poniedziałek, 12 maja 2008

Langoliery, czyli więcej, lepiej i taniej

W sobotę biegałam i wykonywałam mnóstwo czynności, łącznie z przyjęciem mechanika od kablówki. Zaczęło się wszystko od tego, że w piątek przyszły trzy osobne listy od Comcastu – że ktoś nam wyzmieniał na ich stronie adres naszego emaila, hasło oraz tajne pytanie. Zadzwoniłam więc, żeby się upewnić, że ktoś w naszym imieniu nie zamawia usług. Okazało się, że nie, że to jakiś ichni robot poprzydzielał nowe dane, bo nie założyliśmy sobie sami konta, ale przy okazji Małżonek podpuścił mnie, żebym się dopytała o ceny internetu, bo AT&T przyprawia nas o coraz większą irytację; głównie przez to, że każdy rachunek przychodzi ciut wyższy. Ja rozumiem, że koszt usług wzrasta – ale tu wrzucą jakąś dziwną kwotę za rozmowy „dalekobieżne” (przy czym w ogóle nie mamy w domu aparatu telefonicznego), tam jakieś podatki, ochrony, ubezpieczenia, straż pożarna, kanalizacja miejska, zamki na piasku i nie-wiadomo-co-jeszcze. Tak, że zaczynaliśmy ze dwa lata temu od rachunku na jakieś $40, a ostatni opiewał na ponad $60. Do tego żeby mieć niteczkę do Internetu, musieliśmy opłacać podstawowe usługi telefoniczne, z których w ogóle nie korzystaliśmy. Z wielką przyjemnością zadzwonię do nich, żeby zakończyć współpracę :).
Comcast zaproponował piękny pakiet – przez rok zaoszczędzimy $50 miesięcznie w porównaniu z tym, ile płaciliśmy do tej pory za kabel + internet. Po roku cena wzrośnie, ale i tak będzie to mniej, niż obecnie.
W pakiecie był też kabel cyfrowy, co oznacza dostęp do różnych bajerów typu nastawianie przypominacza, że właśnie zaczyna się ulubiony program, rozmaite listy i sposoby przeglądania, jak również – ta-dam – cała fura filmów. Za darmo. Cieszyliśmy się jak dzieci, choć z drugiej strony zapewne pół otaczającego nas świata poznała te przyjemności już dawno temu. W zakresie kablówki świat najwyraźniej poszedł do przodu, a myśmy nie bardzo mieli o tym pojęcie.
Obejrzeliśmy od razu bardzo fajny film p.t. „The Langoliers” na podstawie opowiadania Stephena Kinga. Koncept trzyma w napięciu od początku do końca, ciary chodzą po skórze, człowiek się boi i chowa pod kocem, choć krwawej zgrozy jest tam niewiele. A langoliery przypominające skrzyżowanie trufli z buczyną i zębiastą piłą, mogą się przyśnić w nocy. Pięć gwiazdek na pięć, polecamy.
Na chwilkę napaliliśmy się też na anonsowany właśnie film „The Ruins” – bo Meksyk, ruiny itp., ale wygląda na to, że nie ma się co ekscytować, zgroza jest w nim raczej powierzchowna.
Chłopaki obejrzały jeszcze jeden starszy film z Christopherem Walkenem - "Biloxi Blues", a potem ja zamówiłam sobie telewizor na od ósmej do dziewiątej na drugą część sukienkowego „Cranford”. Aha, i jeszcze „Mary Poppins” – ale niecała, przy następnej okazji muszę obejrzeć drugą połówkę. Bo ileż można siedzieć przed telewizorem.
I to tyle względem weekendu.

Brak komentarzy: