wtorek, 5 lipca 2011

967. mehr licht! | więcej światła!

Wróciliśmy z wyprawy - wyjątkowej dlatego, że była nas czwórka, a jazda w dwa auta jest o wiele bardziej wymagająca, niż plątanie się po świecie w pojedynkę. Pomagał nam dzielnie GPS; było to pierwsze bliższe z nim spotkanie i radośnie donoszę, że zostaliśmy jego fanami (szczególnie kiedy, już dość blisko domu, odkryliśmy, że pokazuje również lodziarnie :) Tak, że obok mnie siedział Tom, a na szybie - TomTom. Porozumiewaliśmy się również za pomocą radyjek, więc obawiałam się, jak przetrzymam taką ilość nowej technologii, ale nauczyciel był cierpliwy.

Opowiadać by wiele - o nawałnicy, jaką przeżyły nasze namioty (dwa lata biwakujemy i nic, ani deszczyku; jedziemy z przyjaciółmi - burze z piorunami); o tym, jak wielkie rzeki, Mississippi i Missouri uparły się, żeby nas nie puścić nad swoje brzegi za pomocą powodzi, ale na koniec wygraliśmy; jak przy zwiedzaniu szanownego łuku w St. Louis musieliśmy odstać w DZIESIĘCIU  kolejkach, jak całkiem przypadkiem trafiliśmy na opowieści żołnierza z wojny secesyjnej i jak zasiadalismy w senacie starego kapitolu.

Jednym z najciekawszych momentów był powrót do starej kopalni ołowiu w Missouri.


Zwiedzając ją miesiąc temu zgadaliśmy się z jej dyrektorem o lampkach górniczych. Mam taką jedną, przyciągniętą z Polski, więc wysłałam mu zdjęcie.


Odpisał całym pięknym wykładem o tym, że ta lampka prawdopodobnie nigdy pod ziemią nie była, bo jest... rowerowa, a nie górnicza, i że pewnie ma ze sto lat. Z kolei ja odpowiedziałam, że właśnie się w niedzielę wybieramy do jego parku i przywozimy nowych zwiedzających. Nie ma chyba nic dziwnego w tym, że pojechała z nami również i lampka.

Art, nasz lampkowy funfel, nie poznał nas po gębach - w końcu przewalają się tam setki ludzi; kiedy jednak powiedziałam, że jesteśmy "Polakami od lampki", aż zakrzyknął z radości, że nas oczekiwał i nawet przyniósł swoją ukochaną karbidówkę górniczą, z której, jak się okazało, korzystał przy wędrówkach po jaskiniach.
Przegadałam z nim ze 45 minut, kiedy reszta naszej grupki udała się na zwiedzanie muzeum. Potem wylazła z płóciennego worka owa specjalna lampka - i myślałam, że skończy się na obejrzeniu jej "na sucho", ale zaraz potem Art wyjął z wora niemowlęcą butelkę z zapasem karbidu oraz pojemniczek z wodą i oto doświadczyliśmy demonstracji multimedialnej (łącznie z zapachem acetylenu), jak to ustrojstwo działa.


Demonstracja, która odbyła się w muzealnej sali ze starym sprzętem górniczym w tle, okraszona była całym łańcuchem historii, bo Arta można słuchać godzinami; zaprosił nas następnie do małego składziku, gdzie trzyma minerały czekające na opisanie i umieszczenie w muzeum. Skarbem, jaki chciał nam pokazać, były świeże nabytki w postaci kryształów soli z Wieliczki :)

Musieliśmy się już zbierać, ale odprowadził nas do wyjścia, oczywiście z historiami, oraz przepuścił nas przez "budkę wypłat" - znów miejsce, które nie jest otwarte dla ogółu zwiedzających, ale widać nas polubił :) Ja zaś  nie posiadałam się z ekscytacji, bo nigdy wcześniej nie widziałam karbidówki w akcji (przynajmniej nie na żywo), a poza tym niesamowicie kręcą mnie spotkania z ludźmi z pasją, mini-wywiadziki, jakie się z nimi przeprowadza (i skrobie potem streszczenia w gromadzienniku), "tajne" informacje, jakie można z nich wydobyć, albo miejsca, które się dzięki nim zobaczy.

Pisałam kiedyś o dziadkach-wolontariuszach, zwykle zafascynowanych swoją działką, wkładających serce w to, co robią. Tym razem też kilka takich osób spotkaliśmy, choć nie same dziadki i nie tylko wolontariuszy. Zapewne będzie o nich osobna opowieść :)

Wymyśliłam sobie przy tym nowe hobby wycieczkowe - kolekcjonowanie postaci. Muszą się one jakoś rzucać w oczy i muszę z nimi zamienić choć kilka znaczących zdań, wypytać o coś, zdobyć jakąś ciekawostkę. CD opowieści N!

Brak komentarzy: