piątek, 24 sierpnia 2007

demolka

Zaczęło się wczoraj od tego, że przysłano nam w pracy ostrzeżonko następującej treści:

Czyli – idzie tornado, w razie syren pędzić do schronu na środku budynku.
Burze ostatnio bywają dość często, ale tym razem sytuacja była poważniejsza i rzeczywiście spędziliśmy jakieś 20 minut w schronie. Potem, zanim wyszłam z pracy, warunki atmosferyczne się już uspokoiły i nawet miałam wrażenie, że nie jest tak źle, bo na okolicznych trawnikach było jedynie mnóstwo drobnych gałązek i liści.
Prędko jednak zmieniłam zdanie, bo kawalątek dalej zobaczyłam ulicę, na której w ogóle nie było widać asfaltu, bo cała została zasłana połamanymi gałęziami. Nasze osiedle od razu przy wjeździe powitało mnie zwalonym drzewem i to był tylko wstęp do dość smętnego obrazu innych naruszonych drzew, kilkunastu sporych gałęzi i całej gromady pomniejszych porozrzucanych po całym terenie. Prądu nie było (dalej nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie, bo druty są podobno zniszczone na sporym terenie – ćwierć miliona ludzi nie ma elektryczności), a dodatkową atrakcję stanowiły ogromniaste kałuże – jedna miała dobre trzydzieści metrów przy głębokości do ¾ łydki (wiem, sprawdziłam :). W ogrodzie u tzw. Gibsonów, który widać z naszego balkonu, zwaliło się drzewo tuż obok domu.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, a w czasie bezprądzia – nawet dorośli. Pisklak poleciał z aparatem fotografować okoliczne zniszczenia, T stał na balkonie i obserwował pogodę, a ja sobie oglądałam kraftowe magazyny. Ileż jednak można? Wsiedliśmy w końcu w auto, żeby zwiedzić okolicę i ewentualnie sprawdzić, czy prąd już do nas idzie. Chyba jeszcze nie szedł, bo nadal go nie ma, a za to w zapadającym zmroku dostrzegliśmy pozrywane kable na chodnikach, ogrodzone urzędową żółtą taśmą. Atmosfera była bardzo dziwna – na niebie można się było dopatrzeć wszelkich kolorów z wyjątkiem niebieskiego. Niby piękny zachód słońca – ale jakiś taki dziwny, nierealny... T stwierdził, że jak po wybuchu nuklearnym.
Na widok tej całej wody Tomaszowi zachciało się RYBY (podobne pragnienie miał i na wycieczce na pustynie, baaardzo praktyczne pragnienie). Zatrzymaliśmy się więc w okolicznym Popeyes – taki fast food z kurczakami i rybami w stylu Cajun, czyli, upraszczając sprawę, Nowy Orlean. Tutejszy Popeyes został opanowany przez Meksyków, ruszających się trochę jak przysłowiowe muchy w smole (albo jak melasa w w styczniu, jak powiedzieliby tubylcy). Wyczekaliśmy się stanowczo za długo, jak na fast fooda (i tak mieliśmy lepiej, niż pewne dziadki, kręcące z niedowierzaniem głową). Kanapka miała być z sumem, ale według T ryba smakowała jak „stary, rozwodniony karp zalatujący mułem”. Na dodatek kapało z sufitu – ja rozumiem, że zamówiliśmy rybę, ale żeby od tego woda miała lecieć na łepetyny? Niepotrzebne nam takie multimedialne doświadczenie.I tak to wygląda: prądu w domu nadal niet, w pracy jest i przyszło może 30% ludzi (z tego co wiem, Betty ma operację nadgarstka, jeden wylewa wodę z piwnicy, jeden miał wczoraj po drodze do domu wypadek, o co było nietrudno, bo w wielu miejscach nie działały światła, a przejechanie na czuja przez skrzyżowanie, gdzie z każdej strony mogą być w danym kierunku 3-4 pasy może stwarzać pewne zagrożenia.) Kilka osób miało dziś odlecieć do San Francisco na targi, ale podobno O’Hare jest na razie zamknięte. T pojechał po zakupy „gdzieś dalej”, bo w sklepie najbliższym nie ma prądu i się nie da nic kupić.

Brak komentarzy: