czwartek, 28 października 2010

862. zagajnik mi wyrósł...

...czyli robią się leśne komponenty do kartek świątecznych.



Z wynurzeń belferskich: wczorajsza lekcja – mimo, że w środowe wieczory rakom strasznie trudno jest się skupić po całym dniu zajęć – wypadła całkiem-całkiem, choć mój najbystrzejszy brykał gorzej, niż zwykle i wyginał się na krześle niczym gąsienica. Zrobiliśmy sobie następującą zabawę: każdy dostał tajne słowo – nazwę dania, które miał gotować. Potem rozdawałam składniki i dzieciaki zgłaszały się po to, co im było potrzebne do danej potrawy. Przy okazji ćwiczyliśmy ostatnio poznane słowo „potrzebuję”.

Miałam trochę obawy, czy będą się orientowały w sprawach kuchennych, ale nie było żadnego problemu. No, może z wyjątkiem tego, że ich ojciec daje do zupy ogórkowej kapustę :), co mnie zszokowało, ale niechaj będzie. Kiedy wszystkie składniki zostały rozdane, każdy przedstawiał to, co zebrał, a pozostali zgadywali, o jaką potrawę chodzi.

Zdołaliśmy też zmontować trochę zdań. Nie udaje mi się zwalczyć wypowiedzi całkowicie z lekcją nie powiązanych, ale znamy na tyle słów i gramatyki, że jak ktoś już dziobek otworzy, to nieraz pytam „a po polsku?” i są w stanie przetłumaczyć.

Kolejny wielki sukces – odmiana czasowników. Wczoraj rzuciłam zupełnie nowy – „gotować” – i bardzo ładnie odmienili, choć z potknięciem na 3 os. lmn., bo „ą” im nie do końca leży. Przypominam, że w całym angielskim są raptem trzy końcówki, więc wbicie dzieciakom tego konceptu do łepetynek było niebywale trudne. Mam nadzieję, że jeśli przyjdzie im się uczyć jakiegoś innego języka, choćby hiszpańskiego, to będą do przodu w porównaniu z innymi, zdając sobie sprawę, że takie zjawisko istnieje.

Ale żebym zbyt szczęśliwa nie była, jeden znowu palnął „ona jest gotuje obiad” – kalka z „she is cooking dinner”. Baaardzo rzadko się to zdarza, ale tak, jak nam, Polakom, ciężko jest te czasy ciągłe zrozumieć, tak i Amerykanin nie od razu czuje, że się tam nie wtyka żadnego "jest”.

Brak komentarzy: