piątek, 17 sierpnia 2007

wspomnienia zdjęciowe raz

Dla odstresowania dam sobie pięć minut na przegląd zdjątek i zamieszczenie kilku. Nie są one w jakiejś emocjonalnej kolejności - zbyt wiele ich jest, żeby się nad tym głęboko zastanawiać. Mamy więc Bryce Canyon w Utah (nadal mój ulubiony stan) - właściwie nie jest to prawdziwy kanion, bo nie został wymyty przez rzekę, tylko powstał na skutek erozji w nieco inny sposób (choć woda też się znacznie przyczyniła.) Włazi się na brzeg, widzi się dolinę pełną dziwacznych, pomarańczowo-czerwonych stworów, traci się głos ze zdumienia. R zobaczyła je wcześniej na widokówce w sklepie i mówi "eee, takich skał nie ma." A tu są. Trafiliśmy akurat na zachód słońca i ostre cienie... magiczny spektakl.

Wsadzania nosa (i stópek) do Pacyfiku nie planowaliśmy, ale wycieczka ustaliła, że chce zobaczyć, gdzie kończy się kontynent. Dorzuciło się więc kilka godzin jazdy (nieco frustrującymi drogami, bo kalifornijskie znakownictwo drogowe pozostawia wiele do życzenia) i teraz możemy z T powiedzieć, że widzieliśmy już razem koniec Ameryki na północy (Kanada), na południu (Zatoka Meksykańska i Meksyk), oraz na zachodzie. Na wschodzie też, ale osobno.
Oto więc widoczek z zatoki Monterrey.

Poniżej jest zdjęcie spełniającego się marzenia. Wiele lat temu (z 18?), kiedy pierwszy raz zawieziono mnie do Zion National Park, nie mieliśmy czasu, żeby pójść do Narrows - to kanionu, gdzie wędruje się dnem rzeki. Tym razem się udało i była to fantastyczna przygoda - może nieco wyhamowana przez fakt, że zasuwa tam dość sporo osób i nie ma wrażenia, że się jest w dziczy. Trudno - Zion jest chyba jednym z najczęściej odwiedzanych parków. Trzeba po prostu korzystać, ile się da.

Closing przebiegł wczoraj z przeszkodami, bo się okazało, że bank, który udzielił poprzedniej pożyczki, wziął sobie i zbankrutował i z tego powodu strasznie długo czekało się na jakieś tam potwierdzenie. Natychmiast go na szczęście ktoś wykupił i potwierdzenie przyszło. Przynajmniej taka była wersja oficjalna :).
R we wtorek odlatuje... i chyba mieszkanie trochę opustoszeje (kot znów nie będzie się mógł doliczyć mieszkańców), a poza tym będę się musiała wziąć w garść, sama gotować, sama robić zakupy itd. Koniec bimbania. Aha, i wreszcie wnieść klamoty do łazienki pomalowanej miesiąc temu... Wczoraj znowu siedzieliśmy cały wieczór z wzrokiem pilnie utkwionym w Alternatywy, w przerwach między odcinkami uzupełniając zasoby zagryzek i zapijek. Ale nic to - życie jest zbyt krótkie, żeby sobie czasem nie poleniuchować. Poza tym świętowało się closing oraz zaczęły się obchody urodzin T, można powiedzieć, bo Alternatywy przyszły od Pasierbiczki z Polski jako prezent urodzinowy.
Poza tym zaczną się też lekcje, i jeszcze trzeba się będzie brać za kartki świąteczne, więc odciągam jak mogę wpadnięcie w ten młynek.

Brak komentarzy: