby nie stracić pasji, zainteresowania światem, ciekawości. Czuję się podniesiona na duchu, widząc Dziadków (i Babcie) w różnych takich ciekawych miejscach, bo starość nie musi oznaczać unieruchomienia i nudy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz