Wspomniałam parę dni temu, że na urodziny chciałabym może taki prezent – bo marzy mi się w sumie od lat, ale zdawało mi się zawsze, że to będzie spory wydatek. A tak fajnie byłoby sobie kręcić świeżutkie soczki... T przyciągnął pakę przez dzień, schował w garderobie, więc zorientowałam się dopiero wieczorem, kiedy wrócił do chałupy z reklamówką pełną wielkich marchewek i z worem jabłek. Ponieważ jabłek ani marchewek mój małżonek raczej nie jada w zwykły sposób, a szczególnie w ilościach zdatnych do wykarmienia połowy australijskich królików, zorientowałam się, że gdzieś zachomikowana jest i sokowirówka!
Na ten tychmiast oskrobałam część owoców (wtedy właśnie wykipiała kasza, na którą nikt nie zwracał uwagi) i T ukręcił pierwsze dwie szklanki smakowitego soku. Mniam! W dołączonej instrukcji jest 26 „przepisów”, czy też bardziej zestawów, z czego można wyciskać zdrowotne eliksiry. Zaraz po pracy pędzę do spożywczego po buraki (wspomnienie z dzieciństwa, buraki w soku muszą być) i co tam jeszcze się nawinie „na selu”, czyli on sale. Koniecznie muszę odbyć eksperyment z dodawaniem plasterka świeżego imbiru – przepisy mówią, że nie ma co hulać, wystarczy pół centymentra albo nawet mniej, ale przypuszczam, że będzie mi smakowało.
A tak wygląda nowy nabytek (fotka pożyczona z Walmarta):

1 komentarz:
Natchnęłaś mnie do wyjęcia z czeluści szafki naszej sokowirówki.
We wspomnieniach z mojego dzieciństwa sokowirówka zajmuje poczesne miejsce: tata nieustannie kurował mnie i moja siostrę sokami z marchwi, selera i pietruszki... Nawet czosnek zdarzało mu się przemycać w takim soku:)
Prześlij komentarz