środa, 6 lipca 2011

968. kolekcjonowanie postaci

Napomknęłam ostatnio o kolekcjonowaniu postaci, więc dziś krótka opowieść o ludziach, których napotkaliśmy na ostatniej wyprawie.

Na pierwszym miejscu - chronologicznie - wklejam brodacza w muzeum Lewisa i Clarka. Mają tam replikę fortu, jaki sobie Lewis i Clark zbudowali z towarzyszami na zimę poprzedzającą ich wielką wyprawę aż do Oceanu Spokojnego. W replice miał być ktoś w ubiorze z epoki, ale akurat wyszedł był na lancz, więc zadowoliliśmy się rzeczonym brodaczem. Opowiedział nam conieco o wnętrzu chaty, szczególnie o bardziej wypasionym pokoju kapitana.



Zahaczyłam go o pamiętniki, jakie panowie skrobali podczas wyprawy, bo mnie to ciekawi ze względów gromadziennikowych. Szczególnie interesujący jest fakt, że pisownia w tych zapiskach znacznie różni się od dzisiejszej, ale odcyfrowanie jej nie jest trudne, bo działa jakoś tak fonetycznie. Panowie kapitanowie ponoć akurat w kwestii ortografii nie byli szczególnie wykształceni, więc pisali tak, jak im się wydawało stosowne. I tak przykładowo wyglądała w pamiętniku radość z dotarcia do brzegów Pacyfiku:

Drugą postać do kolekcji napotkaliśmy niedaleko od pierwszej - był to dziadek wolontariusz na dość świeżo wybudowanej, 50-metrowej wieży, upamiętniającej dwuchsetlecie Lewisa i Clarka. Ze szczytu struktury obejrzeliśmy sobie "złącza", czyli miejsce, gdzie spływają do wspólnego koryta Mississippi i Missouri. Mieliśmy zwiedzać je po drugiej, zachodniej stronie, ale powódź zalała je po korony drzew, więc nie ma takiej możliwości.


Dziadek wieżowy zapamiętał mi się dlatego, że na końcu zwiedzania zapytał, czy ktoś chciałby z najwyższego tarasu zlecieć po schodach, zamiast zjeżdżać windą. Owe schody przyuważyłam już wcześniej, ale nie śmiałam się pytać... a i dziadek chyba się nie spodziewał, że ktoś weźmie jego propozycję na serio, bo upał był straszliwy. Kiedy się zgłosiłam, od razu znalazło się kilkoro innych ochotników :)

O Dziadku Kopalnianym już było, więc przejdę od razu do postaci czwartej - pani w Ste. Genevieve. W tym osiemnastowiecznym, starym niebywale, jak na amerykańskie warunki miasteczku, mieliśmy oglądać stare domy. Spóźniliśmy się jednak trochę na ostatnie zwiedzanie z przewodnikiem, a na dodatek właśnie nastąpiło oberwanie chmury, więc i tak byłoby to utrudnione.

Pani dyrektor zespołu historycznych budowli potraktowała nas bardzo sympatycznie, użaliła się nad naszą zmokłą kondycją, zaprosiła do obejścia jednego, otwartego jeszcze domu, a nawet została po czasie zamknięcia, żebyśmy wszędzie mogli wsadzić nosy. Wskazała nam jeszcze różne ciekawostki (choć nie musiała), zainteresowała się, jakim to językiem mówimy, i serdecznie zaprosiła do ponownej wizyty, jeśli tylko będziemy w okolicy.

Ostatnia postać w kolekcji to wędkarze znad Mississippi. Spotkaliśmy ich przypadkowo, zjechawszy sobie nie tam, gdzie trzeba w poszukiwaniu tamy i Muzeum Rzek. Pomyłka okazała się jednak serendypią, bo nad zalaną obecnie drogą, prowadzącą do tamy od południowej strony, było multum ptactwa oraz owych dwóch wędkarzy: jeden czarny, z opadniętymi portkami i dredami po pas (najpierw w ogóle myślałam, że to kobieta), oraz biały, z brodą i rzadkimi zębami.

Obawiałam się, że czarnego nie zrozumiem, więc zagadnęłam białego, co to za ptactwo z wielkimi dziobami. Okazało się, że pelikany - i okazały się też inne rzeczy, ale w większości niezrozumiałe, bo pan wyrażał się nader niewyraźnie, przypuszczam, że ze względu na region, który zamieszkuje, oraz swoje uzębienie.


I tak oto poszerzyłam sobie (i towarzyszom) horyzonty - choć, jak zawsze powtarzam, do historyjek zasłyszanych od tubylców nie zawsze można mieć sto procent zaufania. Muzealni pewnie są bardziej wiarygodni, ale nawet ci inni to kapitalna dawka lokalnego smaczku.

Brak komentarzy: