wtorek, 4 września 2007

sprawozdanie z weekendu

Byliśmy podczas długiego weekendu na wycieczce w Wisconsin - na Washington Island oraz w Green Bay. Wyprawa była długaśna, ale bardzo fajna, z kilkoma przykładami serendipity: najsampierw natknęliśmy się na festiwal latawców na plaży, a potem na największy zegar szafkowy na świecie, stanowiący reklamę producenta takich właśnie czasomierzy.
Na Washington Island płynie się promem. Z wyspowych atrakcji należy koniecznie wspomnieć plażę (Schoolhouse Beach), gdzie nie ma ani ziarenka piasku, tylko same wapieniowe kamyki, takie otoczaki. Podobnież jedna z niewielu takich plaż na całym świecie.
Zwiedziliśmy też muzeum jednego z pionierów, którzy jako pierwsi zasiedlali te tereny, żyjąc w komitywie z Indianami i otaczającą przyrodą. Wleźliśmy na drewnianą wieżę, skąd widać okolicę, w tym część jeziora Michigan. Ach, no i Stavkirke – maleńki drewniany kościółek, zdaje się, że luterański, kopia kościółka stojącego gdzieś w Norwegii. (Cała wyspa w ogóle dość mocno zalatuje Skandynawią.)Następnie wróciliśmy na stały ląd, jako że było już późne popołudnie. Na promie zrobiłam chyba ulubione zdjątko wycieczki:

Kolejną atrakcją miało być oglądanie nadwodnego zachodu słońca z wieży w parku stanowym. Parków takich jest kilka, więc zatrzymaliśmy się w jednym z miasteczek, żeby zasięgnąć języka i przy okazji zobaczyliśmy coś, co w Polsce chyba trudno jest sobie wyobrazić: stojak z rowerami i tabliczką, że można sobie z nich za darmo korzystać. Nikt nie pilnuje, nie wrzuca się kaucji, nie wpisuje się na listę - nie ma nawet napisane, że dwuślad należy po użyciu zwrócić, ale zapewne nie trzeba tego ludziom wyjaśniać. I stały tam trzy całkiem porządne pojazdy!Na zachód słońca nie do końca zdążyliśmy – objechaliśmy bowiem cały park, zanim dostaliśmy się na wieżę, znajdującą się może z kilometr od drogi, tylko przy innym, nieoznaczonym wjeździe na teren Peninsula State Park. Udało się jednak pstryknąć kilka ładnych fotek.

Nocowaliśmy w Sturgeon Bay i tu znów zdumienie: znaleźliśmy motel o przyjemnej cenie, niby zamknięty, ale dzwonimy. Nikt się nie pojawia. Rozglądamy się więc, a tu na stoliku leżą koperty z kluczami i formularzykami. Wypełnia się ów papier, podaje się numer karty kredytowej albo wrzuca gotówkę, bierze się klucz, a kopertę wsuwa się pod drzwi motelowej recepcji. Jeszcześmy się z taką samoobsługą i zaufaniem do klienta nie spotkali! Toż można by nie dość, że się przespać za darmo (nikt chyba niczego nie sprawdzał – rano nasza koperta leżała na podłodze recepcji tak, jak ją zostawiliśmy), to jeszcze wynieść umeblowanie, a przynajmniej telewizor! Fakt, że były to sprzęty raczej przestarzałe, ale zawsze mogące się przydać...
Głównym punktem drugiego dnia wycieczki było muzeum kolejowe w Green Bay, mieście na południowym krańcu zatoki, która oddziela wisconsiński „kciuk” od reszty stanu. Muzeum nie jest zbyt wielkie, ale ma na stanie Big Boya, największą lokomotywę świata – przynajmiej pod niektórymi względami. Z lokomotywami jest bowiem tak, jak z wieżowcami: wypowiedź typu „największy na świecie” trzeba zawsze okrasić wyjaśnieniem, o jakim rankingu jest mowa: najwyższy z iglicą albo bez, największa objętość, liczymy kondygnacje pod poziomem ulicy czy nie itd.Pociągi są bardzo fotogeniczne – stąd aż dwie kolejowe fotki: nasłoneczniony fragment żółtej drezyny oraz model pociągu, który był ładny, ale niestety niefunkcjonalny i się nie przyjął – zbudowano tylko pojedyncze egzemplarze.

I na koniec jeszcze muzealne zielsko. Idzie jesień... W ogóle w Wisconsin jest chyba inna strefa geograficzno-klimatyczna, widać już było żółkniejące drzewa, a gdzieniegdzie nawet czerwone maźgi na liściach.

Teraz jeszcze słów kilka o działaniach artystycznych. Pomalowałam akrylówkami przedmioty z masy solnej, tylko jeszcze muszę wyczaić jakiś sposób ostatecznego polakierowania „na błyszcząco”. Najbardziej podoba mi się ryba w chłodnych kolorach i z delikatną pozłotką.
Następnie mamy galopujący kicz, czyli kwiatysie w złotej ramce; malowane (i lepione) jako pierwsze, więc bez żadnych wodotrysków. Jest jeszcze kot, ale na razie nic nie widzi; czekam do wieczora, aż wyschnie malowanie i wtedy dostanie jakieś oczęta i uśmiech, bo uśmiech na kocie jest konieczny.
Zrobiłam też cztery ateciaki do wymiany na temat znaczków pocztowych, ale potem doczytałam, że chyba nie takie miały być – należało raczej domalować otoczenie znaczka. Na samym końcu są więc bazgrołki do pomalowania akwarelami: widok z balkonu i widok Szczecina... chyba z jakiegoś bocianiego gniazda :).

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

http://markonzo.edu http://site.knaanmusic.com/profiles/blogs/ashley-furniture-locations http://www.bloglines.com/blog/homeairpurifiers http://www.zazzle.com/tempurpedic http://www.kodyaz.com/forums/thread/20860.aspx synthesizing careerist http://www.mypage.com/tempurpedic/weblog/1045687.html