Wypisałam na paru zamówieniach 8/31 i myślę sobie, że koniec lata idzie, wrzesień będzie, jesień i wszystko, co się z nią łączy – kolorowe liście, święta rozmaite, zapewne wyprawa do Polski... Nic nowego nie powiem: strasznie ten czas pędzi. Z okazji jesieni wystawiłam na biurko w pracy lava lamp – lampę z przelewającym się woskiem. Da trochę ciepełka, przynajmniej optycznie.
Rozkminiam ostatnio Nerwusika – kota niby-dzikiego, buraska, który plącze się po osiedlu i rzadko się odzywa, ale jeśli już, to miauk ma taki, że uszy stają na baczność. Kiedyś musiał być domowy, bo nie ma pazurów, ale teraz jest taki chudy, że chyba już nigdzie nie mieszka na stałe. Przecież właściciel by nie dopuścił do takiej chudości... Wynoszę mu za śmietnik jedzenie (może by się też woda przydała?), kocisko jest przymilne, łasi się, nawet można go wziąć na ręce na jakieś pięć sekund. Zanim się naje, lata i jest nerwowe, ale potem plask na trawę i „proszę mnie głaskać, już nie biegam w kółko”. Sierść ma czyściutką, żadnych zewnętrznych uszkodzeń.
No i co z takim zrobić na zimę? Najprościej byłoby go zawieźć do schroniska... Ale jakoś tak niefajnie, wziąć i się pozbyć zwirza. Do domu przecież go nie weźmiemy, dwa koty w mieszkaniu to przegięcie i nie wiadomo, co by Kicia na to – nie sądzę, żeby była zadowolona. Może Pani Teresa? Mówiła, co prawda, że nie jest jeszcze gotowa na nowego kota, ale może jakby się zastanowiła, to do zimy by go wzięła... Ciekawe, co Nerwusik robił zeszłej zimy? W jakiej dziurze się przechował? I co jadł, skoro nie ma pazdurków?
I jeszcze fajne fotoforum – moglibyśmy dorzucić znak „poziom morza" :) z Doliny Śmierci.
piątek, 31 sierpnia 2007
czwartek, 30 sierpnia 2007
takie tam refleksyjki
W życiu nie będę należała emocjonalnie do młodszej części Kurnika, bo nie umiem popiskiwać i wyrażać głębokiej zazdrości na hasło, że któraś Kurka leciała samolotem razem z jakąś tam męską gwiazdką, niemożebnie przystojną i atrakcyjną, a na domiar ładnie pachnącą. Nie spędzam weekendów w centrach handlowych, nie odczuwam przymusu nabycia najnowszej koszulki z kolekcji SJP, nie uczestniczę w spotkaniach określanych jakimś tajemniczym akronimem, zapewne składającym się ze słów typu „zlot kobietek z popcornem, filmem i winem”. Nie spożywam lanczu we wspólnej kuchni, bzyczącej w porze posiłku plotkami i innymi arcyważnymi wieściami typu „no i szłam rano, po chodniku, potknęłam się, mało się nie zabiłam”. Znacznie mi bliżej do starszej części, do Kwoczek – choć matematycznie różnica wieku jest większa, niż w odniesieniu do Kurek. Siedzę sobie spokojnie, dziabię w papierach, w odpowiednich okolicznościach turlam się ze śmiechu. Wolne chwile wolę zaś spędzić na kraftowaniu, poczytaniu, na wycieczkach krajoznawczych...
I w ten sposób stałam się najwyraźniej pokoleniem jeśli nie starszym, to przynajmniej średnim. Takim, co to usiłuje oddalić konieczność zmarszczek za pomocą kremiku, ale przynosi to (dosłownie) opłakane skutki. Ciekawe, czy Kurki za tyle lat, ile nas dzieli, też będą takie spokojne? Hm.
Poklepawszy sobie refleksyjnie, zabieram się za tabelki... jedną mniejszą, drugą wielgachną, ale nie ma pewności, że do tej ostatniej dzisiaj dojadę. Zdjęć nie będzie, bo nic nowego nie powstało, jako że większość mocy wieczornych spędziłam wczoraj z dzieciakami, w Kinkos i w Walmarcie. Dzieciaki wreszcie produkują zdania, ale trwa to w nieskończoność, nie wyrabiam się z zaplanowanym materiałem. Pierwszy raz dostały zadanie – mają ojcu powiedzieć trzy zdania. Zobaczymy, jak to pójdzie.
W Walmarcie zaś zakupiłam akrylówki – podstawowe 3 kolory + biały i... złoty. Pomalowałabym może moje produkcje w weekend, ale bierzemy się na wycieczkę z noclegiem (długi weekend) do Green Bay w Wisconsin i na Wyspę Waszyngtona, na którą płynie się promem. Tu są mapki, ciut więcej informacji o wyspie, tu trochę zdjęć.
I w ten sposób stałam się najwyraźniej pokoleniem jeśli nie starszym, to przynajmniej średnim. Takim, co to usiłuje oddalić konieczność zmarszczek za pomocą kremiku, ale przynosi to (dosłownie) opłakane skutki. Ciekawe, czy Kurki za tyle lat, ile nas dzieli, też będą takie spokojne? Hm.
Poklepawszy sobie refleksyjnie, zabieram się za tabelki... jedną mniejszą, drugą wielgachną, ale nie ma pewności, że do tej ostatniej dzisiaj dojadę. Zdjęć nie będzie, bo nic nowego nie powstało, jako że większość mocy wieczornych spędziłam wczoraj z dzieciakami, w Kinkos i w Walmarcie. Dzieciaki wreszcie produkują zdania, ale trwa to w nieskończoność, nie wyrabiam się z zaplanowanym materiałem. Pierwszy raz dostały zadanie – mają ojcu powiedzieć trzy zdania. Zobaczymy, jak to pójdzie.
W Walmarcie zaś zakupiłam akrylówki – podstawowe 3 kolory + biały i... złoty. Pomalowałabym może moje produkcje w weekend, ale bierzemy się na wycieczkę z noclegiem (długi weekend) do Green Bay w Wisconsin i na Wyspę Waszyngtona, na którą płynie się promem. Tu są mapki, ciut więcej informacji o wyspie, tu trochę zdjęć.
środa, 29 sierpnia 2007
AAA, czyli ateciaki, asfalt i alergia
Otworzył się worek z tfu-rczością – tak bywa. Wczoraj wieczorem powstały dwie ATC, czyli ateciaki – widziałam, że tak spolszczono ten skrót. Temat torebkowy – jedna idzie do opery, druga wyjeżdża do Paryża, a trzecia pójdzie na spacer na magiczną łąkę. (Masa solna dalej schnie i pewnie to jeszcze trochę potrwa – w obecnych wilgotnych warunkach pogodowych.)
Z partyzanta wrzucam zdjęcie zrobione dziś z auta po drodze do pracy – przerabiają naszą ulicę, która moim zdaniem była całkiem znośna. Furczą i buczą rozmaite machiny, a asfalt dowożony jest wywrotkami. Nic to specjalnego zapewne, ale spodobało mi się, że o poranku stała na ulicy taka wieża – a od tyłu gostek z grabiami czy czymś takim wygarniał resztki czarnej masy.
Z przygód medyczno-upiększających. Przyszłam na zakład, a tu za jakiś kwadrans chlip, łzy mi z ocząt moich niebieskich lecą jakoby koraliki, a powodu nie ma. Zaczęłyśmy dyskutować z Betty, jaki może być powód takiej rozpaczy – bo przecież nie czeska reklama o blondynkach, jaka dziś rano do nas dotarła? Jakiś detergent, jakieś nowe jedzenie? Ha! Nowy krem przeciwzmarszczkowy, taki specjalny do oczu!
No i wychodzi na to, że jednak nie będzie się go dało używać, bo ileż można popłakiwać w redakcji? Zrobię jeszcze eksperyment, na przykład w piątek – i zobaczymy, czy znowu łzy popłyną. Się człowiek czasem wpakuje...
No i wychodzi na to, że jednak nie będzie się go dało używać, bo ileż można popłakiwać w redakcji? Zrobię jeszcze eksperyment, na przykład w piątek – i zobaczymy, czy znowu łzy popłyną. Się człowiek czasem wpakuje...
Labels:
atc,
papierrr,
u nas na wsi,
z życia wzięte
wtorek, 28 sierpnia 2007
zapisałam się na ATC
Dziś szybciutko tylko - kartka jeszcze z zeszłego tygodnia, eksperymenty z nowym dziurkaczem - wycinaczem zawijasków. Będzie na urodziny dla Lindy (nie może być, koniec września, a ja już jestem gotowa!)
Następnie: urobiłam wczoraj conieco masy solnej, tak z pół filiżanki soli i tyleż samo mąki, conieco wody. Wyszło teraz dość sporo, tak że powstały najpierw kwiatysie (kicz straszny, całe szczęście, że nie wiem, jak się robi różyczki, bo pewnie też by się tu pojawiły), a potem ryba, kot i jeszcze na myszkę zostało, i jeszcze na osobnego kwiatka. Jutro w Walmarcie rozejrzę się za kilkoma kolorami farb akrylowych i po wyschnięciu nadamy temu jakieś barwy.
Następnie: urobiłam wczoraj conieco masy solnej, tak z pół filiżanki soli i tyleż samo mąki, conieco wody. Wyszło teraz dość sporo, tak że powstały najpierw kwiatysie (kicz straszny, całe szczęście, że nie wiem, jak się robi różyczki, bo pewnie też by się tu pojawiły), a potem ryba, kot i jeszcze na myszkę zostało, i jeszcze na osobnego kwiatka. Jutro w Walmarcie rozejrzę się za kilkoma kolorami farb akrylowych i po wyschnięciu nadamy temu jakieś barwy.
Tytuł zaś odnosi się do nowej mody - nowej chyba w Polsce, a tu to już chyba od paru lat. Mianowicie Artist Trading Cards, czyli ATC - takie miniaturowe dziełka, które się wysyła do ludzi. Trzeba sobie znaleźć adresatów tej zabawy, do czego przydaje się strona w internecie, na przykład swap-bot, znajdujący się obecnie w kraftowych linkach. Można tam znaleźć "wyzwania", czyli tematy, zapisać się; potem się dostaje adresy osób, do których się wysyła swoje produkcje. Ot, zabawka, ćwiczenie nowych technik, a bonusik jest taki, że w skrzynce pocztowej ląduje od czasu do czasu coś poza rachunkami i reklamami. Cieszę się, że staroświecka poczta odżywa, choć jest to może cokolwiek sztuczna reanimacja. Są tez fora i galerie elektroniczne, ale to nie to samo - ważne jest dostanie papierka do ręki. Otwieranie koperty, niecierpliwość, oczekiwanie itd.
Póki co, zapisałam się na dwa - jeden w temacie torebkowym, a w drugim trzeba wykorzystać znaczek pocztowy.
Pobawię się, co mi tam. Relaksacja.
A bardzo nie lubię, kiedy śnią mi się sny gdybiące - co by było, gdybym np. została w Polsce, albo wróciła tam kilka lat temu. Potem rano się budzę i kombinuję, albo - co gorsza - jeszcze we śnie usiłuję rozplątać supełek nie do rozplątania. A chlasnąć to nożem, jak węzeł gordyjski - life goes on oraz bloom where you are planted, nie ma kompletnie sensu gmeranie w taki sposób w przeszłości.
poniedziałek, 27 sierpnia 2007
leniwy weekend
Weekend raczej leniwy. Nie mogę się wydostać z trybu wakacyjnego, częściowo chyba dlatego, że nie ma stałego rytmu w sensie wstać – praca – obiad – czynności domowe – spać. Wróciły lekcje – nawet mi się udało uzyskać kilka zdań od dzieciaków. Niekoniecznie były to zdania mądre czy praktyczne, np. „Ile kosztuje niebieskie oko?”, ale na zajęciach w szkole mówili nam o nauczaniu za pomocą różowego słonia, czyli właśnie zaskakujących zestawień. Bo o szarym słoniu każdy wie.
Rodzice chcą więcej zdań, więc będę musiała nieco zmienić podejście. Wymyśliłam, że będę im zadawać zadania – ustne, żeby powiedziały tacie-Polakowi jakieś tam zdanka. Przykładowo w środę będzie o końcówkach czasowników i będą musiały wymyślić zdania z lubię, lubisz i lubi. Po drugie – lekcje będą miały lepszą strukturę, to znaczy na koniec skupiamy się i powtarzamy to, czego się nauczyliśmy. Przewiduję kłopot, ale trudno.
W piątek obchodziliśmy urodziny T – zapodaliśmy mu certyfikat na pilotowanie samolotu nad Chicago. Takiego małego, jakiejś Cessny, zdaje się. Na wszelki wypadek leci też z nim Pisklak. W ramach urodzinowej kolacji odwiedziliśmy... Hooters.
Prąd wrócił, ale kablówki nie ma. Chłopaki trochę się nudzą, więc wrzucaliśmy jakieś DVD. Wieczorami odbywa się projekcja Zmienników. Baaardzo sympatyczny serial, choć trochę niekonsekwentny miejscami, np. Krashan czasem ledwie duka „proczim pan”, a w następnym odcinku wygłasza zdania wielokrotnie złożone ze slangiem i staropolszczyzną.
Pobawiłam się conieco papierem. Najsampierw przedstawiam kartkę urodzinową dla T – musiały być żyrafy, rzecz jasna. Oprócz tego papiery z Indii (nie-papierowe, o ile pamiętam, tylko szmatkowe). I żyrafowe ćwieki, które stały się natchnieniem do całego dziełka, i ząbki od R przyozdobione koralikami.
Dalej jest seria „Cztery pory roku” – znalazłam szkic w internecie i wykorzystałam go na sposób, który kojarzy mi się z witrażem. Najbardziej podoba mi się chyba wersja zimowa – niewykluczone, że powstanie kilka takich kartek na święta.
Rodzice chcą więcej zdań, więc będę musiała nieco zmienić podejście. Wymyśliłam, że będę im zadawać zadania – ustne, żeby powiedziały tacie-Polakowi jakieś tam zdanka. Przykładowo w środę będzie o końcówkach czasowników i będą musiały wymyślić zdania z lubię, lubisz i lubi. Po drugie – lekcje będą miały lepszą strukturę, to znaczy na koniec skupiamy się i powtarzamy to, czego się nauczyliśmy. Przewiduję kłopot, ale trudno.
W piątek obchodziliśmy urodziny T – zapodaliśmy mu certyfikat na pilotowanie samolotu nad Chicago. Takiego małego, jakiejś Cessny, zdaje się. Na wszelki wypadek leci też z nim Pisklak. W ramach urodzinowej kolacji odwiedziliśmy... Hooters.
Prąd wrócił, ale kablówki nie ma. Chłopaki trochę się nudzą, więc wrzucaliśmy jakieś DVD. Wieczorami odbywa się projekcja Zmienników. Baaardzo sympatyczny serial, choć trochę niekonsekwentny miejscami, np. Krashan czasem ledwie duka „proczim pan”, a w następnym odcinku wygłasza zdania wielokrotnie złożone ze slangiem i staropolszczyzną.
Pobawiłam się conieco papierem. Najsampierw przedstawiam kartkę urodzinową dla T – musiały być żyrafy, rzecz jasna. Oprócz tego papiery z Indii (nie-papierowe, o ile pamiętam, tylko szmatkowe). I żyrafowe ćwieki, które stały się natchnieniem do całego dziełka, i ząbki od R przyozdobione koralikami.
Dalej jest seria „Cztery pory roku” – znalazłam szkic w internecie i wykorzystałam go na sposób, który kojarzy mi się z witrażem. Najbardziej podoba mi się chyba wersja zimowa – niewykluczone, że powstanie kilka takich kartek na święta.
Na koniec jeszcze mała impresja w związku z konturówką. Zobaczyłam kiedyś dawno temu na forum RiO pracę z perlistymi kropeczkami i poinformowano mnie, że to właśnie jest konturówka. Po sobotniej lekcji poleciałam do sklepu kraftowego i pogrzebałam w farbkach – okazuje się, że taką przestrzenną farbę z dziubkiem można nabyć za niecałego dolara! Dla poćwiczenia napaćkałam perełki na częściach eksperymentalnym kartek christmasowych.
Dojrzewam do masy solnej. Zrobię sobie ciut-ciut, wysuszę, zobaczymy, co wyjdzie. Obawiałam się, że malowanie będzie kosztowne, ale we wspomnianym sklepie kraftowym widziałam, że akrylówki są po 50 centów od sztuki, więc inwestycja nie jest wielka. Muszę jeszcze wyczaić, jakim to lakierem się utrwala. Nie będę produkować nic wielkiego, bo nie bardzo widzę na razie zastosowanie.
Labels:
kartki,
lekcje,
masosolnie,
papierrr,
z życia wzięte
piątek, 24 sierpnia 2007
demolka
Zaczęło się wczoraj od tego, że przysłano nam w pracy ostrzeżonko następującej treści:
Czyli – idzie tornado, w razie syren pędzić do schronu na środku budynku.
Burze ostatnio bywają dość często, ale tym razem sytuacja była poważniejsza i rzeczywiście spędziliśmy jakieś 20 minut w schronie. Potem, zanim wyszłam z pracy, warunki atmosferyczne się już uspokoiły i nawet miałam wrażenie, że nie jest tak źle, bo na okolicznych trawnikach było jedynie mnóstwo drobnych gałązek i liści.
Prędko jednak zmieniłam zdanie, bo kawalątek dalej zobaczyłam ulicę, na której w ogóle nie było widać asfaltu, bo cała została zasłana połamanymi gałęziami. Nasze osiedle od razu przy wjeździe powitało mnie zwalonym drzewem i to był tylko wstęp do dość smętnego obrazu innych naruszonych drzew, kilkunastu sporych gałęzi i całej gromady pomniejszych porozrzucanych po całym terenie. Prądu nie było (dalej nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie, bo druty są podobno zniszczone na sporym terenie – ćwierć miliona ludzi nie ma elektryczności), a dodatkową atrakcję stanowiły ogromniaste kałuże – jedna miała dobre trzydzieści metrów przy głębokości do ¾ łydki (wiem, sprawdziłam :). W ogrodzie u tzw. Gibsonów, który widać z naszego balkonu, zwaliło się drzewo tuż obok domu.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, a w czasie bezprądzia – nawet dorośli. Pisklak poleciał z aparatem fotografować okoliczne zniszczenia, T stał na balkonie i obserwował pogodę, a ja sobie oglądałam kraftowe magazyny. Ileż jednak można? Wsiedliśmy w końcu w auto, żeby zwiedzić okolicę i ewentualnie sprawdzić, czy prąd już do nas idzie. Chyba jeszcze nie szedł, bo nadal go nie ma, a za to w zapadającym zmroku dostrzegliśmy pozrywane kable na chodnikach, ogrodzone urzędową żółtą taśmą. Atmosfera była bardzo dziwna – na niebie można się było dopatrzeć wszelkich kolorów z wyjątkiem niebieskiego. Niby piękny zachód słońca – ale jakiś taki dziwny, nierealny... T stwierdził, że jak po wybuchu nuklearnym.
Na widok tej całej wody Tomaszowi zachciało się RYBY (podobne pragnienie miał i na wycieczce na pustynie, baaardzo praktyczne pragnienie). Zatrzymaliśmy się więc w okolicznym Popeyes – taki fast food z kurczakami i rybami w stylu Cajun, czyli, upraszczając sprawę, Nowy Orlean. Tutejszy Popeyes został opanowany przez Meksyków, ruszających się trochę jak przysłowiowe muchy w smole (albo jak melasa w w styczniu, jak powiedzieliby tubylcy). Wyczekaliśmy się stanowczo za długo, jak na fast fooda (i tak mieliśmy lepiej, niż pewne dziadki, kręcące z niedowierzaniem głową). Kanapka miała być z sumem, ale według T ryba smakowała jak „stary, rozwodniony karp zalatujący mułem”. Na dodatek kapało z sufitu – ja rozumiem, że zamówiliśmy rybę, ale żeby od tego woda miała lecieć na łepetyny? Niepotrzebne nam takie multimedialne doświadczenie.I tak to wygląda: prądu w domu nadal niet, w pracy jest i przyszło może 30% ludzi (z tego co wiem, Betty ma operację nadgarstka, jeden wylewa wodę z piwnicy, jeden miał wczoraj po drodze do domu wypadek, o co było nietrudno, bo w wielu miejscach nie działały światła, a przejechanie na czuja przez skrzyżowanie, gdzie z każdej strony mogą być w danym kierunku 3-4 pasy może stwarzać pewne zagrożenia.) Kilka osób miało dziś odlecieć do San Francisco na targi, ale podobno O’Hare jest na razie zamknięte. T pojechał po zakupy „gdzieś dalej”, bo w sklepie najbliższym nie ma prądu i się nie da nic kupić.
Czyli – idzie tornado, w razie syren pędzić do schronu na środku budynku.
Burze ostatnio bywają dość często, ale tym razem sytuacja była poważniejsza i rzeczywiście spędziliśmy jakieś 20 minut w schronie. Potem, zanim wyszłam z pracy, warunki atmosferyczne się już uspokoiły i nawet miałam wrażenie, że nie jest tak źle, bo na okolicznych trawnikach było jedynie mnóstwo drobnych gałązek i liści.
Prędko jednak zmieniłam zdanie, bo kawalątek dalej zobaczyłam ulicę, na której w ogóle nie było widać asfaltu, bo cała została zasłana połamanymi gałęziami. Nasze osiedle od razu przy wjeździe powitało mnie zwalonym drzewem i to był tylko wstęp do dość smętnego obrazu innych naruszonych drzew, kilkunastu sporych gałęzi i całej gromady pomniejszych porozrzucanych po całym terenie. Prądu nie było (dalej nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie, bo druty są podobno zniszczone na sporym terenie – ćwierć miliona ludzi nie ma elektryczności), a dodatkową atrakcję stanowiły ogromniaste kałuże – jedna miała dobre trzydzieści metrów przy głębokości do ¾ łydki (wiem, sprawdziłam :). W ogrodzie u tzw. Gibsonów, który widać z naszego balkonu, zwaliło się drzewo tuż obok domu.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, a w czasie bezprądzia – nawet dorośli. Pisklak poleciał z aparatem fotografować okoliczne zniszczenia, T stał na balkonie i obserwował pogodę, a ja sobie oglądałam kraftowe magazyny. Ileż jednak można? Wsiedliśmy w końcu w auto, żeby zwiedzić okolicę i ewentualnie sprawdzić, czy prąd już do nas idzie. Chyba jeszcze nie szedł, bo nadal go nie ma, a za to w zapadającym zmroku dostrzegliśmy pozrywane kable na chodnikach, ogrodzone urzędową żółtą taśmą. Atmosfera była bardzo dziwna – na niebie można się było dopatrzeć wszelkich kolorów z wyjątkiem niebieskiego. Niby piękny zachód słońca – ale jakiś taki dziwny, nierealny... T stwierdził, że jak po wybuchu nuklearnym.
Na widok tej całej wody Tomaszowi zachciało się RYBY (podobne pragnienie miał i na wycieczce na pustynie, baaardzo praktyczne pragnienie). Zatrzymaliśmy się więc w okolicznym Popeyes – taki fast food z kurczakami i rybami w stylu Cajun, czyli, upraszczając sprawę, Nowy Orlean. Tutejszy Popeyes został opanowany przez Meksyków, ruszających się trochę jak przysłowiowe muchy w smole (albo jak melasa w w styczniu, jak powiedzieliby tubylcy). Wyczekaliśmy się stanowczo za długo, jak na fast fooda (i tak mieliśmy lepiej, niż pewne dziadki, kręcące z niedowierzaniem głową). Kanapka miała być z sumem, ale według T ryba smakowała jak „stary, rozwodniony karp zalatujący mułem”. Na dodatek kapało z sufitu – ja rozumiem, że zamówiliśmy rybę, ale żeby od tego woda miała lecieć na łepetyny? Niepotrzebne nam takie multimedialne doświadczenie.I tak to wygląda: prądu w domu nadal niet, w pracy jest i przyszło może 30% ludzi (z tego co wiem, Betty ma operację nadgarstka, jeden wylewa wodę z piwnicy, jeden miał wczoraj po drodze do domu wypadek, o co było nietrudno, bo w wielu miejscach nie działały światła, a przejechanie na czuja przez skrzyżowanie, gdzie z każdej strony mogą być w danym kierunku 3-4 pasy może stwarzać pewne zagrożenia.) Kilka osób miało dziś odlecieć do San Francisco na targi, ale podobno O’Hare jest na razie zamknięte. T pojechał po zakupy „gdzieś dalej”, bo w sklepie najbliższym nie ma prądu i się nie da nic kupić.
czwartek, 23 sierpnia 2007
sześć przystanków
Wczoraj po pracy miałam wyjątkową ilość załatwień – aż sześć. Najprzyjemniejsze były dwa ostatnie, gdyż wiązały się z papierem (choć przystanek numer jeden, wpłata pieniążków do banku, też był niczego sobie). Powędrowałam sobie do Archivers, głównie ze względu na kupony zniżkowo-darmowe, które można wykorzystać tylko do końca sierpnia. Koniec sierpnia tuż-tuż – jak to zleciało!
Chciałam grzebnąć conieco w wycinarkach – wypatrzyłam w pewnej książce ciekawe wzorki robione ze sprężynek. Takoż i zakupiłam dziurkacz produkujący sprężynkowe kształty, jak również listek i tulipanki. Na listek mam pomysł jesienny, a tulipanek jest na tyle abstrakcyjny, że przyda się w różnych kontekstach. Wypróbowałam nowe zabawki dziś rano, robiąc przymiarki do kartki urodzinowej dla Lindy, zainspirowanej kolorystyką jej salonu.
Przystanek numer sześć stanowiła biblioteka, gdzie oddałam stertę cedeczek, a za to wypożyczyłam kupkę czasopism kraftowych. Mam czasem potrzebę pogrzebania sobie w takich w sposób wypoczynkowy, bo w końcu nie wymaga to wielkiego zaangażowania intelektualnego.
Wieczorkem obejrzeliśmy film „Pachnidło” – jest ciemny, nieprzyjemny, ale przez pierwsze trzy czwarte zaciekawia, nie daje się oderwać od ekranu. Niestety, kiedy dojeżdża do punktu kulminacyjnego, rozwiązanie jest strasznie głupie i rozwolnione. Nie wiem, czy może jest to obliczone na wielkie zaskoczenie widza spodziewającego się kary dla mordulca, czy po prostu skończyły się pomysły... i w filmie, i w książce, a podobno to klasyka. Nie wspominając o tym, że założenie, na którym opiera się ta historia, to bzdura, a wygląda, jakby chciała uchodzić za rzeczywistą możliwość.
Chciałam grzebnąć conieco w wycinarkach – wypatrzyłam w pewnej książce ciekawe wzorki robione ze sprężynek. Takoż i zakupiłam dziurkacz produkujący sprężynkowe kształty, jak również listek i tulipanki. Na listek mam pomysł jesienny, a tulipanek jest na tyle abstrakcyjny, że przyda się w różnych kontekstach. Wypróbowałam nowe zabawki dziś rano, robiąc przymiarki do kartki urodzinowej dla Lindy, zainspirowanej kolorystyką jej salonu.
Przystanek numer sześć stanowiła biblioteka, gdzie oddałam stertę cedeczek, a za to wypożyczyłam kupkę czasopism kraftowych. Mam czasem potrzebę pogrzebania sobie w takich w sposób wypoczynkowy, bo w końcu nie wymaga to wielkiego zaangażowania intelektualnego.
Wieczorkem obejrzeliśmy film „Pachnidło” – jest ciemny, nieprzyjemny, ale przez pierwsze trzy czwarte zaciekawia, nie daje się oderwać od ekranu. Niestety, kiedy dojeżdża do punktu kulminacyjnego, rozwiązanie jest strasznie głupie i rozwolnione. Nie wiem, czy może jest to obliczone na wielkie zaskoczenie widza spodziewającego się kary dla mordulca, czy po prostu skończyły się pomysły... i w filmie, i w książce, a podobno to klasyka. Nie wspominając o tym, że założenie, na którym opiera się ta historia, to bzdura, a wygląda, jakby chciała uchodzić za rzeczywistą możliwość.
poniedziałek, 20 sierpnia 2007
Powrót do papieru
Tęskniło mi się już do moich karteczek (w sensie kartek pięknego papieru czekającego na przetworzenie) i wczoraj wreszcie w deszczowy dzień zasiadłyśmy z R przy najbardziej zagraconym stole w całym powiecie, który stoi sobie w żółtej części zielonego pokoju (:D), w towarzystwie niby-rysunków z Krakowa i gipsowych wawelskich główek wiszących na ścianie. (Niby-rysunki, bo jak się kupuje na krakowskim Rynku, to się trzeba przyjrzeć, co tak naprawdę jest narysowane, a co wyszło z drukarki.)
Mamy więc prostą kartkę kon-gratulacyjną dla Paige i Jeremiego z okazji nabycia nowego domu (miałam zaproszenie na imprezę na sobotę, ale się wywinęłam). Kilka warstw, pieczątka, kokardka. Mało skomplikowane - po długim czasie niegrzebania w papierze jakoś trudno jest zastartować.
Druga kartka poniesie w sobie podziękowanie dla Kasi-od-Pożyczek. Pomysł nienowy, bo przerabialiśmy już wnętrza kopert z rachunków na tło kartek, ale tym razem jest trochę więcej detali na kwiatkach, nie wspominając o ZŁOCENIACH.
Mamy więc prostą kartkę kon-gratulacyjną dla Paige i Jeremiego z okazji nabycia nowego domu (miałam zaproszenie na imprezę na sobotę, ale się wywinęłam). Kilka warstw, pieczątka, kokardka. Mało skomplikowane - po długim czasie niegrzebania w papierze jakoś trudno jest zastartować.
Druga kartka poniesie w sobie podziękowanie dla Kasi-od-Pożyczek. Pomysł nienowy, bo przerabialiśmy już wnętrza kopert z rachunków na tło kartek, ale tym razem jest trochę więcej detali na kwiatkach, nie wspominając o ZŁOCENIACH.
Kiedy R sobie pojedzie, czyli już jutro :(, zamierzam przejrzeć zapasy kartek, sprawdzić, co w tej chwili jest wystawione na Etsy, pomyśleć, co z tym zrobić - czy ponownie tam wystawić, czy może je wykasować i za miesiąc-dwa przenieść na ebay? Kolejna zagwozdka - czy produkować jakieś kartki świąteczne na sprzedaż? Zaczęłam w weekend eksperymenty z prototypem moich własnych kartek, przynajmniej tych do pracy, a domowe może będą jakieś inne?
Jak to dobrze, że wymyślono papier.
Skończyłam też wczoraj moje dopiski do wycieczkowej powieści-rzeki stworzonej przez R. Dziś dorzucimy jeszcze ilustracje i jutro się wydrukuje. Warto byłoby też umieścić to na stronie, skoro już powstało... zobaczymy.
piątek, 17 sierpnia 2007
wspomnienia zdjęciowe raz
Dla odstresowania dam sobie pięć minut na przegląd zdjątek i zamieszczenie kilku. Nie są one w jakiejś emocjonalnej kolejności - zbyt wiele ich jest, żeby się nad tym głęboko zastanawiać. Mamy więc Bryce Canyon w Utah (nadal mój ulubiony stan) - właściwie nie jest to prawdziwy kanion, bo nie został wymyty przez rzekę, tylko powstał na skutek erozji w nieco inny sposób (choć woda też się znacznie przyczyniła.) Włazi się na brzeg, widzi się dolinę pełną dziwacznych, pomarańczowo-czerwonych stworów, traci się głos ze zdumienia. R zobaczyła je wcześniej na widokówce w sklepie i mówi "eee, takich skał nie ma." A tu są. Trafiliśmy akurat na zachód słońca i ostre cienie... magiczny spektakl.
Wsadzania nosa (i stópek) do Pacyfiku nie planowaliśmy, ale wycieczka ustaliła, że chce zobaczyć, gdzie kończy się kontynent. Dorzuciło się więc kilka godzin jazdy (nieco frustrującymi drogami, bo kalifornijskie znakownictwo drogowe pozostawia wiele do życzenia) i teraz możemy z T powiedzieć, że widzieliśmy już razem koniec Ameryki na północy (Kanada), na południu (Zatoka Meksykańska i Meksyk), oraz na zachodzie. Na wschodzie też, ale osobno.
Oto więc widoczek z zatoki Monterrey.
Wsadzania nosa (i stópek) do Pacyfiku nie planowaliśmy, ale wycieczka ustaliła, że chce zobaczyć, gdzie kończy się kontynent. Dorzuciło się więc kilka godzin jazdy (nieco frustrującymi drogami, bo kalifornijskie znakownictwo drogowe pozostawia wiele do życzenia) i teraz możemy z T powiedzieć, że widzieliśmy już razem koniec Ameryki na północy (Kanada), na południu (Zatoka Meksykańska i Meksyk), oraz na zachodzie. Na wschodzie też, ale osobno.
Oto więc widoczek z zatoki Monterrey.
Poniżej jest zdjęcie spełniającego się marzenia. Wiele lat temu (z 18?), kiedy pierwszy raz zawieziono mnie do Zion National Park, nie mieliśmy czasu, żeby pójść do Narrows - to kanionu, gdzie wędruje się dnem rzeki. Tym razem się udało i była to fantastyczna przygoda - może nieco wyhamowana przez fakt, że zasuwa tam dość sporo osób i nie ma wrażenia, że się jest w dziczy. Trudno - Zion jest chyba jednym z najczęściej odwiedzanych parków. Trzeba po prostu korzystać, ile się da.
Closing przebiegł wczoraj z przeszkodami, bo się okazało, że bank, który udzielił poprzedniej pożyczki, wziął sobie i zbankrutował i z tego powodu strasznie długo czekało się na jakieś tam potwierdzenie. Natychmiast go na szczęście ktoś wykupił i potwierdzenie przyszło. Przynajmniej taka była wersja oficjalna :).
R we wtorek odlatuje... i chyba mieszkanie trochę opustoszeje (kot znów nie będzie się mógł doliczyć mieszkańców), a poza tym będę się musiała wziąć w garść, sama gotować, sama robić zakupy itd. Koniec bimbania. Aha, i wreszcie wnieść klamoty do łazienki pomalowanej miesiąc temu... Wczoraj znowu siedzieliśmy cały wieczór z wzrokiem pilnie utkwionym w Alternatywy, w przerwach między odcinkami uzupełniając zasoby zagryzek i zapijek. Ale nic to - życie jest zbyt krótkie, żeby sobie czasem nie poleniuchować. Poza tym świętowało się closing oraz zaczęły się obchody urodzin T, można powiedzieć, bo Alternatywy przyszły od Pasierbiczki z Polski jako prezent urodzinowy.
Poza tym zaczną się też lekcje, i jeszcze trzeba się będzie brać za kartki świąteczne, więc odciągam jak mogę wpadnięcie w ten młynek.
R we wtorek odlatuje... i chyba mieszkanie trochę opustoszeje (kot znów nie będzie się mógł doliczyć mieszkańców), a poza tym będę się musiała wziąć w garść, sama gotować, sama robić zakupy itd. Koniec bimbania. Aha, i wreszcie wnieść klamoty do łazienki pomalowanej miesiąc temu... Wczoraj znowu siedzieliśmy cały wieczór z wzrokiem pilnie utkwionym w Alternatywy, w przerwach między odcinkami uzupełniając zasoby zagryzek i zapijek. Ale nic to - życie jest zbyt krótkie, żeby sobie czasem nie poleniuchować. Poza tym świętowało się closing oraz zaczęły się obchody urodzin T, można powiedzieć, bo Alternatywy przyszły od Pasierbiczki z Polski jako prezent urodzinowy.
Poza tym zaczną się też lekcje, i jeszcze trzeba się będzie brać za kartki świąteczne, więc odciągam jak mogę wpadnięcie w ten młynek.
czwartek, 16 sierpnia 2007
urwanko głowy
Na zakładzie można powiedzieć, że pożar (metaforyczny, bo literalnie na szczęście się nie pali. Tylko wszystko się robi na zapalenie płuc.) Po południu udajemy się na closing przefinansowania mieszkanka. Niby biorę pół dnia wolnego, ale myślę, że wrócę choćby na godzinkę, dla własnego dobra - nie ma mowy, żebym się jutro z tym wszystkim wyzbierała.
Tak to jest, jak się pojedzie na wakacje... potem trzeba to odtyrać :(. Ale nic to, nie dam się - przyniosłam sobie na pocieszenie kamienne i szklane korale, zakupione wczoraj za bezcen z R. Leżą sobie po prostu na klawiaturze i ładnie wyglądają.
Klawiaturę też nabyłyśmy, ale do domu - mój laptop po kilku latach intensywnego używania ma ostrą czkawkę klawiszową i w zasadzie nie da się napisać ani jednego słowa, żeby nie zjadł literek. Klawiatura, póki co, jest tańsza, niż nowy laptop. Poza tym przeniesienie / zarchiwizowanie danych będzie baaardzo długim procesem. (Kupiłyśmy też stos cedeczek - w sam raz się przydadzą.)
To tyle. Nie ma żadnej szczególnej historyjki. Wieczorem oglądaliśmy po raz kolejny Alternatywy - T dostał zestaw DVD na urodziny.
Tak to jest, jak się pojedzie na wakacje... potem trzeba to odtyrać :(. Ale nic to, nie dam się - przyniosłam sobie na pocieszenie kamienne i szklane korale, zakupione wczoraj za bezcen z R. Leżą sobie po prostu na klawiaturze i ładnie wyglądają.
Klawiaturę też nabyłyśmy, ale do domu - mój laptop po kilku latach intensywnego używania ma ostrą czkawkę klawiszową i w zasadzie nie da się napisać ani jednego słowa, żeby nie zjadł literek. Klawiatura, póki co, jest tańsza, niż nowy laptop. Poza tym przeniesienie / zarchiwizowanie danych będzie baaardzo długim procesem. (Kupiłyśmy też stos cedeczek - w sam raz się przydadzą.)
To tyle. Nie ma żadnej szczególnej historyjki. Wieczorem oglądaliśmy po raz kolejny Alternatywy - T dostał zestaw DVD na urodziny.
środa, 15 sierpnia 2007
Pierwsze zdjęcia z Wyprawy
Ruszyło się nieco w dziale zdjęć. Zamieściłam w galerii pierwszą część streszczenia wycieczki i można ją zobaczyć tu. Będzie jeszcze druga, a potem - chyba w długie, zimowe wieczory - bardziej szczegółowe opowieści.
Jest też w Tubce jeden z filmików - tańczące fontanny w Vegas, przed hotelem Bellagio.
Jest też w Tubce jeden z filmików - tańczące fontanny w Vegas, przed hotelem Bellagio.
wtorek, 14 sierpnia 2007
dekompresja redakcyjna
Poniedziałek minął podejrzanie łatwo – jedyny w sumie kłopot to fakt, że broszurkę dwukolorową wysłano do druku cyfrowego, z natury czterokolorowego, i trzeba było to wtrymiga odkręcić. Potem Kinkos, podlanie kwiatków u znajomych przebywających w Polsce i cały wieczór czytania Glamoura, który w tym wydaniu ma blisko pół tysiąca stron. Bimbanie na całego.
Dziś jednak trza się wziąć w garść. W redakcji latam w zasadzie od rana i usiłuję znaleźć różne rzeczy, a to dyski, a to wydruki, które niby miały być zrobione w zeszłym tygodniu, ale nie były. Wysłałam wczoraj niby-kompletny wydruk książki na 555 stron do drukarni – było powiedziane, że gotowe do wysyłki. No i dzisiaj okazuje się, że kilkunastu stron brakowało, nie wiadomo których. W międzyczasie widzę, że w spisie treści imiona i nazwiska autorów rozdziałów są napisane na co najmniej trzy różne sposoby, więc melduję redaktorom, że trzeba by to poprawić. A książkę raz jeszcze drukuję całą i będę wysyłać pakę po raz wtóry.
A R pisze powieść – rzekę na temat wyprawy. Z tym, że jest to chyba sucha rzeka, bo w większości takie właśnie widzieliśmy na tym dzikim zachodzie. Trzeba by się wreszcie zabrać za zdjęcia, choćby kilka przykładów wrzucić do albumu... Na razie będzie fotka wspomnieniowa, z którejś wiosny, i bardzo nie-pustynna.
Dziś jednak trza się wziąć w garść. W redakcji latam w zasadzie od rana i usiłuję znaleźć różne rzeczy, a to dyski, a to wydruki, które niby miały być zrobione w zeszłym tygodniu, ale nie były. Wysłałam wczoraj niby-kompletny wydruk książki na 555 stron do drukarni – było powiedziane, że gotowe do wysyłki. No i dzisiaj okazuje się, że kilkunastu stron brakowało, nie wiadomo których. W międzyczasie widzę, że w spisie treści imiona i nazwiska autorów rozdziałów są napisane na co najmniej trzy różne sposoby, więc melduję redaktorom, że trzeba by to poprawić. A książkę raz jeszcze drukuję całą i będę wysyłać pakę po raz wtóry.
A R pisze powieść – rzekę na temat wyprawy. Z tym, że jest to chyba sucha rzeka, bo w większości takie właśnie widzieliśmy na tym dzikim zachodzie. Trzeba by się wreszcie zabrać za zdjęcia, choćby kilka przykładów wrzucić do albumu... Na razie będzie fotka wspomnieniowa, z którejś wiosny, i bardzo nie-pustynna.
niedziela, 12 sierpnia 2007
dekompresja
Wróciliśmy wczoraj dość późnym wieczorem - pełni wrażeń do tego stopnia, że niemal trudno uwierzyć, że byliśmy w tych wszystkich miejscach. Zwiedziliśmy wszystko, co było zaplanowane, a nawet więcej - po drodze wyskoczyło na przykład największe na świecie skupisko teleskopów na górze Kitt Peak w Arizonie, sztuk dwadzieścia cztery. Albo niespodzianka w postaci przepięknego kanionu rzeki Virgin, którym przebiega autostrada numer piętnaście na trasie z Utah do Las Vegas. Albo oglądanie burzy od drugiej strony - z samolotu.
Zdjęć jest chyba z tysiąc trzysta, więc odsiew i wybieranie nafajniejszych zabiorą nieco czasu... całe szczęście, że jest aparat, bo inaczej nie dałoby się spamiętać tych wszystkich miejsc!
Zdjęć jest chyba z tysiąc trzysta, więc odsiew i wybieranie nafajniejszych zabiorą nieco czasu... całe szczęście, że jest aparat, bo inaczej nie dałoby się spamiętać tych wszystkich miejsc!
czwartek, 2 sierpnia 2007
wakacje!
Idę się właśnie pakować i mam nadzieję, że nie zajmie mi to dłużej, niż pół godzinki. T zrobił swój stosik w około pięć minut (góra siedem), a R chyba pakuje się od rana.
Z redakcji wyszłam o szóstej, po godzinnej kozie, ale to nic - zrobiłam w zasadzie wszystko, co obiecałam, włączyłam automatyczną sekretarkę w emailu i nagrałam wakacyjną wiadomość na automatycznej sekretarce.
A myślami jestem już TAM - gdzieś między kaktusami a El Capitanem. Pewnie niejeden raz wzruszę się do łez... bo zawsze tak mam, nawet na mniejszych wycieczkach, a tym razem dawka wrażeń ma być zaiste potężna.
Wracamy w sobotę, jedenastego.
Z redakcji wyszłam o szóstej, po godzinnej kozie, ale to nic - zrobiłam w zasadzie wszystko, co obiecałam, włączyłam automatyczną sekretarkę w emailu i nagrałam wakacyjną wiadomość na automatycznej sekretarce.
A myślami jestem już TAM - gdzieś między kaktusami a El Capitanem. Pewnie niejeden raz wzruszę się do łez... bo zawsze tak mam, nawet na mniejszych wycieczkach, a tym razem dawka wrażeń ma być zaiste potężna.
Wracamy w sobotę, jedenastego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)