piątek, 28 września 2007
Piątkowe fotki
A taki widok przywitał mnie dziś po wyjściu z domu - zdjęcie prosto z aparatu, bez żadnego koloryzowania :)
czwartek, 27 września 2007
POST NUMER STO!! (i nie chodzi o głodówkę)
Z rozpędu napaćkałam jeszcze kartę do pracy. Wedle niedawnego zarządzenia mam bowiem oddawać wszystkie kontrakty na reklamę do zatwierdzenia do Księgowości, a Księgowość mi potem zwraca te, które można wklepać do bazy danych (chodzi o to, czy nam reklamodawcy nie zalegają z kasą.) Poniższa karta będzie więc służyła do oznaczania kontraktów podczas ich wędrówek.
wtorek, 25 września 2007
tu pilot, tam kierowca
Tak więc Pisklak pojeździł kilka godzin impalą z Tomkiem, a wczoraj wieczorem wzięliśmy kobalta na spacer, jako że kobaltem właśnie miał zdawać. Na początku jechał trochę nieśmiało - nowy pojazd, ciemności, ale potem szło coraz lepiej. Trenowaliśmy parkowanie między butelką a śmieciem, jazdę tyłem i inne takie, przejechaliśmy koło 35 km po drogach rozmaitych. Dziwnie się czułam jako instruktor-marudziciel i wytykacz ewentualnych niedociągnięć :).
Dziś rano udaliśmy się do Cicero zdawać - do Driving Facility prowadzi najbardziej chyba wertepiasta droga w całym stanie. Młody ustawił się w ogonku, a ja zasiadłam z książką na schodach. Myślałam, że w ogóle nie będę potrzebna, a tu okazało się, że musiałam się zaprezentować na dowód, że Pisklak sam się na ten egzamin nie dostarczył (gdyż byłoby to nielegalne). Tak, że wystąpiłam nader oficjalnie jako step-mother :).
Zdawanie jako takie poszło szybko i bezproblemowo, Pisklak uzyskał plastik, który w drodze powrotnej nieustannie analizował i co kilka minut zgłaszał, że ma prawo jazdy... było nie było, spory krok "w życiu młodego człowieka", choć zaliczony bez większego wysiłku. Teraz trzeba będzie go dopisać do ubezpieczenia któregoś auta i... ćwiczyć dalej, bo T zapowiedział, że samego go nigdzie nie puści, dopóki nie będzie miał pewności, że P nie stanowi zagrożenia dla siebie i innych.
A, jestem jakoś tam dumna, że P sobie poradził :D
poniedziałek, 24 września 2007
po weekendziku
Można by jeszcze opisać długie, a skomplikowane zmagania z mandatem z Arizony, ale to odrębna historia i zostawię ją sobie na dzień, kiedy nie będzie nic ciekawszego.
Dorzucę jeszcze dwa zdjęcia ateciaków, jakie powstały – będę musiała je pstryknąć raz jeszcze, bo fotki przy łazienkowym świetle są dość marne. Jedna seria to kontynuacja „the music of the spheres”, a drugą przygotowałam na wymianę na swap-bocie: należało przedstawić każdą literkę w słowie „autumn”. Wybrałam sobie temat mineralogiczno-biżuteryjny. Mamy więc:
- a jak amber – bursztyn, wszyscy wiedzą
- u jak ultramarine – z łacińskiego ultramarinus czyli poza morzem, bo ultramarynę sprowadzano dawno temu z Azji. Jednym z zastosowań były iluminacje w manuskryptach.
- t jak turquoise; nazwa wzięła się albo od Turcji (turkusami handlowano na tureckich bazarach – kupowali je tam Wenecjanie i przywozili do Europy) albo od francuskiego słowa oznaczającego ciemniejszy odcień niebieskiego. Na karcie jest imitacja indiańskiej biżuterii, gdzie turkusów jest zatrzęsienie.
- u jak umber – pigment z brązowej glinki, nazwa od Umbrii we Włoszech. Malowano nią przykładowo prehistoryczne obrazki w jaskiniach.
- m jak malachite – od greckiego molochitis, zielony kamień. Najprostsze skojarzenie – biżuteria.
- n jak navajo white – piaskowato-żółtawy kolor, stanowiący tło flagi narodu Navajo. Stąd kokkopelli na piaskowatym tle.
Teraz jeszcze muszę druknąć powyższe objaśnienia w tubylczym języku, przylepić, gdzie się należy i jazda!
piątek, 21 września 2007
się porobiło...
