środa, 8 września 2010

822. Ol’ Man’s River

Dzisiaj pojedziemy na małą wycieczkę nad Mississippi, poczynając od najbardziej południowego ogonka stanu Illinois. Poniższe mapki pokazują, gdzie zajechaliśmy – tam, gdzie zbiegają się rzeki Mississippi i Ohio, rozdzielające Illinois, Kentucky i Missouri.


Uwielbiam takie miejsca – właściwie nie ma tam żadnego ciekawego obiektu, oprócz przykładowo struktury typu wieża obserwacyjna, ale samo stanięcie na granicy, u zbiegu czegokolwiek jest fajne. Takoż i powędrowałam na sam koniec cypelka, wpadając przy tym trochę w błoto, ale czego się nie robi dla nauki.

Rzeki mają nieco odmienne kolory, a tam, gdzie wody się mieszają, widać mały grzebień; nie za bardzo wychodzi na zdjęciach, ale istnieje.

Na poniższym filmiku, nakręconym właśnie z cypelka, widać owe trzy stany i dwie rzeki – ich confluence, czyli połączenie. Słychać również mój głos informujący, na co właśnie spoglądamy :)

Na tej bardziej szczegółowej mapie widać, że z cypelka wychodzą dwa mosty – jeden na wschód do Kentucky, a drugi na południowy zachód do Missouri. Wygląda na to, że zostały zrobione według tego samego projektu, z tym, że pierwszy jest szary, a drugi – przyjemnie niebieski.

Drugie spojrzenie na Mighty Mississippi zacytujemy z parku stanowego Fort Pillow – Fort Poduszka, nazwany tak jednak nie na cześć pościeli, tylko jakiegoś ważnego wojskowego. Sam park nie był powalająco ciekawy, z wyjątkiem wspominanego wczoraj kudzu oraz wybitnie przychylnej ceny pola namiotowego, wynoszącej $8. Znaleźliśmy żwirową drogę prowadzącą przez rezerwat dzikiego ptactwa, która zawiodła nas nad rzekę w sam raz na przepiękny zachód słońca.

Całe szczęście, że napatoczyła się akurat skala w postaci ludka w kapeluszu (T, znaczy się) – aż trudno pojąć, jaka ta woda jest ogromna. I dość nawet zasuwa, mimo, że spadek na całości jej biegu jest niewielki.
Następnego dnia zatrzymaliśmy się w parku nadrzecznym w Memphis. Miał to być tylko krótki przystaneczek, rzut oka na most...

...ale oczywiście nam się to nie udało, bo stanęliśmy też w samym mieście. Zaciekawił nas pomost prowadzący na wyspę (a właściwie półwysep) – na dole jeździ kolejka podwieszona na pojedynczej szynie, a górą można sobie przejść.

To i przeszliśmy, a następnie ugrzęźliśmy na dobrą godzinę, bo na wyspie mają fantastyczną atrakcję w postaci modelu dolnego biegu Mississippi, ostatniego tysiąca mil. Kilometrowy zygzak zbudowano z ponad 1500 betonowych odlewów, przez które przepływa około 1200 galonów wody, czyli jakieś 4500 litrów.

Świetnie widać tam wszystkie zakola, starorzecze, jeziora pozostałe po dawnym biegu, jak również ważniejsze miasta. Cóż za frajda, że mogłam sobie znowu zobaczyć mój mały cypelek, razem z fotką zrobioną z dala od brzegu!


A tu z kolei mamy Memphis i ichnie mosty – dwa drogowe i dwa kolejowe.

Na koniec rzeka wpływa szeroką deltą do Zatoki Meksykańskiej:

Zasuwaliśmy potem już dość szybko na północ, bo czas gonił, a tu jeszcze były inne atrakcje. Dotarliśmy wreszcie do drugiego pola namiotowego, tym razem na fortowych umocnieniach z czasów wojny secesyjnej, zlokalizowanych na wysokim brzegu wschodnim, w Kentucky.

Przedostatni raz przekraczaliśmy Mississippi w miasteczku Cape Girardeau. Most był zupełnie inny, niż poprzednie, i dość nowy –ledwie siedmioletni.

Miasto zasługuje na odrębną opowiastkę, bo nastawialiśmy się na dość mało znaczące drobne atrakcje, a okazało się, że ciężko było stamtąd wyjechać. Ponieważ zaś i tak w niniejszym wpisie narobiło się więcej zdjęć, niż zamierzałam, na dzisiaj damy sobie z tym spokój :)

Brak komentarzy: