czwartek, 30 września 2010
837. na dobry początek dnia…
Podobnie na dobry początek dnia od jakiegoś czasu uśmiecham się rano do pięknego kwiatka...
...który sam się zasiał na parkingu, w miejscu raczej mało atrakcyjnym. A tu taki żółciuchny, optymistyczny kolorek! W sam raz ilustracja do jednego z moich ulubionych powiedzonek: Bloom where you are planted – kwitnij tam, gdzie cię posadzą.
wtorek, 28 września 2010
836 test test test czyli grzebanie w HTMLu
Zabrałyśmy się wczoraj z nieocenioną Mrouh za dyskutowanie o linkowaniu wybranych elementów grafiki i takie cuś właśnie wyszło, z pomocą Mrouhowego Lubego oraz Wikipedii. Nie jest to oczywiście ósmy cud świata, ale najwyraźniej działa i mozna sobie kiedyś taką mapkę zapodać.
835. natchnienie z kartkowego pudełka
Bardzo podobają mi się tutaj betlejemskie domki. Zastanawiam się, jak by je odwzorować, czy dało by się jakoś z bibułką może, dla faktury? (gołąbki możemy sobie podarować.)
Na drugiej kartce mamy słitaśną kiecuszkę – tę różyczkę w pasie też można odpuścić, ale gdyby tak ją zawiesić na jakimś manekinie, albo na wieszaku... szmatek też w domu jest pod dostatkiem.
Tu mamy karteluszkę hendmejdową, ciekawą konstrukcyjnie – przód zagięty w połowie, na to przylepiony kwadrat z czymś. Proste, a urozmaicone.
I wreszcie – bardziej jako eksponat, niż inspiracja – trąbka, czyli stara kartka z obrazkiem wydrukowanym na kliszy. I stare kolory, trochę zamazane. Może to kiedyś był szczyt techniki? Kartka oczywiście nie do pocięcia, tylko do zachowania jako ciekawostka :)
poniedziałek, 27 września 2010
834. sampler bibułkowy
Zrobiłam dzieciakom z lekcji polskiego sampler bibułkowy; szczególnie przeznaczony jest on dla bliźniaczek, które ostatnio zabrały się za produkcję albumów i podobnych dzieł; zaniosłam im nawet conieco kółek do spinania kartek, a papier i karton dostały już wcześniej, na urodziny. Serce roście, kiedy widzę również recykling – wykorzystały jakieś stare kartki, metki z ciuchów, a nawet pudełka po kaszce.
Każdy ma w domu bibułki, bo tubylcy często nie pakują prezentów w paczkę z kukardką, tylko wsadzają je w papierowe torby, upychając wraz z nimi podmięte bibułki. Kolorów jest zatrzęsienie i moim zdaniem to jeden z wdzięczniejszych materiałów (a przy tym niemal darmowy). Takoż i mamy zestaw pomysłów:
Kwadrat żółty – bibułka przyklejona na płask, dziurki zrobione szpikulcem, brzegi potuszowane. Wielowarstwowy kwiatek – ta sama pieczątka odbita trzy razy, potem wycięte coraz mniejsze elementy i naklejone na siebie.
Kwadrat fioletowy – bibułka „na zmięto”, klej z brokatem.
Kwadrat niebieski – bibułka „na zmięto”, słowa ze starej kartki.
Kwadrat różowy – bibułka „na zmięto”, lakier do paznokci z brokatem.
Panel środkowy – targane bibułki naklejane pasemkami, mogą nawet na siebie zachodzić. Łodyżki ukręcone z pasków bibuły, podobnie listki; kwiatuszki z kuleczek bibułkowych.
piątek, 24 września 2010
833. nowe w rodzinie
Wspomniałam parę dni temu, że na urodziny chciałabym może taki prezent – bo marzy mi się w sumie od lat, ale zdawało mi się zawsze, że to będzie spory wydatek. A tak fajnie byłoby sobie kręcić świeżutkie soczki... T przyciągnął pakę przez dzień, schował w garderobie, więc zorientowałam się dopiero wieczorem, kiedy wrócił do chałupy z reklamówką pełną wielkich marchewek i z worem jabłek. Ponieważ jabłek ani marchewek mój małżonek raczej nie jada w zwykły sposób, a szczególnie w ilościach zdatnych do wykarmienia połowy australijskich królików, zorientowałam się, że gdzieś zachomikowana jest i sokowirówka!
Na ten tychmiast oskrobałam część owoców (wtedy właśnie wykipiała kasza, na którą nikt nie zwracał uwagi) i T ukręcił pierwsze dwie szklanki smakowitego soku. Mniam! W dołączonej instrukcji jest 26 „przepisów”, czy też bardziej zestawów, z czego można wyciskać zdrowotne eliksiry. Zaraz po pracy pędzę do spożywczego po buraki (wspomnienie z dzieciństwa, buraki w soku muszą być) i co tam jeszcze się nawinie „na selu”, czyli on sale. Koniecznie muszę odbyć eksperyment z dodawaniem plasterka świeżego imbiru – przepisy mówią, że nie ma co hulać, wystarczy pół centymentra albo nawet mniej, ale przypuszczam, że będzie mi smakowało.
A tak wygląda nowy nabytek (fotka pożyczona z Walmarta):
czwartek, 23 września 2010
832. think tank
Nasz Think Tank dotyczył nowej okładki jednego z redakcyjnych magazynów – chcemy nieco odświeżyć logo, które odziedziczyliśmy parę lat temu, nabywając tę publikację, zmienić rozkład, font, w sumie wszystko, co się da – a potem z tej całej góry pomysłów wybrać najlepsze, najbardziej odpowiadające odbiorcom magazynu i treści, jaka się w nim znajduje. Zebrali się zatem graficy, redaktorzy, marketing, dwójka przedstawicieli naszej drukarni, no i ja, w zasadzie na przyczepkę, niby, żem kreatywna :) Bardzo mile mnie to zaskoczyło, nie powiem, choć nauczyłam się na tym posiedzeniu więcej, niż wniosłam.
Najfajniejszą częścią była dla mnie analiza innych magazynów – konsumenckich, jak Esquire, Wired, CMYK (kto wiedział, że taki istnieje?), oraz branżowych, np. o lubrykantach do maszyn, bo w tym kraju każda gałązka przemysłu i technologii ma swoją publikację, nawet producenci kompostu. Dyskutowaliśmy o mykach zastosowanych na ich okładkach... ale w sumie nie o tym chciałam.
W jednym z magazynów dla artystów był artykuł o pewnej pani zajmującej się quillingiem, ale w zupeeeeełnie innym wydaniu, niż znałam do tej pory. Tu jest stronka z całym rządkiem ilustracji, naprawdę zachwyciły mnie te kolory i kształty! Aż bym sama chciała popróbować, choć ten rodzaj kraftu jakoś mnie do tej pory nie pociągał. Taki skutek uboczny Think-Tankowania :)
środa, 22 września 2010
831. wieje chłodem... | wintry colors
Wintry colors on today’s tag, from the colour challenge by Weekend Taggers. This is also an exercise in combining various puncher shapes, and an idea for a Christmas card: if it was attached on peelable glue, the recipient would have a card AND a tree ornament!
Punkt drugi w dzisiejszej agendzie – proszę bardzo, oto wnętrze wczorajszej gwiazdy. Nie ma tam nic piorunująco specjalnego, złote myśli o kawie i herbacie, aczkolwiek udało mi się wykorzystać conieco ścinków. Myślę, że będzie drugi taki albumik, może trochę większy i bardziej kolorowy. Na wszelki wypadek zafarbowałam sobie w herbacie drugi identyczny zestaw cytatów.
And here is the inside of yesterday’s star album – not terribly special, quotes about tea and coffee. I managed to use some scraps from the box of tiny scraps. I think I’ll be making another piece like this, perhaps a little larger and definitely more colorful.
wtorek, 21 września 2010
830. anyżkowy album
Na pomysł ten natknęłam się lata temu, kiedy na domowo-kraftowym kanale HGTV (Home and Garden Television) bywały rankiem programy z Carol Duvall, która zapraszała gości prezentujących dzieła najróżniejszego autoramentu: papier, włóczki, gliny, modelinę, szycie – co tylko. Pojawił się również ten album, który w wykonaniu zaproszonej osoby był kilka razy większy i o wiele bardziej wypasiony niż mój, ale cóż, od czegoś trzeba zacząć.
Mamy zatem nie rzucający się w oczy albumik o kawie i herbacie – brązowo-kremowo-złotawy, coby się na melancholijne wyzwanie w Szufladzie załapał. Zawiązany jest na kokardkę.
Kiedy go rozkładamy, okazuje się, że konstrukcja jest trochę nietypowa...
...a to po to, by można było ową kokardkę zawiązać inaczej i utworzyć gwiazdę:
Ciekawskim polecam udanie się po informacje do wujka Google’a, pod hasłem star album. Przykładów jest tam mnóstwo, z różnymi wariantami, np. zróżnicowanej wysokości wewnętrznych kartek, z kieszonkami, z kalką, z powycinanymi widoczkami – a zasada sklejania trudna nie jest, trzeba tylko odpowiednie proporcje karteczek zastosować.
poniedziałek, 20 września 2010
829. na dwa wyzwania
Over the weekend I dug out a little basket with the templates and other components for the purses that hold post-it notes. I made two purses – one for the green-orange-crème color scheme challenge in Art Piaskownica, and the other – for the polka dot challenge with Wednesday Stamper. Actually, both purses include polka dots – they are made from the same, double-sided paper, so the flowery one has polka dots inside.
A potem poszłam za ciosem i dokończyłam jeszcze dwie z zeszłego roku. W ogóle, jak tak grzebię, to okazuje się, że pochowałam w różnych pudełeczkach rozmaite prefabrykaty, rezultaty eksperymentów, i teraz niewiele trzeba, by wmontować je w COŚ. Może oprócz Akcji Ścinek powinnam zapodać sobie Akcję Prefabrykat :)
Natomiast w PL, mam nadzieję, wspólnie z siostrzeńcem Kamilem wbijemy zęby (choć tylko w przenośni) w całkiem nowy kraft – mianowicie w mydło. Zakupiłam w sobotę muszelkowe foremki, gdyż ślimaki to jego ulubiony motyw. Byłam akurat w supermarkecie kraftowym celem odkręcenia zeszłotygodniowego wypadku, w którym zwaliłam na ziemię ramkę koleżanki w pracy i oczywiście szybka poszła w drobny mak. Najpierw spędziłam godzinę z okładem szwendając się po sklepach z ramkami, ale akurat takiego kształtu nie było; potem doznałam oświecenia, że przecież w kraftsklepach oprawiają profesjonalnie obrazy itp., więc może i kawalątko szkła mi przytną! Takoż się i stało, ale że musiałam czekać nieco w kolejce, to poszłam wędrować między półkami.
Teraz do rozgryzienia jest pytanie, czy w PL da się kupić w miarę tanio przezroczyste mydło; można by wtedy zatopić w tych muszelkach małe cosie, choćby... prawdziwe muszelki. Jakoś od dawna za mną chodzi to mydlenie razem z wspomnieniami czasów kryzysowych, kiedy zbierało się wrzecionowate, zmydlone resztki, rozpuszczało, a potem odlewało nowe kostki w pudełkach po serkach homo. Teraz, można powiedzieć, będzie upgrade, przynajmniej pod względem kształtu :)
piątek, 17 września 2010
828. pastelowo
Bud przyszedł na nasz ślub w ratuszu, który to ślub był zupełnie nieformalny: w dżinsach, Tomek w koszuli (ale bez krawata), ja w niedzielnej bluzce. Gośćmi byli ludzie z redakcji, jako że ceremonia odbywała się w pewien piątek w porze lunchu; piątki były wówczas dniami odzieży casual, czyli właśnie nieformalnej, dżinsowej, więc wszyscy wyglądali hm... powiedzmy dyplomatycznie, że weekendowo. Bud, zdaje się, przybył również w dżinsach, ale miał za to marynarkę i w ten sposob stał się najlepiej ubranym uczestnikiem zdarzenia, włączając pana młodego :)
Takich historyjek jest cały rządek – i nie chcę tutaj brzęczeć zbędnym patosem czy mmoralizatorstwem, ale warto być takim twórcą wspomnień dla siebie i dla innych. Nie trzeba do tego wielkich funduszy ani hałasu, wystarczy określony sposób myślenia i konsekwencja w małych drobnych uczynkach.
Uff, pora na karteluszkę, recykling z jakiejś kartonowej ulotki i bibułki z prezentu.
czwartek, 16 września 2010
827. dwa deko deku, czyli niespodzianka na balkonie
Platforma zbudowana jest – gdyby tłumaczyć bezpośrednio – z drzewa cedrowego, bo po angielsku mówi się cedar. Nie chodzi tu jednak najzapewniej o cedry libańskie, tylko o redcedar – Thuja plicata – a po polsku żywotnik olbrzymi. Czyli mamy półkę z żywotnika – pięknie pachnącą; kiedy T wraca z pracy po budowaniu czegoś z żywotnika, kot zawsze jest bardzo zainteresowany jego odzieżą, prawie jak kocimiętką.
Drewno na razie jest jaskrawo blade, ale z czasem zmieni kolor na mniej więcej taki, jak na pionowych dachówkach, widzianych z tyłu na poniższym zdjęciu:
Półka umieszczona jest nad klimatyzatorem, któremu w lecie jesteśmy niepomiernie wdzięczni, ale nie da się ukryć, że pudło jest szpetne i wielkie. Teraz się uprzątnie klamoty, które jeszcze zalegają na zdjęciu, część kwiatków postawi się na półce, może jakiś ogrodowy obrusik się strzeli... Wczoraj nawet jadłam tam obiad, bardzo przyjemnie, bo widok z balkonu mamy na przysłowiowe wysokie drzewa (oraz sąsiadów za nimi).
Jeśli chodzi o osobliwy kształt stojący w kącie – sztuka to będzie, T przyniósł taki ścinek z budowy, który pewnego pięknego dnia zostanie pomalowany i przerobiony na ptaszora.
Przy półce są też małe klapki z napisem BELL, ale to nie dzwonki, tylko kontakty, więc można przynieść lampę (albo nawet nagrzewnicę albo pistolet do kleju, ha!)
Na balkonie jest już dość rustykalna lampka, którą też wartało by odnowić... ale na zdjęciu tego nie widać.
A że życie bez papieru obejść się nie może – na koniec, z zaskoczki, przedstawiam karteczkę sztalugową, z choinkami należącymi do akcji ścinek. Szkoda, że nie widać zasp na tej powierzchni z napisem Merry Christmas, ale zapewniam, że są!
środa, 15 września 2010
826. tagosław...
A poza tym eksperymentuje się z przedmiotami kartkopodobnymi na święta. Ogólny wygląd jest taki:
Chodzi o nawiązanie za pomocą wycinanki do mroźnych wzorów na szybach. Mamy więc okienko, pomalowane gesso dla uzyskania przyjemnej chropowatości, z plastikową szybką - oraz problem połączenia owej szybki z kartonem. Klejowe kropki w takim rozmiarze się rozklejają, podobnie rozłazi się Tacky Glue. Wygląda na to, że trzeba będzie ciąć wąziutkie wstążeczki taśmy obustronnie lepnej.
Karteczka ma generalnie być biała z małym dodatkiem "szampana", jasnozłotej akrylówki (ta drobna niebieskość to pomyłka). Niektóre warstwy wycinanki zrobione będą z perłowego papieru. W samym środku znajdzie się zimowy wierszyk, jakieś "Merry Christmas" albo "Winter Wishes", no i podpis. Uff, tyle. Sporo warstw, ale wychodzi fajna, przyjemna w dotyku składanka; właśnie raczej przedmiocik, niż kartka.
poniedziałek, 13 września 2010
825. weekend story
Udało się jednak umyć okno w kraftpokoju, ugotować gar zupy-przecieranki (chyba moja ulubiona zupa wszech czasów, mogę tydzień jeść dzień w dzień bez reklamacji ani znudzenia), upiec ciasto dwubiegunowe, jagodowo-nektarynkowe (lubię takie ciasta, gdzie w połowie zmienia się nadzienie, bo dają wybór zależnie od nastroju). W sobotę rano ukleiłam też kartkę z muszelką na wyzwanie w Wednesday Stamper (w nawiązaniu do wierszyka czy też piosenki „she sells seashells by the seashore”, słynnego wykręcacza języka,) oraz dwóch kumpli do jesiennego taga z żołędziem. Mogę zatem zapisać się na wymianę.
Nie zdołałam natomiast dodać ani jednej cyferki do wielkiego raportu zabranego jako zadanie domowe z pracy, bo okazało się, że klawiatura z cyferkami na boku ma kabelek z wejściem okrągłym, a nie USB, w związku z czym nie da się jej podłączyć do obecnego laptopa, a klepanie setek numerków za pomocą tych zwykłych klawiszy, tych na górze, to męka i w ogóle się nie opłaca. No nic, będę je pisać dziś.
I spent a significant portion of the weekend reading a book by Mr. Zafon, and also devoted some time to the domestic duties – window cleaning, soup cooking, baking etc. On Saturday morning, for a couple of hours I enjoyed the pleasures of my craft room and created a seashell card for the Wednesday Stamper challenge, and also two more Autumn Gold tags for Weekend Taggers. Yay, I’m ready for the swap!
piątek, 10 września 2010
824. jesienią pachnie... |fall is in the air
Just one tiny tag today – „A is for Acorn” for the Autumn Gold challenge in Tag You Are It. Cardstock, a little inking, hot embossing, watercolor and H20 paint. Hm, maybe I should sign up for the swap? The ideas have already been drawn in the sketchbook…
czwartek, 9 września 2010
823. bałagan, mydłoryty i gębulce
Mydlane eksperymenty, również w Imaginarium, zmotywowały mnie do rozpakowania dwóch z trzech mydełek, jakie czekały na swoją kolej. Na pierwszym pojawił się mydłoryt, który planowałam wykorzystać jako pieczątkę do farby akrylowej. Oto stempel oraz postęp ewolucyjny rezultatów:
Pierwsza, najmarniejsza odbitka dowiodła, że mydło musi być równiusieńkie oraz że odbijanie na papierze leżącym na stole nie wychodzi najlepiej. O wiele lepsze rezultaty daje przyłożenie kartonika do rzeźbionki i dokładne przyciśnięcie go do wszystkich szczegółów (odbitki środkowe). Z wzoru numer cztery wynika, że jeśli się chce otrzymać drobniejsze szczegóły, jak np. linie na drzwiach, to trzeba je wygrzebać w mydle dość głęboko, żeby się nie zalepiły farbą, co nastąpiło na poprzednich odbitkach.
Ciekawa byłam, czy mydło zacznie się rozpuszczać - po czterech odbiciach trochę zmiękło i zaczęło zostawiać na kartonie kawałeczki razem z farbą, więc zakończyłam eksperyment i pieczątka poszła się suszyć.
Drugie mydełko otrzymało dwa nowe życia. Nigdy w życiu niczego nie rzeźbiłam, więc dziełem sztuki trudno to nazwać :) Na jednej stronie mamy trochę infantylną rybkę (bo łatwa)...
...a na drugiej stronie wydłubałam gębulca z ogromniastym nosiskiem, który teraz pilnuje łazienkowego świata, spoglądając z wysokiej półki. Jednocześnie nabyłam większego szacunku dla wszystkich, którzy potrafili i potrafią wyciągnąć z kamienia kształt człowieka czy czegokolwiek innego.
A na koniec przedstawiam moje zbałaganione permanentnie biurko, gdzie tworzą się krafty powyzsze i wszystkie inne, oraz najnowsze znalezisko, szkieuko ze Sklepu Drugiej Szansy. (Zbieram się w sobie do umycia okna, ale jak sobie wyobrazę przemieszczenie tego wszystkiego, co znajduje się na blacie...)
środa, 8 września 2010
822. Ol’ Man’s River
Uwielbiam takie miejsca – właściwie nie ma tam żadnego ciekawego obiektu, oprócz przykładowo struktury typu wieża obserwacyjna, ale samo stanięcie na granicy, u zbiegu czegokolwiek jest fajne. Takoż i powędrowałam na sam koniec cypelka, wpadając przy tym trochę w błoto, ale czego się nie robi dla nauki.
Rzeki mają nieco odmienne kolory, a tam, gdzie wody się mieszają, widać mały grzebień; nie za bardzo wychodzi na zdjęciach, ale istnieje.
Na poniższym filmiku, nakręconym właśnie z cypelka, widać owe trzy stany i dwie rzeki – ich confluence, czyli połączenie. Słychać również mój głos informujący, na co właśnie spoglądamy :)
Na tej bardziej szczegółowej mapie widać, że z cypelka wychodzą dwa mosty – jeden na wschód do Kentucky, a drugi na południowy zachód do Missouri. Wygląda na to, że zostały zrobione według tego samego projektu, z tym, że pierwszy jest szary, a drugi – przyjemnie niebieski.
Całe szczęście, że napatoczyła się akurat skala w postaci ludka w kapeluszu (T, znaczy się) – aż trudno pojąć, jaka ta woda jest ogromna. I dość nawet zasuwa, mimo, że spadek na całości jej biegu jest niewielki.
Następnego dnia zatrzymaliśmy się w parku nadrzecznym w Memphis. Miał to być tylko krótki przystaneczek, rzut oka na most...
...ale oczywiście nam się to nie udało, bo stanęliśmy też w samym mieście. Zaciekawił nas pomost prowadzący na wyspę (a właściwie półwysep) – na dole jeździ kolejka podwieszona na pojedynczej szynie, a górą można sobie przejść.
To i przeszliśmy, a następnie ugrzęźliśmy na dobrą godzinę, bo na wyspie mają fantastyczną atrakcję w postaci modelu dolnego biegu Mississippi, ostatniego tysiąca mil. Kilometrowy zygzak zbudowano z ponad 1500 betonowych odlewów, przez które przepływa około 1200 galonów wody, czyli jakieś 4500 litrów.
Świetnie widać tam wszystkie zakola, starorzecze, jeziora pozostałe po dawnym biegu, jak również ważniejsze miasta. Cóż za frajda, że mogłam sobie znowu zobaczyć mój mały cypelek, razem z fotką zrobioną z dala od brzegu!
A tu z kolei mamy Memphis i ichnie mosty – dwa drogowe i dwa kolejowe.
Na koniec rzeka wpływa szeroką deltą do Zatoki Meksykańskiej:
Zasuwaliśmy potem już dość szybko na północ, bo czas gonił, a tu jeszcze były inne atrakcje. Dotarliśmy wreszcie do drugiego pola namiotowego, tym razem na fortowych umocnieniach z czasów wojny secesyjnej, zlokalizowanych na wysokim brzegu wschodnim, w Kentucky.
Przedostatni raz przekraczaliśmy Mississippi w miasteczku Cape Girardeau. Most był zupełnie inny, niż poprzednie, i dość nowy –ledwie siedmioletni.
Miasto zasługuje na odrębną opowiastkę, bo nastawialiśmy się na dość mało znaczące drobne atrakcje, a okazało się, że ciężko było stamtąd wyjechać. Ponieważ zaś i tak w niniejszym wpisie narobiło się więcej zdjęć, niż zamierzałam, na dzisiaj damy sobie z tym spokój :)