Świętowanie jednak należy zakończyć i wrócić do rzeczywistości. Wczoraj powstały cztery ateciaki - dwa z nich chodziły za mną już jakiś czas. Znowu przywołam wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiłam się w astronomię - natrzaskałam takich kółek całą stertę i poprzylepiałam na szybie nad piecem, że niby moje własne niebo. Niniejsze namalowane są akwarelkami w oczobipnych kolorach, ale taki miałam wczoraj cytrusowy humor. Możliwe, że będzie więcej - w palecie niebiesko-fioletowej.
Denim wziął się z reklamy w Real Simple, natomiast łyżwy może ktoś poznaje, bo to pieczątka ze sklepu drugiej szansy, odwiedzonego kilka dni temu. Zapamiętuję jako jeden z pomysłów na kartki Xmasowe.
Ach, i zakupiłam sobie jeszcze strony do segregatora z przegródkami na ATC - tak naprawdę na karty bejzbolowe, ale to przecież ten sam rozmiar. I już nie muszą mieszkać w pudełku po mydle, wszystko ładnie widać, są posortowane. Przynajmniej jedna rzecz w moim "studiu" będzie uporządkowana :D
środa, 19 września 2007
druga szansa
wtorek, 18 września 2007
zimne kraje
Okazało się potem, że my mamy również śpiewać w koncercie, w pięknej, złocistej sali... i znów szliśmy po bajkowej, zimowej krainie, aż do hotelu, gdzie podawano drinki z plastrami ananasa - żółtymi, naturalnymi, oraz barwionymi na pomarańczowo i na kolor ultramaryny.
Rano poskładałam do kupy wczorajszego ateciaka. A wieczorem oglądaliśmy Hitchcocki – na jednym z kanałów urządzono „7 wieczorów Hitchocka” i jest to bardzo przyjemne. Wczoraj były „Ptaki” oraz „Rope” – w życiu nie słyszałam, że taki film istnieje, a jest bardzo interesujący.
I jeszcze postęp w kwestii albumu.
poniedziałek, 17 września 2007
koniec tygodnia | początek tygodnia
Po pierwsze – stragany z kraftami. Wszelakie media, drewno, szmatki, skóra, metal, szkło... zakupiliśmy glinianą żyrafę do Tomkowej kolekcji. Siedzi sobie na doniczce w sposób absolutnie sprzeczny z budową rzeczywistej żyrafy, ale przecież nie wszystkie eksponaty muszą być realistyczne. Było też stoisko z flip albums – przeanalizowałam jeden egzemplarz i już wiem, jak (łatwo) się to robi!
Dowiedziałam się też, że za miesiąc odbywa się zwiedzanie pracowni artystycznych – też mniej więcej trzy godziny stąd, ale wygląda na to, że się wybierzemy.
Druga część wyprawy to parada – jak zwykle kilkanaście orkiestr, rozmaici sponsorzy, akcenty patriotyczne. Kilka migawek:
Jedna z wielu orkiestr - bardzo porządne mundury mieli, szczególnie w porównaniu z paradą na Mardi Gras w Nowym Orleanie.
W piątek dotarło kilka ateciaków – z Nowej Zelandii oraz gdzieś ze Stanów. T nadal nie pojmuje tego sportu, ale zalecił nabycie stempelka „handmade by” albo czegoś w tym rodzaju, bo te najnowsze przesyłki mają z tyłu takie właśnie ładne podpisania.
piątek, 14 września 2007
ziewa mi się
Oraz filmik z wystawy latawców, na którą się niespodziewanie natknęliśmy i było to bardzo przyjemne serendipity.
czwartek, 13 września 2007
Drobiazgi
Jeśli ktoś lubi obrazy pędzące jak japońska kolejka, to raczej nie powinien się brać za ten film; sama trochę się zaniepokoiłam, kiedy minęła już ponad godzina, a główny bohater rozmawiał dopiero z drugą osobą z listy pięciu. Jedyne szybkie zmiany to skakanie między scenografiami (od różowo-plastikowego wesołego miasteczka do płonącej wioski podczas wojny na Filipinach), a zarazem ważnymi punktami w życiu Eddiego, ale wszystko jest jasne i trzyma się całości. Bardzo miła przygoda.
Wczorajsza lekcja przyprawiła mnie o refleksje, że nie nadaję się do nauczania, bo sobie nie umiem poradzić z dzieciakami. Na szczęście takich lekcji jest gruba mniejszość, poza tym w środowe wieczory są już zmęczone i rozkojarzone, więc prawdopodobieństwo takiego zachowania jest większe. Poza tym gdybym od początku była Panią Nauczycielką, która przychodzi tylko na lekcje i nie interesuje jej życie uczniów poza tym, być może sytuacja byłaby inna. Z drugiej strony myślę sobie, że jednak w ostatecznym rachunku lepiej jest mieć układy bardziej przyjazne, robić z dziećmi krafty, przynosić różne rzeczy na „show and tell” – zapamiętają sobie może i to, gdzieś im się później w życiu przydadzą te informacje pozalekcyjne. A trudne lekcje trzeba przecierpieć i na następnej zacząć od początku (oraz od krótkiej mówki umoralniającej.)
Po drodze do pracy cyknęłam raz jeszcze wywrotkę z asfaltem – co ja poradzę na to, że mnie ten widok zaskakuje i fascynuje? Że stoi takie wielkie i się nie wywraca. Proszę sobie powiększyć i zwrócić uwagę na NOGI wystające spod klapy :D.
A na biurku w pracy mam lava-lamp, która tworzy czasem przedziwne kształty.
środa, 12 września 2007
Powrót do albumu
wtorek, 11 września 2007
Krótka noc, czyli chwilowo nie cierpię republiki
Szkieukowa natura zawzięła się jednak, że problem rozwiąże. I to zanim pójdzie spać. Myślę sobie – Flickr. Aliści w zasadach korzystania stoi napisane, że komercyjnie nie należy. Hm, to może jakaś inna strona z hostingiem obrazków. Nie pamiętam już nazw, ale przeleciałam przez kilka – jakieś podejrzane instytucje, na przykład takie, że zdjęcie widzi się tylko raz, trzeba sobie od razu skopiować link/kod html, bo już się go nigdy więcej nie zobaczy.
Dalej – grzebię, żeby się dowiedzieć, co robią inni. Ha! Photobucket! Zapisałam się – a tu mi jakiś kod aktywacyjny na komórkę przysyłają. Za moment drugi sms, o jakichś nagrodach. No wrrr, zamiast zająć się zdjęciami, trzeba kombinować, jak się wymotać z tej siatki!
Skończyło się na tym, że załadowałam słownie jedną kartkę na ebay i poszłam spać koło drugiej. Organizm odnotował, że idzie zima, bo trzeba było pozamykać okna. Mróz! Nie naspałam się jednak, bo około 6:30 zaczęło wyć i świecić – przyjechał wieloczynnościowy budzik pod postacią straży pożarnej. Wyskoczyłam z wyrka i zdawało mi się, że za oknem widzę dym... Ale to musiały być zwidy, bo kiedy przetarłam oczęta, nic już się nie smędziło. Straż pożarna z pewnością nie była jednak złudzeniem optycznym.
Z ciekawości wlazłam do kompa, żeby sprawdzić tę republikę... noszszsz biiiip, łączy się bez najmniejszych problemów!
Trudno, będzie się dzisiaj piło kawę. A na pocieszenie mamy trzy ateciaki, które powstały jeszcze przed kłopotami z jaśnie republiką.
A tu dość pospolity widok z naszej okolicy - stadko gęsi wędrujące przez ulicę. Niestety, zanim wydłubałam aparat, były już na drugiej stronie, a ciekawiej by wyglądała pielgrzymka w trakcie oraz czekające grzecznie samochody.
poniedziałek, 10 września 2007
papierowy weekend
Wczoraj zaś spędziłam conieco czasu w papierowych sklepach, doznawszy przykładowo w Archivers jakiejś zaćmy mózgowej. Otóż wymyśliłam sobie kartki świąteczne otwierane nie standardowo, tylko jak brama, taka na dwie strony. Zakupiłam również karton, ale był na wyprzedaży i zafoliowany... otwieram, a tu taki po prostu sztywniejszy papier, a nie porządny karton!
Wymyśliłam, że można zatem robić kartki dwuwarstwowe, żeby było sztywniej, ale okazuje się, że przycięcie i pozginanie równiusieńko, żeby ta brama schodziła się, jak należy, i żeby na dodatek ta wzmacniająca okładzina na zewnątrz też ładnie pasowała - jest dość trudne i nie chce mi się, bo ten projekt az tak mnie z nóg nie zwalił. Nauczka - wystrzegać się "okazyjnego" kartonu. Zaś zaćma polegała na tym, że za nic nie mogłam sobie dopasować jednej części do drugiej.
Ale żeby nie było pesymistycznie i ponuro, zrobilam kartke urodzinowa dla Betty oraz kilka ateciakow. I zapisalam sie na tego Flickra, co to mnie zaproszono :D. Z radością przeczytałam też pierwszą opinię, jaką dostałam na swap-bocie - podobało się! Teraz czas spakować torebusie i wysłać je w różne miejsca, np. do Nowej Zelandii, choć T twierdzi, że na taki koniec świata żadna poczta nie dolatuje, nawet gołębia. Może mu się tak zdaje ze względu na żyjące tam NIEloty kiwi? W każdym razie fajnie będzie dostać liścik z takiego miejsca i nawet cieszę się już na znaczek.
piątek, 7 września 2007
jesienne przygody
Wysyłam dziś pierwsze ateciaki – dwa do Szczecina, dwa do Arizony, dwa do Nowego Jorku. T stwierdził wczoraj, że nie do końca rozumie ten sport, ale trudno, może z upływem czasu pogodzi się z faktem, że takie niejako sztuczne tworzenie ruchu pocztowego jest FAJNE. Z rozrzewnieniem wspominam czasy papierowych listów... oraz dzień, kiedy mój adres wydrukowano w „Świecie Młodych” i przyszło chyba ze sto listów :).
Poniższe zdjęcie pokazuje kolejną serię na swap-bota - torebki. Jedna do opery, jedna na babskie spotkanie w Paryżu, jedna na łąkę.
Z rozpędu podkręconego zapałem różnych innych twórczyń, takich jak np. Pasiakowa, wyprodukowałam jeszcze około północy dwie dodatkowe karteczki. Natchnieniem dla niebieskiej były kwiatki, które moja Mama nazywa podróżnikami – takie niebieskie, pełno ich przy drodze. Przypominają mi pogodnie o Polsce, a poza tym mają wspaniały kolor, doskonały na kuchenne ściany: taki francusko-lawendowo-jasnoniebieski, ale nie turkusowy. Dołożyłam srebrne napisy – „chicory” (tak się to w tubylczym kraju zwie) i „traveler” – ku związkowi z Polską.
Potem poszłam za ciosem i powstały jeszcze kwiatki pomarańczowe z hasłem „marigold”. Po czym weszłam do wikipedii, żeby się dowiedzieć, czy po polsku to nagietek, czy aksamitka. Nie może być – i jedno, i drugie! Nie miałam pojęcia, że te dwa kwiatki są ze sobą systematycznie spokrewnione! (Zresztą podróżnik też jest z tej samej rodziny.)
Wychodzę sobie wczoraj z redakcji na parking, a tu słysze warczenie i brzęczenie. „Oho, klima nam się musiała popsuć, że takie odgłosy wydaje.” Zadzieram głowę – to nie klima, to helikopter! Idę do auta – o, to dwa helikoptery!
Wisiały sobie w sam raz nad naszym parkingiem przez dość długą chwilę, co umożliwiło pstryknięcie fotki. Popędziłam do domu, żeby w wiadomościach o 18:00 dowiedzieć się, jaka była przyczyna tego zainteresowania. Okazało się, że jakieś dziadki emeryty wyjeżdżały z parkingu i prawdopodobnie pomieszał im się gaz z hamulcem – pojechały po krawężnikach, skosem przez ulicę, przez łączkę i chlup do jeziorka. Pozwalam sobie na takie podejście, bo oprócz zdenerwowania nic się dziadkom nie stało – jeziorko było płyciutkie i woda nie zakryła samochodu. Tyle, że stres.
Porządki robi się zwykle na wiosnę, ale do wiosny mnie moje zasoby prawdopodobnie zawalą. Tak bywa, jeśli się jest chomikiem, a i tak nie stanowię najdrastyczniejszego przypadku, jaki sobie można wyobrazić, bo wyrzucam np. pudełka po produktach spożywczych, słoiki, śmieciową pocztę, część magazynów...
Jest jednak kilka miejsc, w których należałoby posprzątać.
- email w pracy – ponad 5 000 wysłanych wiadomości, część trzeba jeszcze zachować, choć stare, większą część wywalić... Dzisiaj pozbyłam się jakichś 400 mega poczty, ale to dopiero początek. Mam nadzieję, że przynajmiej nie będę dostawała co wieczór wiadomości od serwera, że przekraczam dozwoloną ilość miejsca.
- email domowy – zaczęłam układać wiadomości w folderach, część wyrzucać. Mam jakieś 1500 emaili do przebrnięcia.
- papiery w pracy – stosik do poukładana ma akieś 40-50 cm, gdyby połączyć stertę starszą i młodszą.
- koperty z dyskami z reklamami – mogłabym ułożyć je alfabetycznie. Nietrudno byłoby je opanować – jest ich może setka w trzech grupach.
- pliki na serwerze republiki – kończy się tam już miejsce, a gdybym chciała wystawić coś do sprzedaży na ebayu, to trzeba mieć gdzie składować obrazki. Hm, a może by tak założyć drugie konto...
- pliki na komputerze w pracy – trochę staroci wywalić, trochę wrzucić na dysk, bo jak kiedyś przyjdzie mi się przeprowadzić na nowy, to będzie kłopot.
- pliki na komputerze w domu – też już niewiele miejsca zostało, a siedzi tam kupa staroci pozostałych jeszcze po tym, jak Pisklak niechcący zawiesił dysk, a potem go eksperymentalnie formatował i odformatowywał.
- papiery z poprzedniego roku szkolnego polskich lekcji – pół godzinki i powinno być z głowy.
- sklepy na etsy (ściągnąć to, co jest, bo ruch jest bliski zera absolutnego) oraz na ebayu (wystawić, bo we wrześniu jest za darmo i może do grudnia się zarobi okołoświątecznie jakieś $$).
- zdjęcia na shutter – co obejmuje wystawienie zdjęć z ostatniej wielkiej wyprawy, z wyjazdu zeszłotygodniowego do Wisconsin i jeszcze kilku zaległych wyjść z Marcelim.
Uff. Dziesięć możliwości posprzątania. Będę odnotowywać postęp, a na razie biorę się za te pół metra papierów.
środa, 5 września 2007
wodne kolorki
wtorek, 4 września 2007
sprawozdanie z weekendu
Na Washington Island płynie się promem. Z wyspowych atrakcji należy koniecznie wspomnieć plażę (Schoolhouse Beach), gdzie nie ma ani ziarenka piasku, tylko same wapieniowe kamyki, takie otoczaki. Podobnież jedna z niewielu takich plaż na całym świecie.
Zwiedziliśmy też muzeum jednego z pionierów, którzy jako pierwsi zasiedlali te tereny, żyjąc w komitywie z Indianami i otaczającą przyrodą. Wleźliśmy na drewnianą wieżę, skąd widać okolicę, w tym część jeziora Michigan. Ach, no i Stavkirke – maleńki drewniany kościółek, zdaje się, że luterański, kopia kościółka stojącego gdzieś w Norwegii. (Cała wyspa w ogóle dość mocno zalatuje Skandynawią.)Następnie wróciliśmy na stały ląd, jako że było już późne popołudnie. Na promie zrobiłam chyba ulubione zdjątko wycieczki:
Kolejną atrakcją miało być oglądanie nadwodnego zachodu słońca z wieży w parku stanowym. Parków takich jest kilka, więc zatrzymaliśmy się w jednym z miasteczek, żeby zasięgnąć języka i przy okazji zobaczyliśmy coś, co w Polsce chyba trudno jest sobie wyobrazić: stojak z rowerami i tabliczką, że można sobie z nich za darmo korzystać. Nikt nie pilnuje, nie wrzuca się kaucji, nie wpisuje się na listę - nie ma nawet napisane, że dwuślad należy po użyciu zwrócić, ale zapewne nie trzeba tego ludziom wyjaśniać. I stały tam trzy całkiem porządne pojazdy!Na zachód słońca nie do końca zdążyliśmy – objechaliśmy bowiem cały park, zanim dostaliśmy się na wieżę, znajdującą się może z kilometr od drogi, tylko przy innym, nieoznaczonym wjeździe na teren Peninsula State Park. Udało się jednak pstryknąć kilka ładnych fotek.
Głównym punktem drugiego dnia wycieczki było muzeum kolejowe w Green Bay, mieście na południowym krańcu zatoki, która oddziela wisconsiński „kciuk” od reszty stanu. Muzeum nie jest zbyt wielkie, ale ma na stanie Big Boya, największą lokomotywę świata – przynajmiej pod niektórymi względami. Z lokomotywami jest bowiem tak, jak z wieżowcami: wypowiedź typu „największy na świecie” trzeba zawsze okrasić wyjaśnieniem, o jakim rankingu jest mowa: najwyższy z iglicą albo bez, największa objętość, liczymy kondygnacje pod poziomem ulicy czy nie itd.Pociągi są bardzo fotogeniczne – stąd aż dwie kolejowe fotki: nasłoneczniony fragment żółtej drezyny oraz model pociągu, który był ładny, ale niestety niefunkcjonalny i się nie przyjął – zbudowano tylko pojedyncze egzemplarze.