Wstaje mi się ostatnio wcześniej, niż zwykle, jeszcze z powodu zmiany czasu. Miałam nadzieję, że jakieś ciekawe krafty będą o tej porze w kraftowej telewizji, a tu zonk - do szóstej leci reklama odkurzaczy i oczyszczaczy powietrza, w sam raz na Gwiazdkę. Chyba bym się załamała, gdyby mnie ktoś na Gwiazdkę odkurzaczem obdarował... A my, można powiedzieć, zrezygnowaliśmy z jakichś specjalnych prezentów: idziemy na koncerty, to można podciągnąć ewentualnie. Ja tam sobie coś znajdę w jakimś sklepie, choć nie mam akurat nic szczególnego na myśli; T chyba też sam nie wie, natomiast Pisklak zbiera w ramach prezentów dotacje na Nartę, czyli snowboard. Wypatrzył nawet, że gdzieś tu o pół godziny od domu jest góra, ale nie wiadomo jaka - znający się na mapie T, uważa, że jedyne pochyłości w okolicy to zjazdy z autostrad. Trudno, takie są warunki mieszkania w Chi. Dopiero gdzieś koło Wisconsin robi się niepłasko.
Po odkurzaczach - wracając do tematu - telewizja kraftowa przedstawia szydełkowanie (wczoraj) i druty (dzisiaj). A ja miałam nadzieję na papier... Niech sobie jednak te robótki brzęczą jako tło. O 6:30 jest program o dekorowaniu domów, tzw. Ziemniaki, więc przełączam się na Wiadomości, albo lecę w prysznic. O siódmej jadą quilts - kołdry i inne dzieła zszywane z kawałeczków iście mikroskopijnych, do których nie miałabym cierpliwości. No i wreszcie o 7:30 jest - HURRA - Carol Duvall, z kraftami rozmaitymi: modelina, papier, szmatki, druty, glina, patyczki - co tylko. Siedzi się więc i dłubie - na przykład te choineczki, z którymi się po wczorajszym nielubieniu przeprosiłam:
piątek, 30 listopada 2007
czwartek, 29 listopada 2007
tararam tararam tara ram tam tam
Mam nadzieję, że zwalczyłam już zmianę czasu i nie będę zapadać w sen razem z kurami. Trzeba się brać poważnie za świąteczną działalność. Małżonek zamówił sobie kilka kartek dla swoich znajomych, ale raczej nie z gwiazdką, tylko bardziej „katolickie” czy też jasełkowe. Rano wyprodukowałam filcową choinkę z cekinami, ale nie jestem z niej stuprocentowo zadowolona. Nikt nie mówił, że wszystkie eksperymenty muszą być udane :).
Znalazłam natomiast w ęternecie obrazek, który się wydrukuje, wypierze w herbacie celem postarzenia, podzłoci być może kilka szczegółów i połączy ze świątecznymi kolorami kartonu. Albo może z brązem... sama nie wiem.
Z radością natomiast czekam na dwa koncerty, na jakie się wybieramy – za tydzień w sobotę na kolędy w Wheaton College, a 30 grudnia do Chicago Symphony Orchestra na koncert noworoczny pod hasłem „Salute to Vienna”. Jest to poniekąd kopia koncertu wiedeńskiego i o ile mnie pamięć nie myli, będzie Modry Dunaj oraz Marsz Radetzky’ego z udziałem publiczności, tak jak tu:
Znalazłam natomiast w ęternecie obrazek, który się wydrukuje, wypierze w herbacie celem postarzenia, podzłoci być może kilka szczegółów i połączy ze świątecznymi kolorami kartonu. Albo może z brązem... sama nie wiem.
Z radością natomiast czekam na dwa koncerty, na jakie się wybieramy – za tydzień w sobotę na kolędy w Wheaton College, a 30 grudnia do Chicago Symphony Orchestra na koncert noworoczny pod hasłem „Salute to Vienna”. Jest to poniekąd kopia koncertu wiedeńskiego i o ile mnie pamięć nie myli, będzie Modry Dunaj oraz Marsz Radetzky’ego z udziałem publiczności, tak jak tu:
środa, 28 listopada 2007
niespodzianki i zagadki
Kiedy wróciłam do domu, czekało na mnie kilka kopert z artystycznymi przesyłkami. Zaczynam od listu od Kol. Pasiakowej, który radość stanowił podwójną, gdyż pierwsza porcja ateciaków została połknięta przez pocztę. Takoż i z podzięką przedstawiam piękne papiery i kartoniki, jakie najsampierw wysypały się z koperty:
Następnie mamy nieco niewyraźnie sfotografowane ATC - zębiasty kot cudo, kfiatysie cudo, ale kot na wózeczku ciągniętym przez ptaka to mistrzostwo świata! Dzięki bardzo :)
Następnie mamy nieco niewyraźnie sfotografowane ATC - zębiasty kot cudo, kfiatysie cudo, ale kot na wózeczku ciągniętym przez ptaka to mistrzostwo świata! Dzięki bardzo :)
Wśród tych wszystkich dóbr była jeszcze piękna kartka świąteczna, którą odnotowuję jako pierwszą świąteczną jaskółkę otrzymaną pocztą (w odróżnieniu od kilku kartek z wymiany, które dostałam do ręki w Polsce, a przedstawiać je będę nieco później.) Prosta, elegancka - w sam raz. Ot - kolejne cudeńko :)
wtorek, 27 listopada 2007
Się wróciło
Był stresik przedwyjazdowy, teraz jest po-powrotowy, ale to nic, parę dni i się pozbieram. Tyle rzeczy można by opisać - choćby krafty rozmaite: spotkanie z A w celu robienia kartek na kiermasz charytatywny, nowe pomysły mojej siostry M, skarby zakupione w sklepiku w Ch - błyszczące flizeliny, wstążki ze zmiętego papieru i ze złotej kratki; model lotniska w Krakowie wysmażony z papieru z moim ośmioletnim siostrzeńcem, nowe wzory origami, zabawę z masą solną...
I już mi się roją pomysły na święta. Trzeba skończyć i wysłać najsampierw paczkę kartek do Teściowej, co nie zabierze mi chyba zbyt wiele czasu. Następnie masa solna - gwiazdki dla Kurnika redakcyjnego - trzeba będzie zrobić chyba z pięćdziesiąt. Nie zamierzam ryzykować suszenia w piecu, tylko na powietrzu, więc potrwa to trochę dłużej. Do tego przywieszki. Dalej mamy kartki świąteczne do Polski i w ogóle zagramanicy. I choinkę trzeba będzie ustawić.
W pracy rozdawano dzisiaj dzieci z ubogich rodzin, tzn. karteczki z zapotrzebowaniami dla poszczególnych osóbek. Wzięłam sobie jedną i trzeba będzie kiedyś polecieć na zakupy, bo prezent trzeba dostarczyć do 12 grudnia. A za niecałe dwa tygodnie koncert świąteczny w okolicznym college'u, na którym zapewne wzruszę się do łez :)
Ach, no i nie należy zapominać o przygotowaniach do świątecznego przedstawienia z dzieciakami od lekcji polskiego!
Jeśli zaś chodzi o inne aspekty wyprawy do Polski... jak zwykle, mam mieszane uczucia i aż złoszczę się na siebie, że może jestem zepsuta i niesprawiedliwa, narzekając na TAM i ciesząc się, że wróciłam TU. Bo tu ludność się uśmiecha, jest generalnie przyjemniejsza, nie chodzi z wzrokiem wbitym w podłoże i zaciętymi ustami. Że amerykańska grzeczność jest czasem trochę sztuczna? A niech sobie będzie, wszystkim jest z tym fajniej w życiu. Poza tym - nie widać tu na ulicach w biały dzień, w centrum czterdziestotysięcznego miasta, zataczających się pijanych osobników płci obojga, na których w P natknęłam się solidne kilka razy; można chodzić po ulicach i uszy nie więdną od wszechobecnych przekleństw. Na pewno też nie nadzieję się na faceta, który w podobny biały dzień rozpina w centrum miasta rozporek i najzwyczajniej, bez obciachu, sika sobie pod drzewem - o ironio, przy samiuśkim Miejskim Domu Kultury.
I nie wiem, czy akurat trafiłam na jakieś wyjątkowe zagłębie buractwa i chamstwa (bo powyższe przykłady to tylko część "przygód"), czy tak jest wszędzie? Mam nadzieję, że nie - bo choćby w Krakowie, przynajmniej w centrum, jest inaczej. Pokoleń chyba trzeba, żeby te mniejsze miejscowości się zmieniły i ucywilizowały :(
I już mi się roją pomysły na święta. Trzeba skończyć i wysłać najsampierw paczkę kartek do Teściowej, co nie zabierze mi chyba zbyt wiele czasu. Następnie masa solna - gwiazdki dla Kurnika redakcyjnego - trzeba będzie zrobić chyba z pięćdziesiąt. Nie zamierzam ryzykować suszenia w piecu, tylko na powietrzu, więc potrwa to trochę dłużej. Do tego przywieszki. Dalej mamy kartki świąteczne do Polski i w ogóle zagramanicy. I choinkę trzeba będzie ustawić.
W pracy rozdawano dzisiaj dzieci z ubogich rodzin, tzn. karteczki z zapotrzebowaniami dla poszczególnych osóbek. Wzięłam sobie jedną i trzeba będzie kiedyś polecieć na zakupy, bo prezent trzeba dostarczyć do 12 grudnia. A za niecałe dwa tygodnie koncert świąteczny w okolicznym college'u, na którym zapewne wzruszę się do łez :)
Ach, no i nie należy zapominać o przygotowaniach do świątecznego przedstawienia z dzieciakami od lekcji polskiego!
Jeśli zaś chodzi o inne aspekty wyprawy do Polski... jak zwykle, mam mieszane uczucia i aż złoszczę się na siebie, że może jestem zepsuta i niesprawiedliwa, narzekając na TAM i ciesząc się, że wróciłam TU. Bo tu ludność się uśmiecha, jest generalnie przyjemniejsza, nie chodzi z wzrokiem wbitym w podłoże i zaciętymi ustami. Że amerykańska grzeczność jest czasem trochę sztuczna? A niech sobie będzie, wszystkim jest z tym fajniej w życiu. Poza tym - nie widać tu na ulicach w biały dzień, w centrum czterdziestotysięcznego miasta, zataczających się pijanych osobników płci obojga, na których w P natknęłam się solidne kilka razy; można chodzić po ulicach i uszy nie więdną od wszechobecnych przekleństw. Na pewno też nie nadzieję się na faceta, który w podobny biały dzień rozpina w centrum miasta rozporek i najzwyczajniej, bez obciachu, sika sobie pod drzewem - o ironio, przy samiuśkim Miejskim Domu Kultury.
I nie wiem, czy akurat trafiłam na jakieś wyjątkowe zagłębie buractwa i chamstwa (bo powyższe przykłady to tylko część "przygód"), czy tak jest wszędzie? Mam nadzieję, że nie - bo choćby w Krakowie, przynajmniej w centrum, jest inaczej. Pokoleń chyba trzeba, żeby te mniejsze miejscowości się zmieniły i ucywilizowały :(
czwartek, 22 listopada 2007
wieści z Polski
Wieści byłoby wiele, mniej i bardziej optymistycznych, ale dzisiaj wspomnę jedynie kilka drobiazgów natury smakowej i jeden większy zachwyt artystyczny. Jeśli chodzi o smaki, to zapomniałam od zeszłego roku o białych prażynkach z Lewiatana i odkryłam je na nowo. Mniam! Zakupiłam dziś trzy paczki, żeby nie trzeba było się graniczyć. Odkrycie całkiem nowe i chyba nie tylko dla mnie - piwo KARMI kawowe, poema di caffe. Będziemy jeszcze eksperymentować z wersją malinową i classic.
W sobotę wędrowałyśmy z Pasierbiczką po Krakowie i zaprowadziła mnie do knajpki na ulicy Karmelickiej (coś mi to KARM się powtarza) i miałyśmy się tam uraczyć kawą, ale zmieniłysmy zdanie, ujrzawszy w drinkospisie całą serię pitnej czekolady. A cóż za niebo w gębie! Zamówiłam sobie czekoladę z gałką malinowych lodów i pogrążyłam się w zachwycie.
Zachwyt artystyczny wiąże się z pokazywaną tu jakiś czas temu widokówką z nasturcjami pana Wyspiańskiego. Znajdują się one w bazylice franciszkanów w samym środku Krakowa. Zaciągnęłam tam Pasierbiczkę, ale nie zagłębiłyśmy się we wszystkie szczegóły, bo raz, że nie miałyśmy czasu, a dwa, że tratowała nas niemieckojęzyczna wycieczka.
Polichromie na ścianach są nie-sa-mo-wi-te. Nic to, że wedle informacji Szwagra-przewodnika nie prezentują się najładniej, jak to możliwe, bo są podniszczone. Wzory są cudne i następnym razem koniecznie muszę się tam udać, najlepiej sama i z aparatem naładowanym po samo wieko, żebym mogła z fleszem coś cyknąć (na ile wolno). Jeśli będę ambitna, to wydrukuję sobie nawet jakieś szczegółowe informacje.
Moje zdjęcia są raczej nędzne, a poza tym nie mam jak ich w tej chwili ściągnąć na komputer, więc pożyczam kilka obrazków z fajnej strony, nie tylko o Wyspiańskim.
Zacznę od witraży - tyle razy przechodziłam koło tego kościoła, a nie miałam pojęcia, że takie słynności się tam znajdują!
Drugi przykładowy witraż - mniej znany, ale nie mniej piękny.
W sobotę wędrowałyśmy z Pasierbiczką po Krakowie i zaprowadziła mnie do knajpki na ulicy Karmelickiej (coś mi to KARM się powtarza) i miałyśmy się tam uraczyć kawą, ale zmieniłysmy zdanie, ujrzawszy w drinkospisie całą serię pitnej czekolady. A cóż za niebo w gębie! Zamówiłam sobie czekoladę z gałką malinowych lodów i pogrążyłam się w zachwycie.
Zachwyt artystyczny wiąże się z pokazywaną tu jakiś czas temu widokówką z nasturcjami pana Wyspiańskiego. Znajdują się one w bazylice franciszkanów w samym środku Krakowa. Zaciągnęłam tam Pasierbiczkę, ale nie zagłębiłyśmy się we wszystkie szczegóły, bo raz, że nie miałyśmy czasu, a dwa, że tratowała nas niemieckojęzyczna wycieczka.
Polichromie na ścianach są nie-sa-mo-wi-te. Nic to, że wedle informacji Szwagra-przewodnika nie prezentują się najładniej, jak to możliwe, bo są podniszczone. Wzory są cudne i następnym razem koniecznie muszę się tam udać, najlepiej sama i z aparatem naładowanym po samo wieko, żebym mogła z fleszem coś cyknąć (na ile wolno). Jeśli będę ambitna, to wydrukuję sobie nawet jakieś szczegółowe informacje.
Moje zdjęcia są raczej nędzne, a poza tym nie mam jak ich w tej chwili ściągnąć na komputer, więc pożyczam kilka obrazków z fajnej strony, nie tylko o Wyspiańskim.
Zacznę od witraży - tyle razy przechodziłam koło tego kościoła, a nie miałam pojęcia, że takie słynności się tam znajdują!
Drugi przykładowy witraż - mniej znany, ale nie mniej piękny.
Szkic do moich nasturcji!
I jeszcze jeden przykład - róże. Polecam, jeśli tylko jest się w Krakowie, należy wsadzić nos. Idzie się Grodzką od Rynku ku Wawelowi, po dojściu do torów na prawo patrz i już. Aha, warto jeszcze zaglądnąć do świeżo postawionego chudego budynku, który znajduje się tuż tuż - zamiast na prawo, idziemy kilka kroków w przód i mamy centrum informacji turystycznej, czy coś w tym rodzaju, ozdobione witrażami również wedle projektu Wyspiańskiego. Za jego życia nie zostały one zrealizowane; przygotował je na konkurs witrazy do Katedry, ale na skutek niepochlebnych komentarzy nawet ich oficjalnie do konkursu nie zgłosił (podpowiada Szwagier - Przewodnik. Się obkuł na tych kursach.)
Możliwe, że chudy budynek nawet mi wyszedł należycie na zdjęciach, więc może się coś tu umieści w późniejszym terminie. Kraków w każdym razie po raz kolejny okazał się magicznym miastem. Zawsze coś nowego, zawsze coś pięknego.
czwartek, 15 listopada 2007
już za chwileczkę, już za momencik...
Uff, na ostatnim oddechu... przyleciały do mnie cudne ateciaki od Kasiorki i nie wiem sama, czy bardziej sie zachwycam kotem, czy herbatą.... chyba jednak kot wygra :)
A ja dziś rano wysmażyłam jeszcze naprędce kartkę urodzinową dla Laury i powierzyłam ją opiece Betty aż do następnegop czwartku...
A ja dziś rano wysmażyłam jeszcze naprędce kartkę urodzinową dla Laury i powierzyłam ją opiece Betty aż do następnegop czwartku...
Labels:
atc,
kartki,
papierrr,
z życia wzięte
środa, 14 listopada 2007
jutro fru
Lista przedwyjazdowa jest jeszcze całkiem spora. Wczoraj okazało się, że ja nie lubię zakupów i chyba zakupy nie lubią mnie. Poleciałam do Walmarta odebrać zdjęcia - zonk, jeszcze nie przyjechały. Poleciałam do Targetu po torbę laptopową - zonk, spodziewałam się pięknego asortymentu do wyboru, jak widać było w internecie, a tu raptem ze trzy wersje, w tym jedna za droga. Uratował mnie Office Max (albo Office Depot - nie odróżniam), nabyłam zieloną torbę, którą sama bym chętnie miała, gdybym gdziekolwiek wędrowała z lapkiem. Gdyby lapek był w stanie choć przez pięć sekund utrzymać prund, a stanowczo praktyczniej by było, gdyby wytrzymywał co najmniej godzinę.
Dziś jeszcze mam lekcję z rakami, potem druga wyprawa po zdjęcia i jeszcze księgarnia. Pakowanie (część gratów mam już w stercie), nieco zajęć kraftowych i zapewne będzie już pierwsza, o ile nie później. Nic to, odsypiać będę w samolocie.
Zmobilizowałam się wczoraj jeszcze do ostaniej partii kartek przedwyjazdowych. Podpowiedziano mi też, że można się zapisać na craft show, opłata jest niezbyt wielka, a można conieco zarobić... Jest to rzecz do przemyślenia na przyszły rok. A teraz przedstawiam wczorajsze produkcje.
Dziś jeszcze mam lekcję z rakami, potem druga wyprawa po zdjęcia i jeszcze księgarnia. Pakowanie (część gratów mam już w stercie), nieco zajęć kraftowych i zapewne będzie już pierwsza, o ile nie później. Nic to, odsypiać będę w samolocie.
Zmobilizowałam się wczoraj jeszcze do ostaniej partii kartek przedwyjazdowych. Podpowiedziano mi też, że można się zapisać na craft show, opłata jest niezbyt wielka, a można conieco zarobić... Jest to rzecz do przemyślenia na przyszły rok. A teraz przedstawiam wczorajsze produkcje.
poniedziałek, 12 listopada 2007
zakupowy stres, papierowa relaksacja
Nie cierpię zakupów. Niektórych. Bo przykładowo papier lubię, przedmioty lubię, nawet buty w miarę mogą być. Książki bez ograniczeń. Krafty. Ale ciuchy – NIE_CIE_RPIĘ. Frustruję się niemożebnie, że naprzymierzać się trzeba, a skuteczność kształtuje się na poziomie jakichś 20%. Człowiek się zmacha i zgrzeje od tego wkładania i zdejmowania. Dodatkowe utrudnienie jest takie, że do przymierzalni bierze się ograniczoną ilość ciuchów, więc trzeba wyskakiwać po następną porcję. (Gdyż jak już idę na zakupy, to hurtowe.)
Włos się mierzwi, okulary przekrzywiają, człowiek czerwienieje na pysku, a tu jeszcze kolanówka raczy puścić oczko, które przy takiej ilości ruchu wtrymiga przybiera rozmiary równe przekrojowi salcesonu i zaraz wyskakują przez nie trzy palce. Albo i pięć. Brrr. Stresssss.
Pocieszyłam się w Burlington, bo odkryłam, że sprzedają znów butki z zameczkiem z boku, które miałam dwa lata temu i schodziłam do zera niemal. Rok temu ich nie było, a tu znowu się pojawiły. Hurra.
Mniej radosny jest fakt, że moja Christmasowa praca nie zostanie jednak opublikowana w Prawdziwym Magazynie o Papierowych Kraftach, bo... magazyn się we wrześniu był zamknął i został wchłonięty przez inną publikację. Którą też poleciałam wczoraj w księgarni przejrzeć, ale niestety mojego krafta w niej nie ma. Bu.
Cieszę się za to na zakupy książkowe w Polsce – wydrukowałam sobie listę z Merlina, nie żeby wszystko na niej nabyć, bo by chyba walizki brakło, ale żeby się obznajomić. Z tutejszych zakupów przedwyjazdowych mam już prawie wszystko z głowy, czekam jeszcze na zamówione kosmetyki oraz śruby do lodospadów (! :D). Odbieram kurtkę z pralni chemicznej oraz zdjęcia z wywoływania, a także jutro jeszcze nabywam laptopową torbę dla Pasierbiczki. Zamawiam przejazd na lotnisko, drukuję bilet i wio.
Okazało się też w weekend, że przygotowanie zdjęć do wywołania nie jest takie proste i zabiera ze trzy razy tyle czasu, ile sobie człowiek nieopatrznie zaplanował. Miałam taki pomysł, żeby zrobić album z tegorocznego kalendarza, taki ze sprężynkami – że to zdjęcia opisujące właśnie ten rok. Pomysł tyleż ciekawy, co niepraktyczny, bo zdjęcia jednak ciężkie są i przy większej ilości kalendarz by się giął. Zakupiłam więc w Walmarcie dwa standardowe albumy z białymi kartkami i planuję, że w samolocie oraz w czasie czekania będę wklejać fotki. Na lepkich kwadracikach, bo kleju na pewno nie można wieźć w bagażu podręcznym.
Wybieranie zdjęć z dobrych kilku tysięcy, redukcja ich ilości oraz zmniejszanie zabierają furę czasu. Tak z pięć godzin. Zmniejszam w PhotoShopie, żeby mieć po dwa obrazki na jednym zdjęciu. Raz, że taniej, a dwa, że albumów by brakło na wszystko J.
Wieczorem jeszcze zrobiłam wiaderko gulaszu (do zamrożenia, żeby panowie mieli gotowca w lodówce) oraz mięsko na dziś... i padłam. Nawet się za papier nie brałam, ale obiecuję sobie, że dzisiaj na pewno coś wyprodukuję. Kiermasz w pracy zasuwa jak japońska kolejka, a tu jeszcze by się zdało na kiermasz w Polsce, i jeszcze chyba jednego ateciaka mam wysłać przed wyjazdem...
Tak, że jak tylko uporam się z zakupami w Sklepie Najbliższym oraz z obiadem i lasagna do zamrożenia, siadam do klejenia.
A jak wrócę, to mam w pracy osobę, która należy do dwóch klubów książkowych i chce pozostałym członkom dać na święta zakładki. Jedne były związane z dębem, a drugie z flamingiem. I za pieniążki :)
Włos się mierzwi, okulary przekrzywiają, człowiek czerwienieje na pysku, a tu jeszcze kolanówka raczy puścić oczko, które przy takiej ilości ruchu wtrymiga przybiera rozmiary równe przekrojowi salcesonu i zaraz wyskakują przez nie trzy palce. Albo i pięć. Brrr. Stresssss.
Pocieszyłam się w Burlington, bo odkryłam, że sprzedają znów butki z zameczkiem z boku, które miałam dwa lata temu i schodziłam do zera niemal. Rok temu ich nie było, a tu znowu się pojawiły. Hurra.
Mniej radosny jest fakt, że moja Christmasowa praca nie zostanie jednak opublikowana w Prawdziwym Magazynie o Papierowych Kraftach, bo... magazyn się we wrześniu był zamknął i został wchłonięty przez inną publikację. Którą też poleciałam wczoraj w księgarni przejrzeć, ale niestety mojego krafta w niej nie ma. Bu.
Cieszę się za to na zakupy książkowe w Polsce – wydrukowałam sobie listę z Merlina, nie żeby wszystko na niej nabyć, bo by chyba walizki brakło, ale żeby się obznajomić. Z tutejszych zakupów przedwyjazdowych mam już prawie wszystko z głowy, czekam jeszcze na zamówione kosmetyki oraz śruby do lodospadów (! :D). Odbieram kurtkę z pralni chemicznej oraz zdjęcia z wywoływania, a także jutro jeszcze nabywam laptopową torbę dla Pasierbiczki. Zamawiam przejazd na lotnisko, drukuję bilet i wio.
Okazało się też w weekend, że przygotowanie zdjęć do wywołania nie jest takie proste i zabiera ze trzy razy tyle czasu, ile sobie człowiek nieopatrznie zaplanował. Miałam taki pomysł, żeby zrobić album z tegorocznego kalendarza, taki ze sprężynkami – że to zdjęcia opisujące właśnie ten rok. Pomysł tyleż ciekawy, co niepraktyczny, bo zdjęcia jednak ciężkie są i przy większej ilości kalendarz by się giął. Zakupiłam więc w Walmarcie dwa standardowe albumy z białymi kartkami i planuję, że w samolocie oraz w czasie czekania będę wklejać fotki. Na lepkich kwadracikach, bo kleju na pewno nie można wieźć w bagażu podręcznym.
Wybieranie zdjęć z dobrych kilku tysięcy, redukcja ich ilości oraz zmniejszanie zabierają furę czasu. Tak z pięć godzin. Zmniejszam w PhotoShopie, żeby mieć po dwa obrazki na jednym zdjęciu. Raz, że taniej, a dwa, że albumów by brakło na wszystko J.
Wieczorem jeszcze zrobiłam wiaderko gulaszu (do zamrożenia, żeby panowie mieli gotowca w lodówce) oraz mięsko na dziś... i padłam. Nawet się za papier nie brałam, ale obiecuję sobie, że dzisiaj na pewno coś wyprodukuję. Kiermasz w pracy zasuwa jak japońska kolejka, a tu jeszcze by się zdało na kiermasz w Polsce, i jeszcze chyba jednego ateciaka mam wysłać przed wyjazdem...
Tak, że jak tylko uporam się z zakupami w Sklepie Najbliższym oraz z obiadem i lasagna do zamrożenia, siadam do klejenia.
A jak wrócę, to mam w pracy osobę, która należy do dwóch klubów książkowych i chce pozostałym członkom dać na święta zakładki. Jedne były związane z dębem, a drugie z flamingiem. I za pieniążki :)
czwartek, 8 listopada 2007
maraton
Poszłam spać po drugiej, wspominając sobie w oparach kleju rozmaite osoby, które zarywają noce w celu wykonania jakiegoś planu. Jeszcze parę dni temu myślałam sobie, że ja tak nie umiem... ale jak trzeba, to trzeba.
Rezultaty poniżej: 26 kartek w dwa dni. Przy czym część elementów miałam gotowych wcześniej. Z poprzedniej grupy sprzedały się wszystkie z wyjątkiem tych nieszczęsnych poinsecji, do których już nigdy, ale to nigdy nie wrócę.
Rezultaty poniżej: 26 kartek w dwa dni. Przy czym część elementów miałam gotowych wcześniej. Z poprzedniej grupy sprzedały się wszystkie z wyjątkiem tych nieszczęsnych poinsecji, do których już nigdy, ale to nigdy nie wrócę.
środa, 7 listopada 2007
śmiejący się pyszczek
Nie będę wiele pisać, bo w zasadzie nie mam w rozumie innych myśli, niż kartkowanie :D Zamykam oczy i widzę filcowe gwiazdki... Wyprodukowałam wczoraj 12 kartek, każda inna (są serie, ale identycznych nie ma). Z tym, że jeszcze trzeba powklejać środki, bo część jest na ciemnych bazach.
Dzisiaj wieczorem będę lepić dalej, z tym, że jeszcze trzeba zaliczyć lekcję... Będziemy poznawać bardzo miłe słówko CZY i robić konferencję prasową. I konkursik czasownikowy. Jak ja się cieszę, że przeskoczyliśmy z rakami barierę zrozumienia, że istnieją końcówki! Na razie zajmowaliśmy się tylko liczbą pojedynczą, mnogą poznamy, jak wrócę z Polski. Mnoga jest chyba bardziej konsekwentna.
W zapamiętaniu znaczenia czasowników pomaga piosenka składająca się ze słow "czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać, jeść, pić, spać" połączona z demonstrowaniem czynności. Minus jest taki, że śpiewają ją w kółko, trzeba czy nie trzeba.
Aha, i jeszcze rozwiązanie zagadki o nasturcjach - gratulujemy Pani Pasiakowej, gdyż autorem rzeczywiście jest Wyspiański :)
I koniecznie muszę nadmienić, że Pisklak wykonał wczoraj pierwszą samotną jazdę samochodem, wysławszy się do Walmarta z misją zakupu spodni roboczych, czekolady Symphony (jakiego ja to mam małżonka-melomana), oraz kopert do następnej porcji karteczek. Kolejny krok zaliczony.
Dzisiaj wieczorem będę lepić dalej, z tym, że jeszcze trzeba zaliczyć lekcję... Będziemy poznawać bardzo miłe słówko CZY i robić konferencję prasową. I konkursik czasownikowy. Jak ja się cieszę, że przeskoczyliśmy z rakami barierę zrozumienia, że istnieją końcówki! Na razie zajmowaliśmy się tylko liczbą pojedynczą, mnogą poznamy, jak wrócę z Polski. Mnoga jest chyba bardziej konsekwentna.
W zapamiętaniu znaczenia czasowników pomaga piosenka składająca się ze słow "czytać, pisać, grać, śpie-e-e-e-wać, jeść, pić, spać" połączona z demonstrowaniem czynności. Minus jest taki, że śpiewają ją w kółko, trzeba czy nie trzeba.
Aha, i jeszcze rozwiązanie zagadki o nasturcjach - gratulujemy Pani Pasiakowej, gdyż autorem rzeczywiście jest Wyspiański :)
I koniecznie muszę nadmienić, że Pisklak wykonał wczoraj pierwszą samotną jazdę samochodem, wysławszy się do Walmarta z misją zakupu spodni roboczych, czekolady Symphony (jakiego ja to mam małżonka-melomana), oraz kopert do następnej porcji karteczek. Kolejny krok zaliczony.
wtorek, 6 listopada 2007
yessssss!
Nie posiadam się z radości - akcja kartkowa odpaliła i spotkała się z dobrym odzewem! Kobietki ( i niektórzy faceci zresztą też) z mety wykupili z połowę co najmniej i kazali robić więcej, bo jeszcze chcą! Wzruszyłąm się do łez, bo rozmawialiśmy też o Celu tej akcji i nie da się nie cieszyć, że ludziska mają dobre serca. Wygląda na to, że czeka mnie sporo czasu spędzonego w Chińskim Dolarowcu :D
A tu jeszcze piękne piosenki (Michał Bajor) lecą mi w uszy, i piękne zdjęcia sobie oglądałam na stronie mojego siostrzeńca Mikołaja (link po prawej) - Alpy tym razem...
A tu jeszcze piękne piosenki (Michał Bajor) lecą mi w uszy, i piękne zdjęcia sobie oglądałam na stronie mojego siostrzeńca Mikołaja (link po prawej) - Alpy tym razem...
poniedziałek, 5 listopada 2007
chiński dolarowiec
Z radością mogę udowodnić, że nie posiadam jedynego pomarańczowego kobalta w okolicy - jest drugi!
Wczoraj wrzała praca w niby-studiu. T pstryknął z partyzanta zdjęcie, po czym złapał się za głowę: "toż to wygląda jak chiński dolarowiec!" Zdaje się, że w jego słowniku oznacza to szczyt zagracenia i lepiej tam nie wtykać nosa.
Mam taki pomysł, żeby zainstalować półki - takie zwykłe, z Ikei mogą być. Pomalowałabym je na jakieś wesołe kolory, pasujące do reszty pomieszczenia, być może zrobiłoby się jakieś zasłonki? Jeśli dadzą nam w pracy jakieś dodatkowe wolne na święta, to niewykluczone, że zajmę się nowym umeblowaniem!
A do przyklejania w kartkach wkładek do pisania życzeń to rzeczywiście chętnie zatrudniłabym jakiegoś Chińczyka... Musze się postarać, żeby "Merry Christmas" pieczątkować na "twarzy" kartki i wtedy nie będę musiała kombinować w środku - wkładki będę dodawać wtedy, jeśli baza kartki będzie ciemna albo chropowata. O.
Wczoraj wrzała praca w niby-studiu. T pstryknął z partyzanta zdjęcie, po czym złapał się za głowę: "toż to wygląda jak chiński dolarowiec!" Zdaje się, że w jego słowniku oznacza to szczyt zagracenia i lepiej tam nie wtykać nosa.
Mam taki pomysł, żeby zainstalować półki - takie zwykłe, z Ikei mogą być. Pomalowałabym je na jakieś wesołe kolory, pasujące do reszty pomieszczenia, być może zrobiłoby się jakieś zasłonki? Jeśli dadzą nam w pracy jakieś dodatkowe wolne na święta, to niewykluczone, że zajmę się nowym umeblowaniem!
A do przyklejania w kartkach wkładek do pisania życzeń to rzeczywiście chętnie zatrudniłabym jakiegoś Chińczyka... Musze się postarać, żeby "Merry Christmas" pieczątkować na "twarzy" kartki i wtedy nie będę musiała kombinować w środku - wkładki będę dodawać wtedy, jeśli baza kartki będzie ciemna albo chropowata. O.
Powstały nieco w pośpiechu dwa ateciaki na wymianę 7+1. Miały zawierać nuty, księżyc, kwiatek, znaczek, brada, skrzydła, moje imię oraz jeszcze coś - to dodałam słowo "serendipity".
I jeszcze na koniec jeden produkt - filcowa gwiazdka na kartonie oklejonym szmatką. Trochę gruba się ta kartka robi, ale myślę, że przejdzie przez pocztę :)
W ogóle przygotowałam wczoraj kiermaszowy koszyczek - dlatego stresowałam się napisami, kopertami itd. Teraz jeszcze naklepię tekścik o przyczynie kiermaszu i jazda!
piątek, 2 listopada 2007
historycznie... i nic o papierze
Znalazłam niedawno bardzo miłą stronkę – wieści archeologiczne z różnych stron świata. Jakież to wszystko ciekawe!
Historię odkryłam na nowo, można powiedzieć, kilka lat temu, kiedy zaczęliśmy z T wędrować po świecie, czytać i rozmawiać na historyczne tematy. W liceum miałam pecha i trafiła mi się koszmarna nauczycielka, dla której poznawanie historii polegało na ryciu na pamięć podręcznika i im bliżej ktoś był w swojej odpowiedzi oryginału, tym wyższą ocenę dostawał. Zero myślenia, zero zaciekawienia tematem. Zresztą jej „wykłady” polegały na czytaniu kątem oka tekstu z książki i wszyscy udawali, że tego nie widzą i że pani taka mądra. Brrrr. Ale to może w ogóle problem ustawienia programu szkolnego – pójście na ilość, a nie na jakość. I TAK człowiek zapomni 95% z tego, co w panice zarył przed odpowiedzią czy klasówką, więc jest to strata czasu i mózgu na skalę... historyczną. Mniej materiału bym proponowała, mniej szczegółowo tę całość – a za to zakopać się z większą wyobraźnią w wybrane wątki. Żeby to miało znaczenie, żeby przemówiło do przynajmniej niektórych uczniów.
Wracając do tematu... tyyyyyle jest miejsc wartych zauważenia! Niekoniecznie chodzi o struktury, które zawróciły prąd historii, typu kościół w Wittenberdze, albo budowle wielkie jak egipskie piramidy... ale wszędzie dookoła są ciekawostki. Dlatego raduje mnie wielce fakt, że w Hameryce są historic/historical* markers, dla których nie znaleźliśmy jeszcze zgrabnego określenia po polsku. [wikipedia katalog 1 katalog 2 z fajną grafiką mapową] Chodzi o to, że jedzie sobie człowiek drogą, aż tu widzi znak „Za pół mili jest historical marker”. Zjeżdża na pętelkę koło jezdni, czyta tablicę i dowiaduje się, że tu przykładowo była jedna z pierwszych „europejskich” osad w okolicy, założona przez przybyszy z Holandii. I wyobraża sobie, jak by to było: mieszkam sobie w Niderlandach, jestem młodym facetem, może cienko przędę, dowiaduję się, że można popłynąć do Ameryki – o której nie wiem prawie nic. Rozdają tam jednak ziemię za darmo – pod warunkiem, że człowiek się tam dwa czy trzy lata utrzyma. A co tam, myślę sobie, umiem budować domki z bali i mnóstwo innych rzeczy, jakoś sobie poradzę. Jadę, biorę żonę! Zawożą nas do Nebraski, okazuje się, że ziemia owszem dobra, ale w całej okolicy nie ma ani jednego drzewa, z którego można zbudować dom. Co robię? Zaciskam ząbki, ciupię darń i buduję darniowy domek!
I tak można w nieskończoność. Uwielbiam wyobrażać sobie, jak to musiało być na samym początku, kiedy były tylko trawska, bagna, lasy... A teraz człowiek przybywa i ma wszystko na wyciągnięcie ręki.
Trochę wedle tego samego tematu, poznawania świata – kilka ładnych zdjęć polskich gór, przysłanych przez Martę.
*najwyraźniej używa się tu obu słów, choć nie do końca zgadza się to z naukami, jakie wpajano mi w szkole...
Historię odkryłam na nowo, można powiedzieć, kilka lat temu, kiedy zaczęliśmy z T wędrować po świecie, czytać i rozmawiać na historyczne tematy. W liceum miałam pecha i trafiła mi się koszmarna nauczycielka, dla której poznawanie historii polegało na ryciu na pamięć podręcznika i im bliżej ktoś był w swojej odpowiedzi oryginału, tym wyższą ocenę dostawał. Zero myślenia, zero zaciekawienia tematem. Zresztą jej „wykłady” polegały na czytaniu kątem oka tekstu z książki i wszyscy udawali, że tego nie widzą i że pani taka mądra. Brrrr. Ale to może w ogóle problem ustawienia programu szkolnego – pójście na ilość, a nie na jakość. I TAK człowiek zapomni 95% z tego, co w panice zarył przed odpowiedzią czy klasówką, więc jest to strata czasu i mózgu na skalę... historyczną. Mniej materiału bym proponowała, mniej szczegółowo tę całość – a za to zakopać się z większą wyobraźnią w wybrane wątki. Żeby to miało znaczenie, żeby przemówiło do przynajmniej niektórych uczniów.
Wracając do tematu... tyyyyyle jest miejsc wartych zauważenia! Niekoniecznie chodzi o struktury, które zawróciły prąd historii, typu kościół w Wittenberdze, albo budowle wielkie jak egipskie piramidy... ale wszędzie dookoła są ciekawostki. Dlatego raduje mnie wielce fakt, że w Hameryce są historic/historical* markers, dla których nie znaleźliśmy jeszcze zgrabnego określenia po polsku. [wikipedia katalog 1 katalog 2 z fajną grafiką mapową] Chodzi o to, że jedzie sobie człowiek drogą, aż tu widzi znak „Za pół mili jest historical marker”. Zjeżdża na pętelkę koło jezdni, czyta tablicę i dowiaduje się, że tu przykładowo była jedna z pierwszych „europejskich” osad w okolicy, założona przez przybyszy z Holandii. I wyobraża sobie, jak by to było: mieszkam sobie w Niderlandach, jestem młodym facetem, może cienko przędę, dowiaduję się, że można popłynąć do Ameryki – o której nie wiem prawie nic. Rozdają tam jednak ziemię za darmo – pod warunkiem, że człowiek się tam dwa czy trzy lata utrzyma. A co tam, myślę sobie, umiem budować domki z bali i mnóstwo innych rzeczy, jakoś sobie poradzę. Jadę, biorę żonę! Zawożą nas do Nebraski, okazuje się, że ziemia owszem dobra, ale w całej okolicy nie ma ani jednego drzewa, z którego można zbudować dom. Co robię? Zaciskam ząbki, ciupię darń i buduję darniowy domek!
I tak można w nieskończoność. Uwielbiam wyobrażać sobie, jak to musiało być na samym początku, kiedy były tylko trawska, bagna, lasy... A teraz człowiek przybywa i ma wszystko na wyciągnięcie ręki.
Trochę wedle tego samego tematu, poznawania świata – kilka ładnych zdjęć polskich gór, przysłanych przez Martę.
*najwyraźniej używa się tu obu słów, choć nie do końca zgadza się to z naukami, jakie wpajano mi w szkole...
czwartek, 1 listopada 2007
sfilcowany wieczór
Nie idzie mi cosik z tym filcem... Nie mogłam się zdecydować, czy dodawać złote nitki, czy nie; potem nie mogłam znaleźć odpowiedniego papierowego tła, bo nie posiadam papierów w takich zarąbistych kolorach, a to, co mam, wyglądało jak z zupełnie innej bajki. Następnie okazało się, że filc paskudnik przy przyklejaniu gorącym klejem się jakoś tak naciąga i traci prostotę kątów na rogach. No i kolorystyka zupełnie nie moja. W sumie ble. I nawet zdjęcie się sfilcowało i jest zamazane!
Kiedy jednak przeniosłam się w bardziej lubiane kolory i w ulubioną tematykę gwiazdkowo-śniegową - myślę, że od razu poszło lepiej! Spróbuję jeszcze zrobić gwiazdki czerwono-zielone na papierowym tle...
Kiedy jednak przeniosłam się w bardziej lubiane kolory i w ulubioną tematykę gwiazdkowo-śniegową - myślę, że od razu poszło lepiej! Spróbuję jeszcze zrobić gwiazdki czerwono-zielone na papierowym tle...
Subskrybuj:
Posty (Atom)