Przychodzę ci ja sobie ze środowej lekcji, a tu Cher w chałupie tnie, że gipsomurek ze ścian mało nie pospada. „A bo ja sobie siedzę na balkonie” – oznajmia wychodzący z łazienki małżonek, objaśniając przyczynę niezwykłego tła muzycznego. Dziwne to – nie mamy we zwyczaju siedzenia na balkonie, ostatnio chyba Marceli zeszłego lata wytaszczał tam umeblowanie i oddawał się wypoczynkowi.
Sunę więc powoli w stronę rzeczonego balkonu, nie widzę żadnego fotela czy krzesełka – ale za to przy chodniczku mała kupka ziemi... I okazało się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że Tomasz się wziął i posadził kwiatki. Kwiatki, które stały dobrych parę tygodni w oryginalnych sadzonkowych donisiach, bo mi brakło gleby. Pisklak glebę zakupił, ale jakoś tak mi schodziło, kwiatki stały i stały.
Zatkało mnie z kretesem, zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie dość, że z własnego pomysłu posadził, to jeszcze pomieszał – że są kompozycje, na przykład aksamitka z młynarzem albo celozją, przetykane alyssum. Poustawiał potem doniczki, tak że mamy teraz ogródek. I jeszcze naniósł w konewce wody i podlał.
Dalsze niespodzianki czekały na mnie w kuchni – wszystkie gary pomyte, suche pochowane w szafkach, wszystko posprzątane picuś glancuś. Aż się przyglądałam lampie, czy przypadkiem i tam nie wypucował.
I teraz mam dylemat: przed tymi wszystkimi pracami T strzelił sobie drinka. Skutki, jak widać, były cudne. Czy mam zatem mówić „mężusiu drogi, pij więcej”? Może to jednak zbyt daleko idący wniosek?
A ja wreszcie skończyłam zamówione zakładki – całe dwadzieścia siedem. Uff! Sfotografowałam je dziś grupowo i myślę sobie, że przez dłuższy czas będę się trzymać od tego rodzaju krafta z daleka. Za to czeka w kolejce jedna piramidka, a następnie kartki z okazji pogrzebu babci Irene i narodzin małej dziewczynki.
Znalazło się wreszcie zastosowanie dla tych włochatych włóczek, zakiszonych chyba od ponad roku w pudełku. Stwierdzam, że fajnie jest sobie kupić motek o zmiennym kolorze – potem można wyciupać z niego frędzle do rozmaitych zestawów barw. Natomiast za kupon na 40% zniżki w Joann’s Fabrics zakupię sobie bawełnianą kremową koronkę, której nigdy nie ma za wiele. To jeden z moich ulubionych elementów do kraftowania.
piątek, 30 maja 2008
środa, 28 maja 2008
Domki | Little Houses (not on the Prairie)
Kolejne tagowe wyzwanie – domki. Wygrzebałam malunki sprzed roku – może kiedyś zostaną na poważnie wykorzystane.
Another Weekend Tagger challenge – houses. I managed to find the little watercolor paintings from a year ago; maybe one day they will be incorporated into something.
Another Weekend Tagger challenge – houses. I managed to find the little watercolor paintings from a year ago; maybe one day they will be incorporated into something.
Klei się intensywnie zamówione zakładki – oto rządek na ławie.
I’m working diligently on the bookmark custom order – here they are displayed on the coffee table.
I’m working diligently on the bookmark custom order – here they are displayed on the coffee table.
poniedziałek, 26 maja 2008
in memoriam
Weekend pod znakiem odejścia Carla, człowieka niezwykłego, jakiego spotyka się raz w życiu. Pastora w całym tego słowa znaczeniu.
Setki, być może nawet tysiące ludzi w kilkunastu krajach wiedziały, kto to Carl; w jakiś sposób dotknął ich życia - pomocą, wspólną podróżą, rozmową, dyskusją teologiczną, żartem, szacunkiem, poświęceniem czasu i uwagi. Miał niesamowity dar wciągania ludzi w działanie, organizowania ich - stał na ich czele, będąc niewidoczny. Przywódca z niebywałą charyzmą, a jednocześnie jedna z najbardziej pokornych osób, jakie znałam.
Przez ostatnie siedemnaście lat był sparaliżowany od pasa w dół. Nie słychać było jednak narzekania, nie przestał podróżować, pisać, organizować. W jego i jego żony domu nadal mieszkali przybysze z rozmaitych stron świata, którym pomagali stanąć na nogi w nowym kraju.
Moim osobistym Carlowym wspomnieniem jest pierwszy - wtedy się wydawało, że jedyny - przyjazd do Stanów, trzy miesiące w ich domu, wielka wyprawa na zachód - kręta trasa z Denver przez parki narodowe do Portland. Potem okazało się, że była to jego ostatnia podróż, kiedy jeszcze mógł chodzić. Do dziś osoby z tej grupy czują się jakoś połączone.
Był dziś memorial service, spotkanie wspominkowe. Uczę się powoli tutejszego żegnania zmarłych - z prezentacją zdjęć i slajdów, z muzyką, opowiadaniem szczęśliwych chwil, a nawet anegdot. Na początku nie mieściło mi się to w głowie, bo przyzwyczajona byłam do arcypoważnych polskich pogrzebów. Teraz jednak wolałabym, żeby mnie też wspominano z uśmiechem. Oficjalnego pogrzebu Carla nie będzie, bo jego ciało przekazano badaniom naukowym. Zupełnie w jego stylu: jeśli można się komuś jakoś przydać, to trzeba to zrobić.
Wiele łez popłynęło z wielu oczu od piątku... za to w niebie się cieszą.
I saw a wayworn traveler in tattered garments clad,
Yet struggling up the mountain, his face would make you glad.
His back was laden heavy, his strength was almost gone,
Yet he shouted as he journeyed ''Deliverance will come!"
I saw him in the evening, the sun was bending low,
He'd over-topped the mountain and reached the vale below.
He saw the golden city, his everlasting home,
And shouted loud, ''Hosanna, deliverance has come!"
Setki, być może nawet tysiące ludzi w kilkunastu krajach wiedziały, kto to Carl; w jakiś sposób dotknął ich życia - pomocą, wspólną podróżą, rozmową, dyskusją teologiczną, żartem, szacunkiem, poświęceniem czasu i uwagi. Miał niesamowity dar wciągania ludzi w działanie, organizowania ich - stał na ich czele, będąc niewidoczny. Przywódca z niebywałą charyzmą, a jednocześnie jedna z najbardziej pokornych osób, jakie znałam.
Przez ostatnie siedemnaście lat był sparaliżowany od pasa w dół. Nie słychać było jednak narzekania, nie przestał podróżować, pisać, organizować. W jego i jego żony domu nadal mieszkali przybysze z rozmaitych stron świata, którym pomagali stanąć na nogi w nowym kraju.
Moim osobistym Carlowym wspomnieniem jest pierwszy - wtedy się wydawało, że jedyny - przyjazd do Stanów, trzy miesiące w ich domu, wielka wyprawa na zachód - kręta trasa z Denver przez parki narodowe do Portland. Potem okazało się, że była to jego ostatnia podróż, kiedy jeszcze mógł chodzić. Do dziś osoby z tej grupy czują się jakoś połączone.
Był dziś memorial service, spotkanie wspominkowe. Uczę się powoli tutejszego żegnania zmarłych - z prezentacją zdjęć i slajdów, z muzyką, opowiadaniem szczęśliwych chwil, a nawet anegdot. Na początku nie mieściło mi się to w głowie, bo przyzwyczajona byłam do arcypoważnych polskich pogrzebów. Teraz jednak wolałabym, żeby mnie też wspominano z uśmiechem. Oficjalnego pogrzebu Carla nie będzie, bo jego ciało przekazano badaniom naukowym. Zupełnie w jego stylu: jeśli można się komuś jakoś przydać, to trzeba to zrobić.
Wiele łez popłynęło z wielu oczu od piątku... za to w niebie się cieszą.
I saw a wayworn traveler in tattered garments clad,
Yet struggling up the mountain, his face would make you glad.
His back was laden heavy, his strength was almost gone,
Yet he shouted as he journeyed ''Deliverance will come!"
I saw him in the evening, the sun was bending low,
He'd over-topped the mountain and reached the vale below.
He saw the golden city, his everlasting home,
And shouted loud, ''Hosanna, deliverance has come!"
piątek, 23 maja 2008
Kilka szybkich tagów prezentowych dla Laury – Laura kiedyś całkiem niespodziewanie przyniosła mi do pracy bukiet bzu, bo rozmawiałyśmy o wiosennych kwiatkach. Bziki już, niestety, są przeszłością, a tagi może się przydadzą jako przyczepki do prezentów. Na drugiej stronie wypieczątkowane są linijki na krótkie życzenia albo „od” i „dla”, jak to tubylcy mają we zwyczaju.
Od jutra długi weekend – nastawiam się na klejenie, bo we wtorek powinnam mieć gotowe dwadzieścia zamówionych zakładek.
A few quick gift tags for Laura – one day she unexpectedly brought me a bunch of lilacs to work, because the day before we talked about spring blooms. The lilacs are history now, and the tags may turn out to be useful as gift decorations. The reverse sides are stamped with a few lines for writing a greeting or from/to.
Tomorrow is the beginning of the long weekend - I'm planning close encounters with glue as I'm supposed to have 20 bookmarks ready on Tuesday for a custom order.
Od jutra długi weekend – nastawiam się na klejenie, bo we wtorek powinnam mieć gotowe dwadzieścia zamówionych zakładek.
A few quick gift tags for Laura – one day she unexpectedly brought me a bunch of lilacs to work, because the day before we talked about spring blooms. The lilacs are history now, and the tags may turn out to be useful as gift decorations. The reverse sides are stamped with a few lines for writing a greeting or from/to.
Tomorrow is the beginning of the long weekend - I'm planning close encounters with glue as I'm supposed to have 20 bookmarks ready on Tuesday for a custom order.
czwartek, 22 maja 2008
Zajawka piramidki | Pyramid Preview
Nie wróciliśmy jeszcze do normy po niedzielnych przygodach kanapkowych. Nie mogę uwierzyć, że jest czwartek, a ja w zasadzie nie jadłam jeszcze w tym tygodniu słodyczy, z wyjątkiem supergorzkiej czekolady w malutkich porcjach. T wyciagnął wczoraj ze schowanka Delicje, a ja nawet nie mogłam na nie patrzeć. Ugotowaliśmy sobie wczoraj garnek ryżu okraszonego Kucharkiem i kto chciał, mógł też skorzystać z sosu borowikowego z torebki. Syntetyk, wiadomo, ale nie mam siły na dłuższy kontakt z produktami żywnościowymi. Nie wiem też, kiedy będę w stanie jeść wędliny – T podobnie, bo ukroił sobie lekkomyślnie maleńki plasterek boczku i nie skończyło się to dobrze.
Dodatkowo podziało mi się coś z węchem – na zakładzie jedna pani rozpyla późnym popołudniem pachnidło o pięknym, cytrusowo-orzeźwiającym zapachu. Bardzo je lubiłam – do wczoraj: po pierwsze, zdawało mi się, że to zupełnie inny zapach, a po drugie przyprawił mnie o mdłości. Na szczęście był już koniec dnia, więc się szybko ewakuowałam.
Odwołaliśmy też wycieczkę do Missouri planowaną na długi weekend – raz, że jesteśmy jeszcze wątli i nie ma sensu się tłuc gdzieś kawał drogi, żeby potem leżeć w jakimś motelu i umierać. Dwa, że T wypada podgonić pracę... I takie oto skomplikowane skutki może przynieść nieopatrzna wizyta w Popeyes! Zdumiewające, że objechaliśmy bez kłopotów zdrowotnych dzikie kraje, Gwatemalę czy Belize, gdzie człowiek od samego oddychania miał się nabawić malarii, cholery i duru brzusznego, a tu w centrum cywilizacji można się tak urządzić.
Wieczorem leżymy zwiędli, a tyle jest rzeczy do zrobienia... miałam na dziś wyprodukować urodzinową piramidkę dla Linderelli, ale jestem gdzieś w 20% procesu. Zrobiłam tylko szybciutko zajawkę, którą dziś wręczyłam solenizantce.
I was planning to create a „pyramid” with Ogden Nash’s poetry for Linderella’s birthday, but due to this crazy food poisoning I haven’t been able to finish. I’m actually only about 20% done. So I created a preview card which I handed to her today and the real thing will be presented after this long weekend.
Dodatkowo podziało mi się coś z węchem – na zakładzie jedna pani rozpyla późnym popołudniem pachnidło o pięknym, cytrusowo-orzeźwiającym zapachu. Bardzo je lubiłam – do wczoraj: po pierwsze, zdawało mi się, że to zupełnie inny zapach, a po drugie przyprawił mnie o mdłości. Na szczęście był już koniec dnia, więc się szybko ewakuowałam.
Odwołaliśmy też wycieczkę do Missouri planowaną na długi weekend – raz, że jesteśmy jeszcze wątli i nie ma sensu się tłuc gdzieś kawał drogi, żeby potem leżeć w jakimś motelu i umierać. Dwa, że T wypada podgonić pracę... I takie oto skomplikowane skutki może przynieść nieopatrzna wizyta w Popeyes! Zdumiewające, że objechaliśmy bez kłopotów zdrowotnych dzikie kraje, Gwatemalę czy Belize, gdzie człowiek od samego oddychania miał się nabawić malarii, cholery i duru brzusznego, a tu w centrum cywilizacji można się tak urządzić.
Wieczorem leżymy zwiędli, a tyle jest rzeczy do zrobienia... miałam na dziś wyprodukować urodzinową piramidkę dla Linderelli, ale jestem gdzieś w 20% procesu. Zrobiłam tylko szybciutko zajawkę, którą dziś wręczyłam solenizantce.
I was planning to create a „pyramid” with Ogden Nash’s poetry for Linderella’s birthday, but due to this crazy food poisoning I haven’t been able to finish. I’m actually only about 20% done. So I created a preview card which I handed to her today and the real thing will be presented after this long weekend.
środa, 21 maja 2008
Pretty and Feminine Tag
Below is my entry for the Weekend Taggers challenge – the theme was “pretty and feminine”.
My tag is double-sided (actually, two standard manila tags from an office store glued together) since I’m going to use it as a bookmark. Apart from some feminine accents, I tried to incorporate some up-cycling as well: the purple background is a wrapping tissue they use at Hobby Lobby, the green background is a tissue from a cosmetic product packaging, and the Asian woman was stamped on a piece of a manila folder. The white flowers are punched out from a fragrance insert in "Glamour".
Oto co wytworzyłam na wyzwanie z bloga Weekend Taggers. Miało być kobieco i ładnie.
Tag jest dwustronny, gdyż będzie używany jako zakładka. Oprócz akcentów kobieco-ładnych chciałam też wykorzystać nieco up-cyklingu. Fioletowe tło to papier, w jaki pakują zakupy w kraftowym sklepie Hobby Lobby, zielone tło – bibułka z opakowania kosmetyku, Japonka wypieczątkowana została na kawałku „maniliowego” kartonu ze zużytych biurowych okładek, a kwiatki zrobione są z reklamy perfum w „Glamourze”.
My tag is double-sided (actually, two standard manila tags from an office store glued together) since I’m going to use it as a bookmark. Apart from some feminine accents, I tried to incorporate some up-cycling as well: the purple background is a wrapping tissue they use at Hobby Lobby, the green background is a tissue from a cosmetic product packaging, and the Asian woman was stamped on a piece of a manila folder. The white flowers are punched out from a fragrance insert in "Glamour".
Oto co wytworzyłam na wyzwanie z bloga Weekend Taggers. Miało być kobieco i ładnie.
Tag jest dwustronny, gdyż będzie używany jako zakładka. Oprócz akcentów kobieco-ładnych chciałam też wykorzystać nieco up-cyklingu. Fioletowe tło to papier, w jaki pakują zakupy w kraftowym sklepie Hobby Lobby, zielone tło – bibułka z opakowania kosmetyku, Japonka wypieczątkowana została na kawałku „maniliowego” kartonu ze zużytych biurowych okładek, a kwiatki zrobione są z reklamy perfum w „Glamourze”.
wtorek, 20 maja 2008
trzynaście obrazków z Chicago
W niedzielę odbyliśmy piękną wycieczkę po Downtown, a nawet trzy. Podczas pierwszej zwiedzaliśmy stare wieżowce z przewodnikiem Tomem, pełnym wszelakich informacji. Załapaliśmy się przy okazji na przejście przez plan filmowy „Public Enemies” z Samym Johnnym Deppem (choć go nie widzieliśmy, ale sama świadomość...).
Następnie zwiedzaliśmy budynek Santa Fe z panią Mary, a na koniec pojechaliśmy „trolejką” w różne dziury oglądać ruchome mosty z pewnym inżynierem strukturalnym. Zdjęć mamy furę, jakoś trzeba będzie je uporządkować...
Niestety, mieliśmy też i niemiłą przygodę – zatruliśmy się kanapką z Popeyes. Nigdy więcej Popeyes... Całą noc z niedzieli na poniedziałek cierpiałam, wczoraj leżałam jak szmatka. T wrócił wczoraj wcześniej z pracy, na pół żywy, i z kolei on miał noc pełną przygód. Dzisiaj powoli zaciągnęłam się na zakład i o ile nie muszę nigdzie wędrować, da się przeżyć.
Popeyes dostał już kiedyś żółtą kartkę za niebywałą powolność obsługi w Bloomingdale. Teraz ma cały kalendarz czerwonych kartek, i to wszystkie Popeyesy na całym świecie. Brrr.
Wracając jednakowoż do przyjemnej części wycieczki - zaczynamy od wiosennego widoczku z Millennium Park:
Co się dzieje na szczycie nowej inwestycji Donalda Trumpa, czyli Tomuś sprawdza możliwości nowego aparatu:
Następnie zwiedzaliśmy budynek Santa Fe z panią Mary, a na koniec pojechaliśmy „trolejką” w różne dziury oglądać ruchome mosty z pewnym inżynierem strukturalnym. Zdjęć mamy furę, jakoś trzeba będzie je uporządkować...
Niestety, mieliśmy też i niemiłą przygodę – zatruliśmy się kanapką z Popeyes. Nigdy więcej Popeyes... Całą noc z niedzieli na poniedziałek cierpiałam, wczoraj leżałam jak szmatka. T wrócił wczoraj wcześniej z pracy, na pół żywy, i z kolei on miał noc pełną przygód. Dzisiaj powoli zaciągnęłam się na zakład i o ile nie muszę nigdzie wędrować, da się przeżyć.
Popeyes dostał już kiedyś żółtą kartkę za niebywałą powolność obsługi w Bloomingdale. Teraz ma cały kalendarz czerwonych kartek, i to wszystkie Popeyesy na całym świecie. Brrr.
Wracając jednakowoż do przyjemnej części wycieczki - zaczynamy od wiosennego widoczku z Millennium Park:
Co się dzieje na szczycie nowej inwestycji Donalda Trumpa, czyli Tomuś sprawdza możliwości nowego aparatu:
Mapka pierwszej wycieczki, żebyśmy sobie nie zapomnieli.
Budynek Marquette, nazwany od jednego z pierwszych podróżników na tych terenach; w środku mozaiki i rzeźbionki (autorstwa tego samego gościa, który utworzył lwy przed Art Institute), jak również makieta i niewielka wystawa o historii budynku. Teraz już wiemy, dlaczego Chicago.
Monadnock building - nazwany ponoć od góry w New Hampshire, bo pierwsi właściciele byli z tamtych okolic. Monadnock to słowo pochodzące z języka indiańskiego, oznaczające pojedynczą, wyróżniającą się górę.
Monadnock jest ciekawym przykładem przejścia między dwiema technologiami budowy wieżowców: część widoczna na zdjęciu to konstrukcja load-bearing, czyli budowanie w górę z cegieł, z całym ciężarem opierającym się na fundamentach. Z tego powodu podstawa budynku musiała być szeroka - w tym przypadku ma aż sześć stóp grubości. Stąd to dziwne rozszerzenie na dole, trochę zrównoważone "kołnierzem" na szczycie.
Druga część budynku opiera się na stalowej ramie, która umożliwiła stawianie o wiele wyższych konstrukcji o cieńszych ścianach.
Fisher Building - nad drzwiami ma kraboszczaki i inne morskie stwory. Podobno ku czci nazwiska właściciela.
Obecna biblioteka - pierzasty budynek, o którym do tej pory myślałam, że to jakieś teatrum. Trzeba będzie tam kiedyś wsadzić nos do środka.
Wycieczka druga - Santa Fe building. Pierwotnie biura kilku kompanii kolejowych, obecnie siedziba chicagowskiej fundacji architektury. Piękna biała terakota, szklany dach, nad którym kilka pięter wyżej jest... drugi dach.
Poniższe zdjęcie nie należy do żadnej wycieczki - na własną rękę wsadziliśmy nos do starej biblioteki - a tam taaaaakie mozaiki! Oraz największa na świecie kopuła Tiffany'ego, obecnie w remoncie, ma się otworzyć 1-go lipca. Koniecznie musimy wrócić.
Wycieczka trzecia - most daleko od wszystkiego. "Trolejbus" zawiózł nas na teren przetwórni śmieci o dość niewyszukanych walorach zapachowych, ale za to zobaczyliśmy obrotowy most z bliska.
Bonusik na Chińczykowie - wśród upchanych gęsto budynków z czerwonej cegły, jednakowych jak chińscy robotnicy fabryczni, kryje się jeden inny domek - taki właśnie:
Na koniec zdjęcie opuszczanego mostu w Chinatown. Miejsce znamienne również dlatego, że odwiedziliśmy je podczas naszej pierwszej randki :)
Na koniec jeszcze link do strony z masą turystycznych informacji o Chicago. Koniec sprawozdania. THE END!
Labels:
chicago,
ciekawe linki,
fotoreportaż,
turystycznie
piątek, 16 maja 2008
Kombinat pracuje
T przypomniał sobie jakąś starą piosenkę o kombinacie i stąd ten tytuł.
A kombinat papierowo-wytwórczy lepił wczoraj ambitnie przez cały wieczór, żeby zrobić dziesięć rzeczy na jutrzejsze targi zwierzakowe. Wypuścił dodatkowo zakładkę dla Laury (jedną z azjatyckich), bo wczoraj przyniosła mi z konferencji, w której uczestniczyła, numer magazynu o robieniu kartek właśnie.
Niezwykle przyjemnie jest, kiedy robi się coś za darmo czy też charytatywnie, a tu nagle i niespodziewanie spada nagroda - z jakiejś zupełnie innej strony. To jakby wdepnąć na chwilę do rajskiego ogrodu, tak to sobie wyobrażam: zieloną, słoneczną łąkę pełną kwiatów i szemrzący nieopodal strumyk.
Takoż i ta wczorajsza gazeta mnie bardzo uradowała, a poza tym dziś przyszłam do pracy, patrzę, a na biurku kartka z kartą Visa na $50. W nagrodę za dodatkowy wysiłek włożony w instalowanie nowej bazy danych. Nie jest to może jakaś kosmiczna suma, ale sam fakt, że przyszła, jest niesamowicie miły. Zupełnie się nie spodziewałam.
Przedstawiam zatem bez dalszego gawędzenia zakładeczki. Do przyszłego piątku mam zrobić ich na zamówienie 20 - w kombinacie będzie furczało (i pachniało klejem). Cały czas wypada też mieć na pamięci schronisko zwierzowe - co prawda jest sporo czasu, bo następna impreza dopiero w sierpniu, ale w lecie zwykle bywa mało wolnych minut.
Odkrycie tygodnia: mam sobie biały azjatycki papier z wytłoczeniami, taki jak widać w tle zdjęć. Odkryłam, że można go pomaziać delikatnie poduszeczką tuszową i zabarwić. Wiem, wiem, bardzo proste odkrycie, ale zdarzyło się wczoraj późno, na sam koniec klejenia, i wielce mnie uradowało.
A kombinat papierowo-wytwórczy lepił wczoraj ambitnie przez cały wieczór, żeby zrobić dziesięć rzeczy na jutrzejsze targi zwierzakowe. Wypuścił dodatkowo zakładkę dla Laury (jedną z azjatyckich), bo wczoraj przyniosła mi z konferencji, w której uczestniczyła, numer magazynu o robieniu kartek właśnie.
Niezwykle przyjemnie jest, kiedy robi się coś za darmo czy też charytatywnie, a tu nagle i niespodziewanie spada nagroda - z jakiejś zupełnie innej strony. To jakby wdepnąć na chwilę do rajskiego ogrodu, tak to sobie wyobrażam: zieloną, słoneczną łąkę pełną kwiatów i szemrzący nieopodal strumyk.
Takoż i ta wczorajsza gazeta mnie bardzo uradowała, a poza tym dziś przyszłam do pracy, patrzę, a na biurku kartka z kartą Visa na $50. W nagrodę za dodatkowy wysiłek włożony w instalowanie nowej bazy danych. Nie jest to może jakaś kosmiczna suma, ale sam fakt, że przyszła, jest niesamowicie miły. Zupełnie się nie spodziewałam.
Przedstawiam zatem bez dalszego gawędzenia zakładeczki. Do przyszłego piątku mam zrobić ich na zamówienie 20 - w kombinacie będzie furczało (i pachniało klejem). Cały czas wypada też mieć na pamięci schronisko zwierzowe - co prawda jest sporo czasu, bo następna impreza dopiero w sierpniu, ale w lecie zwykle bywa mało wolnych minut.
Odkrycie tygodnia: mam sobie biały azjatycki papier z wytłoczeniami, taki jak widać w tle zdjęć. Odkryłam, że można go pomaziać delikatnie poduszeczką tuszową i zabarwić. Wiem, wiem, bardzo proste odkrycie, ale zdarzyło się wczoraj późno, na sam koniec klejenia, i wielce mnie uradowało.
środa, 14 maja 2008
takie tam środowe marudzenie
Miałam dzisiaj marudzić na temat pijanych kierowców, o których ostatnio głośno w polskich wieściach, a których powinno się zaznaczać rozpalonym żelazem... ale zamiast tego wrzucę link. Albo i dwa.
Znalazłam bloga, gdzie tworzy się kwiatki na 31 sposobów. Nie wszystkie mnie wciągnęły, ale ten jest super.
Natknęłam się też na zdjęcie plaży nad Bałtykiem z lotu ptaka... heh, ciekawy sposób spędzania urlopu. W labiryncie, albo w zagrodach, jak kto woli.
Natomiast jeśli komuś potrzebne jest dowartościowanie się, to proponuję stronę smyki.pl, gdzie dziecięce blogi powalają z mety grafiką - oczobipne tła z oczobipnym kolorem czcionki, dodatkowo upstrzone milijonem ruchomych gifów, piorących po oczach brokatem jak spawarka. I jeszcze musi grać muzyczka. Wczoraj jeden taki blogasek zawiesił mi laptopa, jak się te wszystkie bezguścia zaczęły ładować. Do tego mamy zdjęcia pościskane i porozciągane, a czasem po prostu brzydkie. Nie każde zdjęcie nadaje się do publikacji.
Ja rozumiem, że to są teksty pisane często w imieniu dziecka, ale czy w momencie urodzenia potomka prostuje się mózg? Żeby takie bzdety wypisywać i montować na blogu? Kilka kwiatków:
praktycznie jest bez zmian oczka nadal zaropiale dodam iz nasz lekarz zalecil podawanie nadal tych samych dziadowskich kropli ktore jakos od piatku juz jej aplikuje
A TO MOJE FOTECZKI KONKURSOWE ,JESLI WAM SIę SPODOBAJą TO PLOSIEM O OCENKę Z GóRY BARDZO DZIęKUJę (WYSTARCZY KLIKNąć NA FOTECZKI PONIżEJ)
Teraz czekam na gości z numerkami 12777,12800,12812 itd.więc plosiem zerkajcie na liczniczek .Jak co notkę hihi przypominam że biorę udział w konkursach foto ,jeśli ktoś zechciałby zagłosować na moją focię wystarczy kliknąć na foteczki powyżej z góry ślicznie dziękuję za każdą ocenkę.No i jeszcze coś ważnego Kochani jest jeden mały chłopczyk którego marzeniem jest dostać jak największą ilość kartek-pomórzmy mu spełnić to maleńkie a jednak wielgaśne marzenie To lecę na wasze blogusie
to ja póściłem się ściany i tapu,tapu do tatunia ale było radości i nawet powtórzyłem to jeszcze raz!
To ja teraz puszczam się klawiatury i tapu tapu wracam do pracy.
Znalazłam bloga, gdzie tworzy się kwiatki na 31 sposobów. Nie wszystkie mnie wciągnęły, ale ten jest super.
Natknęłam się też na zdjęcie plaży nad Bałtykiem z lotu ptaka... heh, ciekawy sposób spędzania urlopu. W labiryncie, albo w zagrodach, jak kto woli.
Natomiast jeśli komuś potrzebne jest dowartościowanie się, to proponuję stronę smyki.pl, gdzie dziecięce blogi powalają z mety grafiką - oczobipne tła z oczobipnym kolorem czcionki, dodatkowo upstrzone milijonem ruchomych gifów, piorących po oczach brokatem jak spawarka. I jeszcze musi grać muzyczka. Wczoraj jeden taki blogasek zawiesił mi laptopa, jak się te wszystkie bezguścia zaczęły ładować. Do tego mamy zdjęcia pościskane i porozciągane, a czasem po prostu brzydkie. Nie każde zdjęcie nadaje się do publikacji.
Ja rozumiem, że to są teksty pisane często w imieniu dziecka, ale czy w momencie urodzenia potomka prostuje się mózg? Żeby takie bzdety wypisywać i montować na blogu? Kilka kwiatków:
praktycznie jest bez zmian oczka nadal zaropiale dodam iz nasz lekarz zalecil podawanie nadal tych samych dziadowskich kropli ktore jakos od piatku juz jej aplikuje
A TO MOJE FOTECZKI KONKURSOWE ,JESLI WAM SIę SPODOBAJą TO PLOSIEM O OCENKę Z GóRY BARDZO DZIęKUJę (WYSTARCZY KLIKNąć NA FOTECZKI PONIżEJ)
Teraz czekam na gości z numerkami 12777,12800,12812 itd.więc plosiem zerkajcie na liczniczek .Jak co notkę hihi przypominam że biorę udział w konkursach foto ,jeśli ktoś zechciałby zagłosować na moją focię wystarczy kliknąć na foteczki powyżej z góry ślicznie dziękuję za każdą ocenkę.No i jeszcze coś ważnego Kochani jest jeden mały chłopczyk którego marzeniem jest dostać jak największą ilość kartek-pomórzmy mu spełnić to maleńkie a jednak wielgaśne marzenie To lecę na wasze blogusie
to ja póściłem się ściany i tapu,tapu do tatunia ale było radości i nawet powtórzyłem to jeszcze raz!
To ja teraz puszczam się klawiatury i tapu tapu wracam do pracy.
wtorek, 13 maja 2008
papierowe nowości
Dziś przedstawiam dwie najnowsze produkcje: kartkę – torebkę oraz album – piramidkę. Torebka poszła do teściowej na tutejszy Dzień Matki, a piramidka też już jest w drodze. Niestety, sama jej nie wymyśliłam – zawsze żałuję widząc takie fajne rzeczy, że nie mogę sobie przypisać pomysłu... A wziął się on z belgijskiej strony Stamping Mathilda. Mathilda ma również link do szablonu. Tu zaś jest więcej trójkątnych przedmiocików jej autorstwa.
Zabawka bardzo mi się podoba; szczególnie zaś fakt, że można ją sobie ustawiać na różne sposoby w piramidkę. Jedyny minus jest taki, że zwykle dość trudno jest przyciąć zdjęcia w trójkątny kształt, ale to nic, maskuje się braki kwieciem albo inszymi dekoracjami. Zabieram się wkrótce za następną wersję – tym razem przedmiot urodzinowy z wierszykami Ogdena Nasha.
I jeszcze link do Craftzine do wzoru na papierową torebkę – w sam raz może wykorzystam ją jako opakowanie na tego Nasha. Jak zdążę.
Zabawka bardzo mi się podoba; szczególnie zaś fakt, że można ją sobie ustawiać na różne sposoby w piramidkę. Jedyny minus jest taki, że zwykle dość trudno jest przyciąć zdjęcia w trójkątny kształt, ale to nic, maskuje się braki kwieciem albo inszymi dekoracjami. Zabieram się wkrótce za następną wersję – tym razem przedmiot urodzinowy z wierszykami Ogdena Nasha.
I jeszcze link do Craftzine do wzoru na papierową torebkę – w sam raz może wykorzystam ją jako opakowanie na tego Nasha. Jak zdążę.
poniedziałek, 12 maja 2008
Langoliery, czyli więcej, lepiej i taniej
W sobotę biegałam i wykonywałam mnóstwo czynności, łącznie z przyjęciem mechanika od kablówki. Zaczęło się wszystko od tego, że w piątek przyszły trzy osobne listy od Comcastu – że ktoś nam wyzmieniał na ich stronie adres naszego emaila, hasło oraz tajne pytanie. Zadzwoniłam więc, żeby się upewnić, że ktoś w naszym imieniu nie zamawia usług. Okazało się, że nie, że to jakiś ichni robot poprzydzielał nowe dane, bo nie założyliśmy sobie sami konta, ale przy okazji Małżonek podpuścił mnie, żebym się dopytała o ceny internetu, bo AT&T przyprawia nas o coraz większą irytację; głównie przez to, że każdy rachunek przychodzi ciut wyższy. Ja rozumiem, że koszt usług wzrasta – ale tu wrzucą jakąś dziwną kwotę za rozmowy „dalekobieżne” (przy czym w ogóle nie mamy w domu aparatu telefonicznego), tam jakieś podatki, ochrony, ubezpieczenia, straż pożarna, kanalizacja miejska, zamki na piasku i nie-wiadomo-co-jeszcze. Tak, że zaczynaliśmy ze dwa lata temu od rachunku na jakieś $40, a ostatni opiewał na ponad $60. Do tego żeby mieć niteczkę do Internetu, musieliśmy opłacać podstawowe usługi telefoniczne, z których w ogóle nie korzystaliśmy. Z wielką przyjemnością zadzwonię do nich, żeby zakończyć współpracę :).
Comcast zaproponował piękny pakiet – przez rok zaoszczędzimy $50 miesięcznie w porównaniu z tym, ile płaciliśmy do tej pory za kabel + internet. Po roku cena wzrośnie, ale i tak będzie to mniej, niż obecnie.
W pakiecie był też kabel cyfrowy, co oznacza dostęp do różnych bajerów typu nastawianie przypominacza, że właśnie zaczyna się ulubiony program, rozmaite listy i sposoby przeglądania, jak również – ta-dam – cała fura filmów. Za darmo. Cieszyliśmy się jak dzieci, choć z drugiej strony zapewne pół otaczającego nas świata poznała te przyjemności już dawno temu. W zakresie kablówki świat najwyraźniej poszedł do przodu, a myśmy nie bardzo mieli o tym pojęcie.
Obejrzeliśmy od razu bardzo fajny film p.t. „The Langoliers” na podstawie opowiadania Stephena Kinga. Koncept trzyma w napięciu od początku do końca, ciary chodzą po skórze, człowiek się boi i chowa pod kocem, choć krwawej zgrozy jest tam niewiele. A langoliery przypominające skrzyżowanie trufli z buczyną i zębiastą piłą, mogą się przyśnić w nocy. Pięć gwiazdek na pięć, polecamy.
Na chwilkę napaliliśmy się też na anonsowany właśnie film „The Ruins” – bo Meksyk, ruiny itp., ale wygląda na to, że nie ma się co ekscytować, zgroza jest w nim raczej powierzchowna.
Chłopaki obejrzały jeszcze jeden starszy film z Christopherem Walkenem - "Biloxi Blues", a potem ja zamówiłam sobie telewizor na od ósmej do dziewiątej na drugą część sukienkowego „Cranford”. Aha, i jeszcze „Mary Poppins” – ale niecała, przy następnej okazji muszę obejrzeć drugą połówkę. Bo ileż można siedzieć przed telewizorem.
I to tyle względem weekendu.
Comcast zaproponował piękny pakiet – przez rok zaoszczędzimy $50 miesięcznie w porównaniu z tym, ile płaciliśmy do tej pory za kabel + internet. Po roku cena wzrośnie, ale i tak będzie to mniej, niż obecnie.
W pakiecie był też kabel cyfrowy, co oznacza dostęp do różnych bajerów typu nastawianie przypominacza, że właśnie zaczyna się ulubiony program, rozmaite listy i sposoby przeglądania, jak również – ta-dam – cała fura filmów. Za darmo. Cieszyliśmy się jak dzieci, choć z drugiej strony zapewne pół otaczającego nas świata poznała te przyjemności już dawno temu. W zakresie kablówki świat najwyraźniej poszedł do przodu, a myśmy nie bardzo mieli o tym pojęcie.
Obejrzeliśmy od razu bardzo fajny film p.t. „The Langoliers” na podstawie opowiadania Stephena Kinga. Koncept trzyma w napięciu od początku do końca, ciary chodzą po skórze, człowiek się boi i chowa pod kocem, choć krwawej zgrozy jest tam niewiele. A langoliery przypominające skrzyżowanie trufli z buczyną i zębiastą piłą, mogą się przyśnić w nocy. Pięć gwiazdek na pięć, polecamy.
Na chwilkę napaliliśmy się też na anonsowany właśnie film „The Ruins” – bo Meksyk, ruiny itp., ale wygląda na to, że nie ma się co ekscytować, zgroza jest w nim raczej powierzchowna.
Chłopaki obejrzały jeszcze jeden starszy film z Christopherem Walkenem - "Biloxi Blues", a potem ja zamówiłam sobie telewizor na od ósmej do dziewiątej na drugą część sukienkowego „Cranford”. Aha, i jeszcze „Mary Poppins” – ale niecała, przy następnej okazji muszę obejrzeć drugą połówkę. Bo ileż można siedzieć przed telewizorem.
I to tyle względem weekendu.
czwartek, 8 maja 2008
łykendowe łycieczki
Na wypadek ładnej pogody w niedzielę wymyśliłam wycieczkę pod hasłem „Drobne atrakcje na południe od Chi-town”. W przybliżeniu na południe.
Oto planowane przystanki:
1, Nike Missile Site: pozostałości po wyrzutni pocisków – część systemu obronnego z czasów zimnej wojny, mających chronić Chicago i przemysł w jego regionie. Trzeba znaleźć Eggers Woods (część Cook County Forest Preserves) oraz William Powers State Park. Na tej stronie pod hasłem C-44 jest opis dojazdu, a tu jest mapka pocisków wokół Chicago. A tu jest zdjęcie satelitarne.
2, Calumet City – szukamy dwóch wież wodnych z uśmiechami – Mr. Smiley Face and Mrs. Smiley Face.
3,Wilmington – część starej Route 66 oraz ogromniasta figura Gemini Giant, gdzieś przy tej właśnie drodze.
4, Elwood – pomnik gościa z pudełkiem na lunch.
5, Diamond - pomnik katastrofy w kopalni.
5, Plainfield – pomnik ofiar tornada z 1990 roku.
I taka miała być wycieczka. W trakcie grzebania znalazłam jednak kapitalną (choć trochę niedoskonale stworzoną, bo się w niektórych miejscach rozjeżdża) stronę o wycieczce po południowo-wschodniej stronie Chicago. No i teraz nie wiem, co wybrać... Może się coś skompiluje z obu planów.
Wypatrzyłam też kilka innych ciekawostek, mianowicie Pullman Historic District – miasteczko zbudowane przez gościa od wagonów sypialnych; Mayslake Peabody Estate z repliką kapliczki z Asyżu; Rockefeller Chapel; Golden Pyramid House; a przede wszystkim festiwal architektury 17-18 maja, kiedy to można się załapać na jedną czy dwie z dwustu darmowych wycieczek z przewodnikiem po Chicago i okolicach. Mniam.
Teraz zaś wrócimy na chwilkę do wyprawy do Lombard z zeszłej niedzieli.
Widoczek z lombardzkiego parku bzowego, obecnie głównie tulipanowego.
Tulipany mają przepiękne!
Bzy jeszcze nie w szczycie formy, ale takoż cudne. I pachnące.
Oto planowane przystanki:
1, Nike Missile Site: pozostałości po wyrzutni pocisków – część systemu obronnego z czasów zimnej wojny, mających chronić Chicago i przemysł w jego regionie. Trzeba znaleźć Eggers Woods (część Cook County Forest Preserves) oraz William Powers State Park. Na tej stronie pod hasłem C-44 jest opis dojazdu, a tu jest mapka pocisków wokół Chicago. A tu jest zdjęcie satelitarne.
2, Calumet City – szukamy dwóch wież wodnych z uśmiechami – Mr. Smiley Face and Mrs. Smiley Face.
3,Wilmington – część starej Route 66 oraz ogromniasta figura Gemini Giant, gdzieś przy tej właśnie drodze.
4, Elwood – pomnik gościa z pudełkiem na lunch.
5, Diamond - pomnik katastrofy w kopalni.
5, Plainfield – pomnik ofiar tornada z 1990 roku.
I taka miała być wycieczka. W trakcie grzebania znalazłam jednak kapitalną (choć trochę niedoskonale stworzoną, bo się w niektórych miejscach rozjeżdża) stronę o wycieczce po południowo-wschodniej stronie Chicago. No i teraz nie wiem, co wybrać... Może się coś skompiluje z obu planów.
Wypatrzyłam też kilka innych ciekawostek, mianowicie Pullman Historic District – miasteczko zbudowane przez gościa od wagonów sypialnych; Mayslake Peabody Estate z repliką kapliczki z Asyżu; Rockefeller Chapel; Golden Pyramid House; a przede wszystkim festiwal architektury 17-18 maja, kiedy to można się załapać na jedną czy dwie z dwustu darmowych wycieczek z przewodnikiem po Chicago i okolicach. Mniam.
Teraz zaś wrócimy na chwilkę do wyprawy do Lombard z zeszłej niedzieli.
Widoczek z lombardzkiego parku bzowego, obecnie głównie tulipanowego.
Tulipany mają przepiękne!
Bzy jeszcze nie w szczycie formy, ale takoż cudne. I pachnące.
Labels:
chicago,
ciekawe linki,
fotoreportaż,
turystycznie
środa, 7 maja 2008
kanzashi
Szkieukowa grzebie czasem w necie, przeskakuje z linka na link i odkrywa czasem niesamowitości - jak na przykład kanzashi. Kolejna technika do wypróbowania! Nie wiem tylko kiedy... bo stoi cała kolejka ciekawych kraftów.
Póki co, kleję kartkę - album dla Pasierbiczki z okazji urodzin. Następnie są dwie kartki dla moich sióstr, jako że obie mają majowe urodziny, w tym jedna dzisiaj. Grr, znowu się spóźnię. A, i jeszcze szybciutko kartka dla teściowej, bo tutejszy dzień matki jest już w niedzielę, a albumik dla mojej Mamy jest już gotowy, więc tylko trzeba będzie wysłać.
Poza tym - cudo wiosna, drzewa kwitną, że się w głowie kręci od zapachu. Na balkonie zielska ładnie rosną, choć jeszcze kilka trzeba przesadzić, bo nadal tkwią w sklepowych pudełeczkach. W niedzielę trzeba będzie się gdzieś wybrać, bo szkoda tego piękna dookoła... w zeszły weekend odwiedziliśmy Art & Craft Show w Lombard, gdzie było też stanowisko zwierzowego schroniska łącznie ze szkieukowymi kartkami. Wybieramy się tam ponownie w za-następny weekend, bo będzie bzowa parada no i wszystkie bzy i bziki w Lilac Park powinny być w pełni rozkwitu.
Póki co, kleję kartkę - album dla Pasierbiczki z okazji urodzin. Następnie są dwie kartki dla moich sióstr, jako że obie mają majowe urodziny, w tym jedna dzisiaj. Grr, znowu się spóźnię. A, i jeszcze szybciutko kartka dla teściowej, bo tutejszy dzień matki jest już w niedzielę, a albumik dla mojej Mamy jest już gotowy, więc tylko trzeba będzie wysłać.
Poza tym - cudo wiosna, drzewa kwitną, że się w głowie kręci od zapachu. Na balkonie zielska ładnie rosną, choć jeszcze kilka trzeba przesadzić, bo nadal tkwią w sklepowych pudełeczkach. W niedzielę trzeba będzie się gdzieś wybrać, bo szkoda tego piękna dookoła... w zeszły weekend odwiedziliśmy Art & Craft Show w Lombard, gdzie było też stanowisko zwierzowego schroniska łącznie ze szkieukowymi kartkami. Wybieramy się tam ponownie w za-następny weekend, bo będzie bzowa parada no i wszystkie bzy i bziki w Lilac Park powinny być w pełni rozkwitu.
Labels:
ciekawe linki,
szmatki,
z życia wzięte
piątek, 2 maja 2008
góra kartek
Złota myśl na dzisiaj:
Nobody trips over mountains. It is the small pebble that causes you to stumble. Pass all the pebbles in your path and you will find you have crossed the mountain.
Kilka zdjęć najnowszych produkcji, które jadą dzisiaj do Schroniska. Schronisko się cieszy, bo się może zarobi pieniążki; ja się cieszę, bo czuję się dowartościowana oraz mam czyste sumienie, oglądając tą przygnębiającą reklamę. Zwirze skorzystają, ubędzie conieco papieru w chałupie... same plusy :)
Zrobiłam kilka zakładek z kwiatkami i chrobokami:
Now karteczki - już w celofanie, z kopertami. Pierwsza ma w sobie piękny, ręcznie robiony papier od Pasierbiczki oraz różową siateczkę również z Polski, od mojej siostry.
Eksperyment z filcowym kociakiem - ten sam schemat, co zajęcze kartki na ostatnią Wielkanoc.
Kolejny eksperyment - zainspirowany przez Tima Holtza i kwiatki Prima. Wycięłam ekologicznie kwiatki z grubszego insertu z reklamą (zdaje się, że w Glamourze), za pomocą xpiculca z kulką dodałam trójwymiarowość, potem przylepiłam maleńkie złote kwiatysie i jeszcze koralik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)