środa, 26 stycznia 2011

903. transformando

Kolejna strona – tym razem skombinowana w pracy z tego, co było pod ręką, bo męczyły mnie rozmyślania o upływającym czasie, głównie w związku z przenosinami do nowego biurka. Wygrzebały mi się po drodze różne wspomnieniowe eksponaty i uświadomiłam sobie, że to już grubo ponad dekada... i że kiedy minie – w lustrzany sposób – drugie tyle czasu, ile już tu spędziłam, to będę mieć za sobą pół wieku żywota! Rety. Potem to już emerytura będzie wyzierała zza węgła...Prześladuje mnie chwilami obsesyjne myślenie o niemożliwości zatrzymania czasu. Stąd ten zegar, trybka (uwielbiam to słowo :D), przesypujące się między nimi dnie i noce. I transformando – zdaje się, że słowo portugalskie, fajnie brzmi, choć nie mam pewności co do formy gramatycznej. Najważniejsze, żeby te mijające dni dokonywały we mnie transformacji w coś lepszego. Żeby choć o pół milimetra posunąć się do przodu.

wtorek, 25 stycznia 2011

902. szmatkowanie na papierze

Strona artjournalowa sprowokowana tym, że na październikowej wystawie patchworków zebrałam kilka wizytówek i nie miałam co z nimi zrobić; zmontowałam zatem stronę na bazie kartki ze starego słownika, składającą się głównie ze szmatek z tejże wystawy. Poprzeszywałam, dołożyłam guziki i ptaszora z reklamy magazynu na szmatkowy temat, kieszonkę na rzeczone wizytówki sporządzoną z kartki notesowej od Marcelego... i po raz kolejny doszłam do wniosku, że jeśli chodzi o quilts, to ja pozostanę jednak w sferze podziwiania. Brak mi cierpliwości, dokładności – liczę zwykle na instant gratification, natychmiastową nagrodę za kraftowy wysiłek. Mowy nie ma, żebym siedziała tygodniami i zeszywała do kupy kilkucalowe ścinki.Tym większy wyrażam podziw dla pań (oraz nielicznych chyba panów), które się tym zajmują. Myślę sobie też o tym, jak to w dawnych czasach bywało – wyobrażam sobie, choć nie mam naukowych podstaw, bo nie przestudiowałam zagadnienia – że były czasy, kiedy nie wyrzucało się szmatkowych resztek czy podziurawionych ubrań, bo bardzo trudno było o nowe; zszywało się wtedy takie szczątki w kołdry, narzuty, poduszki, dywaniki. Dobrze byłoby umieć to zrobić; zastanawiam się czasem, co by było, gdybyśmy musieli z T zaczynać życie tak, jak pionierzy. Nie ruscy pionierzy, tylko ci, którzy wędrowali na Dziki Zachód :). T umiałby zbudować dom, co do tego nie ma wątpliwości, byle tylko narzędzia były. A ja kombinowałabym wystrój z byle czego.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

901. this is the day...

Jeden z producentów nabiału umieszcza na pojemnikach jajecznych werset – Psalm 118:24 – „Oto jest dzień, który dał nam Pan; weselmy się i radujmy się w nim.” Nie za bardzo lubię to wyrzucać (rzekł chomik), ale ileż można nagromadzić wytłoczek :D Wycięłam jednak ostatnio kawałek, bo nadał się akurat do artjournalowej strony, zaproponowanej przez SP, o tym, co sprawia, że jestem, jaka jestem. Oczywiście księgę by wielką można spisać na ten temat, ale pozwolę sobie użyć ten właśnie cytat, choć trochę jest to skrapowanie życzeniowe – tyle razy zamiast się cieszyć, marudzę; zamiast zmienić to, co mnie irytuje, siedzę z założonymi rękami.

W stronie biorą udział: znalezione tło akwarelowe, serwetki pofarbowane przy aplikowaniu barwników spożywczych do gazy, kawalątek notesu od Marcelego, papierowa serwetka, guziki z Magicznego Słoika Wigilijnego, pieczątki, konturówka, lakier do paznokci i zielony brokat. Mam nadzieję, że udało mi się oddać nastrój przyjemnego dnia, gdzieś w trawie, pod niebem połyskującym puszystymi chmurami.

W związku z tą radością... Wczoraj w kościółku na kazaniu oglądaliśmy fragmenty filmu dokumentalnego o Alice Herz; pianistce, Żydówce urodzonej ponad sto lat temy w Pradze, która przeżyła pierwszą wojnę światową, napaść hitlerowską na Pragę i śmierć matki, obóz w Terezinie, śmierć męża w Dachau, przedwczesną śmierć ukochanego syna – a mimo to do tej pory twierdzi, że życie jest piękne, że tyle się można nauczyć – i że nie odczuwa nienawiści, bo przez te wszystkie cierpienia stała się bogatsza.

W październiku zeszłego roku Alice skończyła 107 lat... i nadal gra :)


piątek, 21 stycznia 2011

900. widzę słońce słońce widzę

Jakiż to miły zbieg okoliczności - post o równym numerze dziewięćsetnym jest pierwszą notką z nowego, słonecznego biurka. Świeci mi właśnie słoneczko i chociaż na dłuższą metę nie jest to może najlepszy sposób patrzenia na monitor, to jednak dziś i pewnie jeszcze przez parę dni będę się nim cieszyć bez zatrzaskiwania żaluzji.

Chyba nawet nie zdawałam sobie sprawy, że w zimie prawie nie widuję słońca, szczególnie w tygodniu. Dziś od razu śmieje mi się gęba i jestem w radosnym nastroju. Przyznać jednak muszę, że wczorajsza wielka czystka musiała mnie nieźle zestresować - sądząc przynajmniej po snach z ostatniej nocy, w których zebrały się wszystkie życiowe zgrozy. Nie myślę o nich na codzień zbyt namolnie, ale jednak w sprzyjających okolicznościach wyłażą.

Wracając do nowej dziupli - przestałam kichać, czyli coś jednak jest na rzeczy, bo w poprzednim miejscu ledwo rano przyszłam, to już mnie kręciło w nosie. Może rury od nawiewu ciepłego i zimnego powietrza są jakieś brudne? Tu w każdym razie jest pod tym względem fajniej.

Za to okazuje się, że nie jest tak cicho, jak się spodziewałam, bo i Prezydencja, i Naczelna mają dość sobie głosy i ciągle się coś u nich dzieje. Tak, że nastawiam się na sporą ilość muzyki w słuchawkach :)

I jeszcze na koniec dodam, że kiedy wyniesiono moje szafki ze starej dziupli, to wylazły spoza nich różne skarby, jak to w życiu bywa - na przykład domki z wymiany sprzed kilku lat, które wisiały na ścianie i najwidoczniej pospadały.

czwartek, 20 stycznia 2011

899. przeprowadzka

Zajmowałam się dziś głównie przeprowadzką do nowej dziupli na zakładzie. Plus wielki, olbrzymi jest taki, że będę miała okno! Pierwszy raz, czyli od ponad trzynastu lat! Zawsze jakoś trafiała mi się przegródka oddalona od ścian zewnętrznych. Kiedy zmienialiśmy budynek, na pewien czas zaświtał promyk nadziei, ale po kilku dniach zgasł, bo jednak znaleźli się ważniejsi. Okazało się potem, że niektórzy mieszkańcy tej strony biura, gdzie miałam zasiąść, w zimie marzną, a w lecie się smażą – pomimo ogrzewania i klimatyzacji. Nie da się, niestety, zrobić tak, żeby temperatura w każdziuteńkim zakątku była optymalna.

Teraz przenosiny nie wynikają bynajmniej z pozyskania przeze mnie wyższego szczebelka w redakcyjnej hierarchii, tylko z praktyczności. Fakt, że mam stanowisko pojedyncze, do mnie spływają wszystkie kontrakty na reklamę i wszyściutkie pliki – do magazynów, na strony internetowe, do newsletterów, katalogów i co tylko jeszcze produkujemy. Nie jest to jednak żadna funkcja rządząca.

Nowe biurko mieści się w mniej uczęszczanym zakątku, tuż obok prezydencji, naczelnej redaktorki i Marii Meksykanki dwujęzycznej, czyli wśród kobiet dojrzałych... trochę będę chyba tęsknić, przynajmniej na początku, do obecnych, bardziej młodzieżowych przegródek, gdzie siedzimy sobie jak jajka w wytłoczce, cała nasza ósemka.

Udało mi się dość sporo wyrzucić przy okazji tych przenosin – kupę papierów i kubeł różności. Chomik wielce ucierpiał, będę to chyba musiała zajeść wieczorem lodami albo czekoladą :D Odkryłam też górę materiałów potencjalnie kraftowych, choć waham się nad dalszym ich magazynowaniem, bo nie wiem, ile musiałabym natrzaskać kartek, żeby zużyć te wszystkie FAJNE kartony i papiery. Co ja poradzę na to, że przysyłają nam ciekawe materiały?

I tak to wygląda – nie ma się co ekscytować widokami, bo spoglądać będę głównie na parking, ale mimo wszystko tuż za szybą jest kilka dobrych metrów trawnika. Podobno nawet ptactwo przychodzi odwiedzać. A jeśli chodzi o temperaturę, to będzie ponoć nieźle, bo to jest przeciwna strona budynku i klimat jest bardziej znormalizowany.

środa, 19 stycznia 2011

898. tropikalna wycieczka wśród śniegu i lodu

Dzisiaj tylko bardzo zimna fotka Chicago, na zachętę do albumu z Tomkowymi zdjęciami z niedzielnej wycieczki do Akwarium. Tak właśnie wygląda Wietrzne (i mroźne) Miasto spod akwariowego budynku.
Zaś w ramach myślenia letniego – karteluszka z butami zupeeeełnie nie nadającymi się na bieżącą aurę.

wtorek, 18 stycznia 2011

897. sznurki i tekturki

Prowokacja czyli wyzwanie na SP dotyczyło szarego (czyli brązowego) papieru, tekturki i sznurka. Skołowałam w pracy obwolutę z kubka ze Starbucksa, reszta była w domu. Wypróbowałam najpierw na zakładce, czy mój biały tusz będzie ładnie widoczny na tym szarym papierze. Przy okazji po raz kolejny poszły w ruch stempelki zielskowe ze sklepu Tuluz w Krakowie. To będzie mój drugi ulubiony zestaw, bo tych zawijaskach, które dawno temu sprezentował mi T i które cały czas mam pod ręką :)

Okazało się, że biały tusz to najwyżej może robić za jakiś cień, a główny wzorek trzeba jednak odbić innym kolorem. No, a potem poszedł w ruch pędzel, akrylówki, śladowe ilości zielonego brokatu, nici... no i sznurek, z którym miałam największy problem, w końcu zdecydowałam przeciągnąć go przez dziurki na okrętkę.


Z ciekawostek meteo: dziś padały z nieba szpilki :) W ogóle pogoda jakaś taka niezdecydowana, wczoraj lało i śnieżyło, zrobiło ślizgawicę – niezwykle podstępną dlatego, że breja na drodze wcale nie sugerowała, że nie da się na niej zahamować.

niedziela, 16 stycznia 2011

896. idzie klej i po kolei...

...różne krafty u mnie klei.

Wysklejał na przykład wreszcie okładki do dwóch gromadzienników - florydzkiego i takiego z mniejszymi wycieczkami. Trochę mi się omskło z wielkością, co przypisuję wygrzebywaniu się z paskudnego przeziębienia (na coś trzeba w końcu zwalić to niedopatrzenie) - ostatnio robiłam strony do gromadziennika na przyszłość i ponieważ miały 8.5 x 5.5 cala, to mi się zamóżdżyło, że okładki też mają takie być - a powinnam była je przyciąć większe. No cóż, za późno - takie już zostaną.

Jest też stronka do art journala, taka składanka z różnych drobiazgów pozostałych z innych dziełek.
No i kartki - przykładowo taka, całkiem biała, nadająca się na wyzwanie w SP; gaza po raz kolejny, papierowa serwetka, karton, akrylówka biała i perłowa, konturówka, lakier do paznokci.

A jeszcze tytułem zapowiedzi wspomnę, że T wyprawił się był wczoraj w Shedd Aquarium (jako że dość drogie zwykle bilety sponsoruje w tym tygodniu Ford) i natrzaskał tam wodnych fotek, które oczywiście znajdą się wkrótce na Pikasie, a tu wrzucę na smaka piękne szafirowe meduzy.

piątek, 14 stycznia 2011

895. jak ruskie mgłę rozpyliły

W zasadzie komentarz jest zbędny, bo i tak się nie mieści w głowie, jakim cudem ktoś wygadujący takie dyrdymały w ogóle skończył studia, i to nie popierdułkowe, tylko prawnicze, że jest mecenasem i czyimkolwiek pełnomocnikiem. Głupota ludzka i szukanie konspiracji chyba osiągnęły szczyt.

Całość artykułu tu. Czytać szybko, bo to taka bzdura, że ktoś się może zawstydzić i schować.
Przypomniało mi się, jak podczas ostatniej wizyty w PL odwiedzałam pewnych znajomych i kiedy znalazłam się u nich w domu, jednym z pierwszych zdań, jakie usłyszałam, było "no i zamordowali nam prezydenta". Natychmiast wylawirowałam na inny temat i nie dałam się więcej sprowadzić na te zagadnienia, ale widać takich ludzi jest więcej.

czwartek, 13 stycznia 2011

894. wpis miał się zacząć całkiem inaczej...

...ale nastąpił moment serendipity – przez przypadek zrobiłam sobie zdjęcia w sporej rozdzielczości i kiedy je zaczęłam fotoszopować celem przygotowania na niniejszy blogasek, zobaczyłam takie coś (warto powiększyć!)


Wygląda toto jak oścista wełna z jakiegoś barana, albo innego zwirza, pofarbowana na szalone kolory... a to moja gaza, którą męczę od jakiegoś czasu, poddając moczeniu w substancjach mniej i bardziej przeznaczonych do szmatek. Powyższe odcienie powstały z barwników spożywczych, takich prosto z buteleczki kapanych na mokrą gazę. A oto karteczki, z których pochodzą te powiększenia, coby widać było skalę zjawiska :)


środa, 12 stycznia 2011

893. Jak z cudzej kraftowni

Kawiarniane kolażanki zarządziły wykorzystanie koloru, którego się nie lubi albo nie używa. Zaczęłam medytować... i wyszło mi, że chyba ze wszystkimi barwami się przyjaźnię, choć oczywiście mam swoje ulubione i statystycznie na pewno naprodukowałam więcej rzeczy w palecie chłodnej, niż ciepłej. W ciuchach, jak niedawno pisałam, mam całą tęczę... choć tam pewnie trudno byłoby znaleźć rzeczy standardowo czerwone. Pomarańczowe, ceglaste owszem są, ale straży pożarnej nie uświadczy. I popielatego. Do popielatego mam w ciuchach odrazę i bojkotuję go jako nie-kolor.

Skoro jednak na kraftowym stole rezydują właściwie wszystkie odcienie, to postanowiłam poratować się nietypowym zestawem, a mianowicie wiosenno-wielkanocnymi pastelami. A do tego w Sklepie Drugiej Szansy wykopałam ostatnio spod sterty przydasi wielki stempel, którego w pierwszej chwili miałam nie kupować, bo przecież zajęcy w kieckach i kapeluszach nie używam... ale wróciłam do tego koszyka, bo pacnęłam się w czółko, że właśnie do tego wyzwania się nada!

Przedstawiam zatem zestaw pastelowy, z ilustracją zupeeeeełnie nie z mojej bajki.

Natychmiast po ukończeniu powyższej kartki wróciłam jednak do moich ulubionych oczobipnych kolorków, o których więcej jutro :)

wtorek, 11 stycznia 2011

892. nadal na gazie

Craftypantki bawią się w tym miesiącu apteczką – ja na razie kontynuuję eksperymenta z gazą. Pomalowałam ją już akwarelami, barwnikami do żywności, akrylówkami i kurkumą, a teraz wkręcam te kolorki w różne prace. Wczoraj zrobiłam karteluchę wiosenną, z gazą w roli trawnika – chociaż nie mam pewności, czy nie wyszła mi czasem ta siatka, co to wojsko chowa pod nią różne obiekty :D
Kwiatyś jest z papieru toaletowego potarganego na drobno i upchniętego na mokro w kwiatysiowej formie. Po wyschnięciu dostał glazurę z lakieru do paznokci oraz środeczek z niebieskiego... no właśnie czego? Po angielsku to by był rhinestone, ale coś w słowniku nie widzę odpowiednika. Wikipedia podaje stras, ale pierwszy raz w życiu to słowo widzę i wygląda na to, że odnosi się ono do „prawdziwej” imitacji brylantów, a nie plastikowego świecidełka o zupełnie nie jubilerskiej proweniencji. Przypomina mi się wyraz „dżet”, chyba używaliśmy go, jak byłam mała, ale pewności nie mam. Jak to się dziś nazywa w kraftowym świecie? (Nie jest to ćwiek do wbijania, tylko taka plastikowa półkulka z płaskim lustrzanym dnem, ze ściankami niby-zeszlifowanymi jak klejnot.)

A potem zachciało mi się szyć i wyszła taka oto kartka na dżinsie, zainspirowana trochę wyzwaniem na SP, ale nie wiem, czy się będzie do końca nadawała, bo oprócz starych portek jest tam też trochę innych elementów. No i różowy kolor, co się to dzieje, znowu różowy!

No i jeszcze wspomnieć muszę o porannym rozweseleniu. T miał położyć na schodku karteczkę wychodząc do pracy, żebym sobie nie zapomniała napisać notkę dla listonosza. No i nie zapomniałam, bo na schodku przywitała mnie taka kompozycja:

czwartek, 6 stycznia 2011

891. zabandażowana wymiana

Craftypantki zajmują się w tym miesiącu materiałami aptecznymi – zapraszamy do oglądnięcia prac czterech pantkowych osóbek! Jak najbardziej można się do nas dołączyć, a nawet jest przewidziana nagroda do rozlosowania wśród tych, którzy się odważą wciągnąć medykamenty do swoich prac.

Mnie najbardziej zaintrygowała gaza, więc zakupiłam gazowy bandaż i zabrałam się za farbowanie, najsampierw akwarelkami. Wyszły mi kolory dość pastelowe, które wmontowałam w trzy ateciaki, w tym dwa filcaki. Gdyby ktoś miał ochotę się wymienić, to jestem chętna :)

A poza tym staram się nadrabiać po trochu strony artjournalowe na SP (chociaż czasem mi się nie udaje i zbaczam znienacka na zupełnie inne tematy). Po pierwsze zabrałam się za drzewo, bo mnie zainspirowało zdjęcie baobabu. Fajnie byłoby zobaczyć taki okaz na własne oczy, ale chyba się bez paszportu tego nie dokona... oraz dalekobieżnego biletu na samolot.

Druga strona to dom – wyskładał mi się dom marzeń, co do którego mam dwoiste odczucia, bo tak całkiem naprawdę, to satysfakcjonuje mnie mieszkanie i nie sądzę, że będę jakoś walczyła o spełnienie tego marzenia. Powyobrażać sobie zawsze jednak można, więc gdyby tak... to chciałabym zamieszkać w małym domku z gankiem i spadzistym dachem, gdzieś w pięknym miejscu, ale nie całkiem w otoczeniu drzew, żeby były też świetliste okna. Dookoła byłoby mnóstwo kwiatów, a gdzieś niedaleko najlepiej góry i rzeki.

Ponieważ zafascynowały mnie transfery, to będę je chyba teraz produkować taśmowo, hahaha. Domek jest właśnie na taśmie, nalepionej na karton pomazany nieco gesso, bo obawiałam się, że na tych wzorzystych kamieniach nie będzie widać rysunku. Trzyma się!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

890. dwa miasta

Strona journalowa - dwa miasta: Kraków i Chicago.

Tło akwarelowe; dół z dziurkacza wiezowcowego sprezentowanego swego czasu przez T; w charakterze napisu pierwszy raz zastosowałam tekst między krzywymi liniami - fajne, ale chyba muszę jeszcze trochę poćwiczyć :)
Góra zaś jest z taśmowego transferu, pierwszy raz w życiu - zachęcił mnie przepis u kolażanek w Collage Caffe. Niesamowita sprawa, to naprawdę działa! Po przepisowych piętnastu minutach moczenia papier ślicznie się zrolował, pozostawiając obrazek na taśmie. Niepokoiłam się nieco, że kreski na obrazku są zbyt cienkie i delikatne, że się do cna zmaże; a tu wyszło całkiem fajnie!

Zdumiałam się też, że NAPRAWDĘ na taśmie została wystarczająca ilość kleju - tylko trzeba było poczekać chwilę, żeby transfer wysechł. I przylepia się zgrabnie nawet na nie całkiem gładkim podłożu, na przykład na kartonie z fakturą. Och, jakież się przed nami otwierają możliwości!

Tutaj transfer jest trochę niedoskonały - warto wykazać się cierpliwością i bardzo dokładnie zrolować biały papier, szczególnie jeśli zamierza się nakleić taśmę na niebiałe tło.

I tak sobie myślę, klejąc i malując tę stronę, że przenosząc się tak daleko, POJĘCIA NIE MIAŁAM, jaka to jest w rzeczywistości zmiana i w głowie mi nie postało, co mnie czeka. Nieprzyjemnego i przyjemnego, i jak się niemiłe czasy przerodzą - choć z przeszkodami - w teraźniejszość, którą można bez wahania nazwać szczęśliwą, mimo okazjonalnych "komarów".

889. kolorowo w nowy rok

Stwierdziłyśmy ostatnio z koleżanką Meksykanką, że coś się nam kolorystyka poprzestawiała. Meksykanie – sądząc po kolorystyce budynków i przykładowo cmentarzy czy nawet kościołów w Meksyku – lubią barwy oczobipne, żywe, dyplomatycznie się wyrażając. Ona ma prawie same czarne ciuchy, z drobnymi dodatkami w zdecydowanych kolorach. Ja z kolei – mimo że w Polsce będąc, ulice widziałam raczej czarno-granatowe w zakresie odzieży, a na budynkach bywa trochę ciekawiej, ale jednak wydawało mi się, że dominują dość szare tynki – lubię ciuchy we wszystkich kolorach tęczy. Dobrze, że wymyślono trwałe barwniki tekstylne oraz płyny do prania, które nie wadzą rozmaitości, bo jak się otwiera pralkę z moimi ciuchami, to wyskakuje cała paleta!
Takoż i krafciki noworoczne wyszły mi oczobipne, na dobry kolorowy początek :) Na razie same zajawki.

Do postanowień noworocznych się nie przywiązuję, bo nie rusza mnie podejmowanie ich „na hurra”; potem i tak gruba większość zdycha. Gdybym jednak miała coś wymienić... to chyba mniej czasu przed komputerem, bardziej pozytywne spojrzenie na świat, mniej prześlizgiwania się po życiu z dnia na dzień, a więcej refleksji nieco głębszej. W końcu mam taaaakie warunki do robienia różnych rzeczy, tyle czasu, to należałoby go dobrze wykorzystać. No i może mniej gromadzenia wszystkiego :D

A poza tym nadrobiłam ostatnią wycieczkę - jeszcze wrześniową. Gdyby ktoś się chciał wybrać, to zapraszam :)