piątek, 31 października 2008

czwartek, 30 października 2008

Przyszła zima...

...i zostawiła mi dziś rano napis na aucie, żeby nie było żadnych wątpliwości. Tylko tak: albo amerykańska zima zna języki, albo polska zima zatrzymała się tu na chwilkę celem pobazgrania po pojazdach.

Wczoraj nieoczekiwanie odwołała mi się lekcja, więc cały wieczór ambitnie kleiłam śmieciowy album. Jak na razie, tylko klej nie jest z recyklingu :) Oczywiście będą jeszcze pasmanterie, ale to już po dodaniu zdjęć. Zdjęcia będą pewnie miały jakieś rameczki, tylko nie mogę się zdecydować, czy białe, czy może maniliowe. (Czyli w kolorze podkładów, zrobionych z manila folders, więc sobie ten kolor nazwałam maniliowy.) Białe trochę się gryzą, a za to nie wiem, czy maniliowe nie zanikną w otoczeniu. Się jeszcze poeksperymentuje.

I jeszcze kilka tagów, z wytrzeszczonym bałwanem na czele. Głównie na sprzedaż, zrobione już jakiś czas temu, ale sfociłam dopiero teraz. I mogę je schować do pudełka z gotowymi produktami.

środa, 29 października 2008

Craftstylish

Fajna strona, a na niej wyjaśnienie, jak wyszydełkować dwuwarstwowy kwiatek.

Mam fazę na xydełko

Smażyło się wczoraj górę naleśników, w przerwach testując nowy wzór, zaczerpnięty ze strony LionBrand, gdzie nawet się zapisałam. Kilka razy prułam, bo jest to chyba najbardziej fikuśna plątanina, jaką kiedykolwiek wypróbowałam. Ściegi raczej dobrze znane, łańcuszki, półsłupki, słupki; jedyna nowizna to „pikotki” utworzone z łańcuszków. Tyle, że trzeba liczyć, bo tu dwa łańcuszki, tam trzy, tam pięć, tam osiem. No i, jak zwykle, zakręty bywały trudne :).
Niemniej jednak prezentuję próbkę – odczekam kilka dni i może się zdecyduję zrobić sobie taki szal-kocyk na zimę? Myślę, że najlepsza byłaby jasna włóczka, bo na ciemnej te wszystkie zawijasy pewnie nie będą widoczne.
Gdyby ktoś był zainteresowany, to mogę wzorek opisać :)

wtorek, 28 października 2008

zmarznięta Polka to marudna Polka

Dzień nie zaczął się dziś zbyt dobrze... W nocy zmarzłam, bo nastąpiły pierwsze przymrozki (wczoraj nawet conieco posypał śnieg.) Rano uruchomiłam zimowe buty, bo na zakładzie była wczoraj znowu lodownia, ale ja od dawna mówię, że facet, który w dni z przymrozkiem chodzi w szortach i w tychże szortach pali papierosy na zewnątrz budynku, nie powinien być odpowiedzialny za ustawianie temperatury na zakładzie. Całe lato marzliśmy jak na biegunie, w najupalniejsze dni siedziałam w swetrze i szaliku, a niektórzy nawet odpalali elektryczne kocyki. Potem wychodziłam do auta, gdzie z kolei panowała temperatura piekarnikowa i nie włączałam klimatyzacji, nie otwierałam okien, tylko wykorzystywałam dojazd do domu na odtajanie.
Wczoraj znów korzystałam z lawa-lampy celem podgrzania łapek, bo sztywnymi palcami źle się klepie w klawiaturę. Czasem nawe skrycie zdejmuję nagrzany pojemniczek z lampy i przytulam się do niego celem podniesienia ogólnej temperatury organizmu.
Skoro więce nadeszły przymrozki, trzeba było te zimowe buty; nie kozaki, tylko takie solidne, pełne półbuty. I co się okazało? Że albo mi przez lato kopytka urosły (T powiada, że to niemożliwe), albo buty się jakimś sposobem zmaliły, zeschły czy nie wiem co. No i kiedy wtykałam w nie moje stópki odziane w rajstopowate kolanówki, nastąpiło małe trrach, odbijające się jak echo mniejszymi trach trach przy każdym kroku... i kiedy doszłam do auta, całe palce owych kolanówek przestały już w zasadzie istnieć.
Tyle o butach brązowych – buty czarne się złamały w warstwie podeszwowej oraz pękły w części górnej. Tak, że w sobotę zasuwam na zakupy obuwnicze. Albo może nawet jutro wieczorem, po lekcji.
Na pocieszenie: T w niedzielę znalazł był grób Ala Capone! Sfotografował – i oto jest. Ja się nie wybrałam, bo jakoś tak oklapłam. A grób składa się z rodzinnego pomnika i tabliczek w trawie z konkretnymi nazwiskami.

Wczoraj z kolei przyszły wyczekiwane już od jakiegoś czasu stronki do książki o oknach. Miałam rzeczywiście dorobić okładki i jakoś je połączyć, ale T mówi, że wolałby wywiesić na ścianie nad kuminkiem, w towarzystwie patykowej kompozycji i pamiątek z Gwatemali, bo mu się te dziełka bardzo spodobały. Tak, że postaram się o jakieś kółeczka, żeby okna połączyć, potem dołoży się zawieszkę i będzie dekoracja.

Następnie uwieczniam miseczkę z truflami – rozpuszcza się kropki czekoladowe z mlekiem skondensowanym, potem dodaje wanilię, potem chłodzi, potem turla kulki i obtacza w proszku kakaowym, albo kokosie, albo w czym się chce.

Na koniec fotka dwóch kocyków, których chyba jeszcze nie było, a powstały długi czas temu i jadą do zwierzaków.

poniedziałek, 27 października 2008

weekendowe produkcje

Pracowało się ostro przez kilka ostatnich wieczorów… wyprodukowało się nieco sukienkowych zakładek (na razie starczy), trzy bladwijzery (jeszcze kilka by się przydało), oraz zaczęło się strony do „śmieciowego” albumu o tematyce podróżniczej. Śmieciowego i złachanego trochę na przekór, bo jest przeznaczony dla osoby niezwykle uporządkowanej. Większość materiałów pochodzi z recyklingu: bazy to manilowe okładki, jakie w pracy przeznaczono na makulaturę; do tego bibułki, też z przesyłek otrzymywanych w redakcji. Conieco ilustracji z magazynów, miedziane malowanie przez plastikową krateczkę, jaka towarzyszyła zamówionej pizzy. Chcę też koniecznie wypróbować odbijanie „pieczątek” z folii bąbelkowej.
Nie jest to jeszcze koniec dekorowania stron, bo mam przykładowo stosik dżinsu utarganego z Pisklakowych spodni, ćwieki, koronki (które akurat nie będą z recyklingu). No i zdjęcia pewnie też zostaną obskubane na brzegach, może potraktowane papierem ściernym, bo zamierzam je wywołać na papierze fotograficznym, a nie z drukarki.
Natomiast okładka prawdopodobnie powstanie z wieka od pudła z pizzą, na którym jest pięęęęęękny rysunek gondoliera wśród weneckich budynków.

Zmieniając temat na krafty kuchenne – wyprodukowałam też ciasteczka pod nazwą „napoleońskie kapelusze”. Trochę z kulfonem, bo pierwsza partia ciasta wyszła mi przeraźliwie słona; tak to jest, jak się robi trzy rzeczy na raz i wyczyta w przepisie, żeby dać łyżeczkę soli, a tak naprawdę trzeba było ćwierć łyżeczki! Dobrze, że mam we zwyczaju podskubywanie surowego ciasta. Kulfon wyjechał do śmietnika –na szczęście ciasta robi się tycio-tycio, więc wielkiej marnacji nie było.
przepis na 2o ciastek (filiżanka = w przybliżeniu szklanka)
Ciasto:
filiżanka mąki
1/3 filiżanki cukru pudru
1/4 łyżeczki soli
6 dkg masła (chłodnego)
1 żółtko, lekko ubite
łyżka mleka
Nadzienie:
1/4 filiżanki orzechów włoskich
2 łyżki cukru
1/2 filiżanki słodzonych płatków kokosowych
1 białko, lekko ubite
Dekoracje:
dżem malinowy (najlepiej bezpestkowy)
1/4 filiżanki cukru pudru
1 1/4 łyżeczki wody
1/8 łyżeczki olejku waniliowego
Ze składników ciastowych robimy ciasto - standardowo, najpierw nożem, potem zagniatamy. Formujemy dysk, pakujemy w folię, wkładamy na godzinkę do lodówki.
Na nadzienie ciupiemy orzechy na drobniutko. Potem miksujemy z cukrem, dorzucamy kokos i białko, miksujemy dalej. Masa będzie "kudłata", nie gładka.
Ciasto schłodzone należy się rozwałkować dość cienko i wycinać koła o średnicy ok. 7 cm. Nałożyć na środek mniej więcej łyżeczkę nadzienia (mnie wchodziło nieco mniej), podwinąć i przyklepać z trzech stron, formując trójgraniaste kapelutki. Piec na potłuszczonej blasze około 12-15 minut, do zrumienienia (szczególnie wystającego kokosu), w temp. 350 stopni F.
Czekamy, aż ciasteczka ostygną. Wtedy na czubek każdego nakładamy ciutkę dżemu malinowego. Potem robimy lukier z cukru pudru, wody i olejku waniliowego, kapiemy nim na ciastka. Czekamy aż zastygnie (albo i nie), konsumujemy.
Moja refleksja jest taka, że połączenie orzechów, kokosu i dżemu malinowego baaardzo mi odpowiada. Nastepnym razem będę jednak robić podwójną porcję i zmienię technologię montażu: tym razem kładłam kółka na blachę, potem nadzienie, potem nożem podważałam brzegi celem posklejania. Bardzo możliwe, iż wygodniej byłoby to robić, trzymając ciastko w ręce i dopiero gotowe układać na blasze. Można układać dość gęsto, bo kapelutki nie za bardzo rosną.

PS. Link do historyjki o gościu, który NAPRAWDĘ za bardzo zawierzył GPSowi :D

niedziela, 26 października 2008

przepis na zygzaki

W odpowiedzi na zapytanie o wzór zygzakowatego kocyka: wzięłam go stąd. Na dole strony jest nader poręczny diagram - wyjaśniam na wszelkie wypadek nazwy oczek: owale to łańcuszki, krzyżyki to półsłupki, wyższe patyczki jak słupy elektryczne to oczywiście słupki.
Zaczyna się od łańcuszka, który jest wielokrotnością liczby 12, plus trzy oczka.
Najbardziej malowniczo wychodzi, jeśli się zmienia kolory, np. co cztery rządki (słupki w jedną stronę, powrót półsłupkami; znowu słupki i znowu półsłupki) - tak robiłam moją wersję.
Zygzakowatość materii bierze się z tego, że w niektórych miejscach robi się po dwa słupki (albo półsłupki w rzędach "powrotnych") z jednego oczka w poprzednim rzędzie - proste i raczej wiadome. Za to musiałam się nauczyć ściegów, które "ściągają" wzór (w przeciwieństwie do dwóch oczek z jednego, które rozciągają.)
W półsłupkach robi się to tak: na szydełku, jak zwykle, jest jedno oczko. Zaczynamy półsłupek z następnego oczka, ale robimy go tylko do połowy - tylko przeciągamy włóczkę tak, żeby na szydełku były dwa oczka. I potem jeszcze zaczynamy trzeci półsłupek - tak, żeby na szydełku były trzy oczka. Dopiero wtedy przeciągamy włóczkę przez wszystkie trzy oczka.
Ze "ściągającymi" słupkami sprawa jest analogiczna: też robimy je nie do końca, tylko tak, żeby na szydełku zostawało dodatkowe oczko, i potem jeszcze jedno. Jak są trzy, to przeciągamy włóczkę przez wszystkie trzy.
Na diagramie widać wyraźnie, gdzie stosuje się "jedno z dwóch", a kiedy "dwa z jednego". I naprawdę całość jest mniej skomplikowana, niż moje wyjaśnienie :)
Jedynym trudnym punktem były dla mnie czasem zmiany rządków; jeśli sobie nie zrobiłam tylu oczek, ile każe diagram, to potem mi się liczenie psuło i musiałam się conieco cofać.

sobota, 25 października 2008

ponglisz na weekend

Relacja na gorąco - T dzwoni z polskiego sklepu "na saucie" i przekazuje zasłyszaną konwersację:
Klient: to jeszcze śtyry grube hadoksy prosze.
Ekspedientka: [opad szczęki]
Klient: a dyć coś ty tako, zakochano, cy co? Śtyry grube hadoksy.
Ekspedientka: Aha! Hadoksy! Grube!
Klient: Ano, to jeszcze śtyry cienkie hadoksy.

Ja też kupiłam - dwadzieścia jeden cienkich hadoksów, pakowanych po siedem (z jakiejś żydowskiej firmy, pewnie temu taka dziwna, świątobliwa liczba.)

piątek, 24 października 2008

co się zrobiło, co by się chciało zrobić

Wczoraj powstało pięć sukienek, zgodnie z obietnicą przysiadłam i trochę pokleiłam. Zakładki nie mają jednak jeszcze dyndadełek, więc przedstawiam jedynie zajawkę.

W całości natomiast mogę pokazać kocyk dla zwirzów, jaki powstał z części włóczek, jakie dano mi w pracy. Cała dumna z siebie jestem, bo się nauczyłam nowego wzoru! Chevrons, czyli zygzaki. Gzygzaki.


A na weekend caaaała kolejka czynności... I tak się nie wyrobię, więc od razu nastawiam się na spokojne podejście do sprawy. Oraz umilam sobie życie kontaktem z ładnymi rzeczami, na przykład techniką haftu blackwork, którą już dawno temu widziałam w internecie i myślę, że kiedyś na pewno ją wypróbuję, szczególnie jakiś wzór kwadratowy z kwiatkiem czy rozetką. Kilka linków:
Opis z Wikipedii
Sampler
Sampler z bloga
Dalsze wzory
I primer dla początkujących.

A tu jest jeszcze obrazek ilustrujący wzór z tej strony, też się kwalifikuje ponoć jako blackwork. Ach, gdyby tak jakiś krajobrazik azjatycki...
I jeszcze na sam koniec muzyczka. Zaczyna się słuchanie kolęd – na początek w wykonaniu... chińskim, „Twelve Girls Band”. Kapitalna sprawa, dobrze znane melodie, a jednak niezwykłe w brzmieniu tradycyjnych chińskich instrumentów.

czwartek, 23 października 2008

jak rozciągnąć czas?

Obiecuję sobie, że dzisiaj wieczorem już NA PEWNO znajdę czas i moc na kraftowanko. Jakoś ostatnio „mi schodzi”.
Nie żebym się całkiem obijała – wyprałam przykładowo stertę prania ręcznego, co dla mnie jest dużym wydarzeniem; idzie zima i swetry w większości właśnie wędrują do miednicy, a nie do pralki, a potem na drewniany stojak-suszarkę.
Pracuję nad tłumaczeniem bardzo ciekawego tekstu o tym, jak nasze wyznanie dotarło do Polski. Słucham sobie mp3 po polsku i spisuję po angielsku – kapitalne ćwiczenie dla rozumu, który z wiekiem conieco jakby zwalnia. Poza tym odkryłam, że w Windows Player można sobie plik spowolnić i to bardzo pomaga w takiej pracy, o ile ucho przywyknie do trochę dziwnego tonu głosu.
Mowa trwa godzinę, a jestem mniej więcej w połowie. Potem trzeba będzie jeszcze raz przesłuchać, sprawdzić i wyszlifować. Odczekać parę dni, jeszcze raz przeczytać i ewentualnie poprawić. Oczywiście będzie to jeszcze sprawdzone przez "native'a".
Tekst powstał kilkadziesiąt lat temu i autorem jest chyba ktoś, kto od wielu lat nie mieszkał w Polsce, więc napotykam pewne akhem idiosynkracje, których nie da się przetłumaczyć, bo... nic nie znaczą, takie jakieś dziwne zbitki słów, które miały chyba ukwiecić przemówienie. Nie narzekam jednak, a raczej z uśmiechem wczuwam się w atmosferę.
Wniosek o tym, że mówca spędził długie lata w Stanach opieram zaś na tym, że struktura zdań jest w większości zbliżona do angielskiej, więc można praktycznie jechać słowo po słowie, jak się słyszy w spowolnionym pliku :).
Z dzieciakami przegryzamy się przez liczebniki porządkowe – pojawił się nowy wierszyk:
Jeden, dwa, trzy, cztery,
Idą słonie i pantery.
Pięć, sześć, siedem, osiem,
idzie królik i dwa łosie.
Dziewięć, dziesięć, dwa goryle,
pająk, lew i krokodyle.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty,
Ja gram w piłkę, ty grasz w karty.
Piąty, szósty, siódmy, ósmy,
Ja jem zupę, ty jesz kluski.
Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty -
Nic nie robisz? Wyrwij chwasty.
Trochę absurdalny ten tekst, ale nie jest łatwo tworzyć poezyje, mając do dyspozycji bardzo ograniczony zasób słownictwa, a tu nowe wyrazy to tylko łosie, kluski i wyrywanie chwastów.
Najmłodsza, pięcioletnia uczennica jedzie w listopadzie z tatą do Polski. Wczoraj wyszło na to, że następny najmłodszy, adehadowiec, który ma w rozumie kilkaset polskich słówek, chętnie z nią poćwiczy... nawet wczoraj była mała próbka i mówię wam, kapitalnie to wygląda, jak ośmiolatek uczy pięciolatkę. Zobaczymy, jak to pójdzie – mam nadzieję, że nie jest to przysłowiowy słomiany zapał.
Na koniec jeszcze kilka kraftowych drobiazgów: nowe sukieneczki i kartka urodzinowa dla koleżanki z pracy. (Wiem, wiem, zielona sukienka już była, ale wszystkie trzy razem fajnie wyglądają.)




wtorek, 21 października 2008

no nieeeee, jeszcze jeden wpis dzisiaj

Właśnie przyszło mi do głowy, że pracuję chyba w nietypowym środowisku, bo w naszym małym dziale tylko ja jestem nie-Amerykanką, a poradzilibyśmy sobie w sześciu językach: angielskim, polskim, hiszpańskim, niemieckim i francuskim (biegle) oraz rosyjskim (na piśmie, w moim skromnym wykonaniu).
A kawałek dalej siedzi jeszcze Tajlandczyk, który oprócz tajlandzkiego zna conieco mandaryńskiego :)

jedzie się, jedzie się

...w najbardziej skomplikowaną podróż. Choć może Gwatemala mogła być trudniejsza ze względu na egzotyczne przejścia graniczne.
Część pierwsza: Chicago - Kopenhaga - Stuttgart
Część druga: Stuttgart - Frankfurt - Katowice
Część trzecia: Kraków - Monachium - Waszyngton - Chicago.

Będę musiała wysłuchać nauk o zapinaniu pasów SIEDEM RAZY. I przelecieć przez osiem lotnisk. Mam nadzieję, że moje klamoty będą podążały w ścisłym związku z właścicielką.

zakładki i cmentarz | bookmarks and a cemetery

Dla złapania równowagi psychicznej po weekendowym niepowodzeniu wyzlepiałam dwa bladwijzery i jedną zakładeczkę nowego modelu, który mi wpadł do głowy wczoraj, podczas czytania bloga Cwasi. Ach, ile będzie można zrobic różnistych wersji! I wykorzystać ozdóbek, jakie mi zalegają w kraftowym kącie. Waham się, czy guziczki też, bo zakładki powinny być raczej płaskie... pewnie trzeba będzie zrezygnować.
A few bookmarks to recover from the weekend disaster, when seven bookmarks (shown in yesterday's photo) fell apart... for some reason Tacky Glue doesn't cooperate with cut-outs from the "W" magazine. Oh well. Below are two bladwijzers and one representative of the new idea, which came to my mind while reading Cwasia's blog.

W niedzielę pojechaliśmy na cmentarz Mt Carmel szukać grobu... Al Capone. Nie znaleźliśmy, co oznacza, że kroi się druga wyprawa, z aparatem pełnym prądu i lepszą orientacją, jako że na tym cmentarzu jest ponoć 240 000 nagrobków, to jednego wyznaczonego tak z buta się nie znajdzie.
Natknęliśmy się za to na gangstera konkurencyjnego, z północnej strony miasta.
Na pozostałych zdjęciach widać, że spora część miejsc pochówku to nie zwyczajowe amerykańskie płytki w trawie (znakomicie ułatwiające utrzymanie murawy o doskonałej wysokości), ani nawet nagrobki, jakie znamy z polskich cmentarzy, tylko całe świątynki. Wewnątrz bywa kilka sarkofagów oraz wszelakie dekoracje, łącznie z witrażami. Oczywiście, że musiałam sfotografować witraż - w końcu jesteśmy na szkieukach!
On Sunday we went to Mt Carmel cemetery to look for Al Capone's grave. We did not find it but we did come across the grave of the competitor gangster from the northern part of the city.
The pictures show how elaborate the markers are - waaaay beyond the customary plates in the grass, or even the structures we know from Polish cemeteries. Many of them are like little temples, with spaces for several coffins and various decorative motifs, including stained glass. Of course, I just HAD to take a picture of the stained glass window :)






poniedziałek, 20 października 2008

smutne zakładki

Tak oto wyglądają najnowsze zakładeczki... Ta niebieska jeszcze się w miarę trzyma, podobnie jak zielona oraz te wieżowce w nocy - ale nie na tyle, żeby je komuś próbować sprzedać. Tym bardziej, że papier magazynowy się sfalował, bo celem ratowania przedsięwzięcia przytrzasnęłam całość ciężarem i klej zamiast schnąć, zrobił bulwy.
Cóż, te trzy będę sobie sama używać. Pozostałe... nie wiem, szkoda mi wyrzucić, więc gdzieś się zakamufluje.
Na pocieszenie: wczoraj wieczorem skończyłam zygzakowaty blanket, a dziś wstałam wcześniej i z papieru skrapowego wysmażyłam małego bladwijzera. Przynajmniej nic się nie rozkleja :)


niedziela, 19 października 2008

Juz dawno mi sie kraftowanie az tak nie udalo... nacielam sobie fajnych ilustracji z magazynow "W", wysklejalam siedem zakladek, przywiazalam dyndadelka... i za nic w swiecie nie chca sie trzymac. Ten papier musi miec jakas powloczke, ktora sie z klejem nie lubi... a szkoda, powymyslalam nawet fajne tytuly tych zakladek, mialy byc na sprzedaz razem z cala reszta swiatecznych przedmiocikow - i klapa. Dwa wieczory zmarnowane :(
No coz. Bede sie trzymac z daleka od papierow z "W". Powyciagam sobie ze skrzynki prawdziwe papiery skrapowe, na pocieszenie i na zrobienie rzeczy, ktore sie nie rozpadna.
Bu, zasmucilam sie.

sobota, 18 października 2008

sucha zupa i trufle | dry soup and truffles

Jak to ostatnio w soboty bywa, rządzę conieco w kuchni. Dzisiaj powstała sopa seca - meksykańskie danie, które się tłumaczy na wspomnianą suchą zupę. Całe szczęście, że w Sklepie Najbliższym można nabyć nawet dziwaczne składniki, które się zapisuje na kartce, bo spamiętać trudno. Nie od razu mi się je udało znaleźć - fideos, cieniutki meksycki makaron, mieloną kolendrę oraz chipotles en adobo - paprysie w sosie, który chyba przy dłuższym przechowywaniu wypala dziury w puszce, w jakiej się ten składnik sprzedaje.
Do tego jeszcze cebulka, czosnek, ser cheddar, mielony proszek chili, oregano, wywar z kurczaka, sól, pieprz, oleju conieco, marynowane pomidory. A T się śmieje, że na razie nie będzie tego próbował, bo nie mamy w domu gaśnicy. Pfff.
Na osłodę ciężkiego życia, w skład którego wchodzi bycie królikami doświadczalnymi do testowania moich wytworów kulinarnych, zrobiłam jeszcze proste trufle - podgrzewa się czekoladowe kropki ze słodzonym mlekiem skondensowanym, potem dodaje trochę wanilii, potem chłodzi, potem turla kulki i obtacza w czymś, na przykład w kakaowym proszku. Po czym następuje dalsze chłodzenie.
No i nawet smaczne to jest, tylko że wydaje mi się, iż w truflach powinien być jakiś bardziej skomplikowany smak... ale to nic, mam jeszcze inne przepisy :)
A do tego w Sklepie Drugiej Szansy nabyłam za 50 centów wielki segregator z przepisami do pieczenia. Się będzie działo!
I made sopa seca - dry soup - today... a spicy Mexican dosh, for which I learnt a few new ingredient names and flavors, like coriander, chipotle en adobo and fideos. Glad that the international supermarket across the street carries all sorts of unusual goods.
To soothe the spicyness, I also made truffles - very simple, melt chocolate chips with sweetened condensed milk, add vanilla, cool, form balls and cover with stuff like chocolate powder, chill again.
Also purchased a big binder with baking recipes in the Second Chance Store. More experiments coming!

piątek, 17 października 2008

rysowanie, xydełkowanie | drawing, crocheting

Zeskanowałam obrazeczki z listu. Rozumiem, że nie są to dzieła wielkiej sztuki, tylko raczej akhem infantylne „kryśloki”, ale co tam, chciałam sobie zachować przed wysłaniem. A tu się okazuje, że skanowanie rysunków wcale dobrze nie wychodzi... więc chyba spróbuję jeszcze w domu sfotografować.
A latarnie i piaszczysto-trawiaste wydmy dalej często sobie w pamięci „przeglądam”, chociaż na tamte wspomnienia nałożyły się już nowe warstwy w jesiennych kolorach.
I have scanned the crayon drawings from the letter I wrote this week, but the scan is rather bad, I will try to photograph these pages at home and maybe the results will be better... Not that my doodles are any haute art, that would require immortalizing for future generations, but I just wanted to have a copy before parting with the letter.
I still review the lighthouses and the grassy dunes in my memory quite often… although those images have been already covered with all the colorful foliage impressions. Just can’t forget those unbelievable color combinations.





Poza tym nauczyłam się wczoraj nowego ściegu szydełkowego – dostałam ostatnio worek włóczek z przeznaczeniem na zwierzowe blankety, a wzór „granny square” zaczyna mi się powoli nudzić. Fakt, że jest dość bezmyślny, a w tych nowych zygzakach jednak trzeba uważać, ale ileż mozna w koło to samo :). Dobrze, że chociaż kolory włóczek się zmieniają.
A tu jest lista przeróżnych ściegów, szydełkowych i drutowych.
I also learned a new crochet stitch yesterday – I got a whole bag of new yarn recently from donations for the pet blankets, and I’m getting a little bored with the granny square. On the one hand, it is a thoughtless pattern and just perfect for using up the smaller skeins, but then – how many thousands of the same movement can I survive? The chevrons require more thought, but bring in a pleasant challenge, too.

czwartek, 16 października 2008

Mississippi

Środa wyglądała tak: rano jazda w sprawie urzędowej do Waukegan - 80 km w jedną stronę. Wielkie Czekanie na tycią informacyjkę o dalszym postępowaniu oraz konieczności odbycia co najmniej trzech dalszych takich wycieczek. Siedzę w poczekalni, rysuję sobie i piszę list PAPIEROWY, do kuzynek, które nie posiadają emaila. Dumam nad dawnymi czasami, kiedy pisało się same papierowe listy... miały swój urok.
Pędem z powrotem. Półtorej godziny w pracy, następnie transport Pisklaka do szkoły, bo leje. W ładną pogodę powędrowałby pieszo. Dłuższy postój na torach - jadą pociąąąąąąąągi, ze sto wagonów. Półtorej godzinki w pracy. Szef dowala zrobienie wielkiego raportu na czwartek rano, a ja i tak jestem przywalona papierami... Pędem do domu, połknięcie lazaniów, jazda do dzieciaków na lekcję, stres, bo ojciec postanowił sobie siedzieć jako wizytacja, a że jest dwujęzyczny, to nic mu nie umknie... Raki jak zwykle brzęczą, kiedy brzęczeć nie powinny, ale przynajmniej adhd-owiec błyszczy, bo jak ma dobry dzień, to naprawdę błyszczy.
Wracam wreszcie wieczorem. Zatrzymuję się w Sklepie Najbliższym z kartką z książki kucharskiej Better Home & Gardens, która ma postać segregatora i dzięki temu łatwo ją użyć w sklepie. Nabywam produkty na zapiekankę z kurczaka i ryżu, czarnej fasoli, papryki, cebuli, kukurydzy i pomidorów.
Niby to kurodomostwo, ale wczoraj z wyjątkową przyjemnością mieszałam w garach, mając świadomość, że nie muszę się już nigdzie spieszyć. Nieważne, że zapiekanka wyjechała z piekarnika ciemną nocą - zapach był cuuuuudny :)
A poza tym odbyła się wreszcie premiera pajreksowego naczynia do pieczenia, trzykwartowego, jakie potrzebne jest w wielu przepisach.

Słów kilka o wycieczce z niedzieli - ostatni odcinek, czyli Palisades, klify nad Wielką Rzeką. T wyskakiwał z auta z aparatem, żeby zrobić zdjęcie "najpiękniejszego drzewa świata", ale za zakrętem okazywało się, że ZNOWU jest najpiękniejsze drzewo. Zatem zdjęć klonów mamy do wyboru, do koloru, łącznie z tym, które wykorzystałam na nowy bannerek.

Tak się przedstawia obraz klifów i części Mississippi z jednego z punktów widokowych.

Rzut oka w stronę drugiego brzegu - trudno dokładnie powiedzieć, gdzie on jest, bo rozlewiska ciągną się i ciagną.

Pojechaliśmy na drugą stronę rzeki po dziwnym metalowym moście, na którym na dodatek trzeba było stać na światłach z powodu zwężenia drogi. Niby się człowiek nie obawia przejazdów przez mosty, ale jak się przyjdzie zatrzymać nie z własnej woli i odstać dłuższą chwilę, to jest dziwnie.
W Iowa natrafiliśmy na most kolejowy z obracanym przęsłem i hurra! akurat zbliżała się do niego barka. Największa chyba, jakie pływają po Mississippi - trzy jednostki szerokości, pięć jednostek długości. Widać też na niej ludziki - do porównania skali...



No i jeszcze zdjęcie z dedykacją dla wszystkich wielbicielek obdrapanej bieli, czyli Prowansji zmieszanej ze Skandynawią. Przy obrotowym moście były stare zabudowania, a na czubku - takie coś. Nie wiem dokładnie, co to, jakby jakiś wywietrznik z wiatrową ozdóbką, ale mi się spodobało.

wtorek, 14 października 2008

Apple River Fort i guziki/buttons

Część druga niedzielnej wycieczki - serendipity w postaci niespodziewanego brązowego znaku prowadzącego do fortu, a właściwie forciku, bo z całą pewnością był on najmniejszy ze wszystkich oglądanych do tej pory umocnień. Leży sobie owa struktura na wzgórzu, wśród kukurydz, dzikich wiśni i żółcistych traw; nie jest to oryginał, lecz replika powstała kilkanaście lat temu. Towarzystwo historyczne z miasteczka Elizabeth chciało odbudować ten zabytek, który po wojnach indiańskich został rozebrany, a drzewo wykorzystano na stodołę (widać w czasach względnego pokoju takie było zapotrzebowanie.)
Zaproszony archeolog dogrzebał się do fundamentów fortu, a dla pewności znalazł też śmietnik :). Towarzystwo historyczne uruchomiło odbudowę, a teraz przez cały sezon mniej więcej co dwa tygodnie mają tam miejsce ciekawe rzeczy, jak choćby demonstracja dawnych czynności, na co i nam udało się trafić. Wciągnięto mnie do robienia świec w kociołku nad ogniem :) T nic nie wytworzył, ale za to latał z aparatem, pstrykał zdjęcia i kręcił film małego zespołu muzycznego koncertującego zapamiętale w fortowej wieży.
The second part of Sunday's trip - serendipity, or the Apple River Fort State Historic Site. It's a replica of the fort from Black Hawk War times, where on many weekends the volunteers present a variety of activities from ye olde tyme. I got to make candles by dipping a string in a kettle over a fire :) T didn't produce any artefacts, but he walked around taking photos and recording videos of the ansamble playing merrily in the fort tower.





Druga historyjka wiąże się z zakupami w Joann Fabric. Otóż wizyta w tym kraftowym supermarkecie w czasie lanczu w ostatni dzień kuponu 50% zniżki na dowolny produkt, NIE jest dobrym pomysłem. Wpada na niego powiem jakieś milion-piencet krafciarek z całej okolicy i tworzy tasiemcowe koleje do przycinania szmatek i koronek, a potem do kasy.

Miałam sobie nabyć bawełnianą koronkę, ale pomimo pobrania numerka w przycinaniu poddałam się po kilku minutach czekania, kiedy to kolejka ani drgnęła, a za to przyjrzałam się dokładnie licznym belom materiału i szpulkom pasmanterii, jakie dzierżyły przedstojące. Oraz porozmawiałam z piegowatym rudzielcem w średnim wieku, który trzymał pod pachą wielką rolkę czarnej dermy i brzęczał, że gdyby wiedział, iż przyjdzie mu stać w ogonku z dwudziestoma kobietami, to przyszedłby do sklepu o zupełnie innej porze.

W drodze do kasy przeleciałam przez dział guzików i zatrzymałam się z piskiem przy dwóch pudełkach pełnych kolorowej rozmaitości. Mniam! Ceny nie było, ale myślę sobie - z kuponem 50% może nie będzie więcej, niż piątka... zobaczę. I wiecie, co się okazało? Że te pudełka też są na przecenie i że za dwa pięćdziesiąt dostaje się caaaaałą górę radochy! Pysk mnie się był rozśmiał, rozpakowałam pudełko jeszcze w aucie, na czerwonym świetle. A w domu posortowałam sobie guziczki na maleńkie, większe, kształtowe i niezwyczajne. No i odłożyłam osobno guziołki zbliżone kolorystycznie do abudowy komputera.

I went to Joann Fabrics to get some cotton lace and take advantage of the 50% off coupon... but the giant lines to the cutting table made me give up. Instead, I came across a discounted box of mixed buttons... Such joy! I opened the container still while driving back from the store :D And at home sorted the tresures into groups.

poniedziałek, 13 października 2008

Dziewięć zdjęć z niedzieli | Nine photos from Sunday

Wybraliśmy się zgodnie z planem do Apple River Canyon State Park - jakieś 2-3 godziny od domu. (Nie jestem pewna, jak długo dokładnie jechaliśmy, bo cały czas powstawał kolejny blanket dla schroniska.) Miejsce piękne - rzeczka wyjadła w skałach dość spory wąwóz, szczególnie czarujący teraz, w kolorowej, jesiennej odzieży. Poszliśmy sobie na kilka szlaków, połaziliśmy po płaskim i po rzeczce... A wszędzie dookoła te bajeczne kolory, na które nie można się napatrzyć.
Potem jeszcze pojechaliśmy dalej na zachód - T stwierdził, że jesteśmy w sumie o rzut beretem od Mississippi, to skoczymy do Palisad. Po drodze jeszcze, w ramach serendipity, które przecież musi być przy każdym wypadzie, natknęliśmy się na małe muzeum szkła oraz fort. A jak już dotarliśmy nad Mississippi, to trzeba było przejechać na drugą stronę. A tam z kolei w miasteczku był obrotowy most kolejowy, przy którym płynęła właśnie olbrzymia barka. O tym wszystkim jednak będzie dopiero jutro, bo ileż można nawsadzać zdjęć do jednego posta :)