piątek, 30 kwietnia 2010
733. Parsley, Sage, Rosemary and Thyme
Doniczek mamy wystarczającą ilość, ale nie mogłam się powstrzymać, kiedy zobaczyłam w sklepie to cudeńko za jedyne parę $$... teraz to będzie moja ulubiona.
Poprzednia wisząca doniczka się była popsuła po kilku latach ozdabiania balkonu, więc zakupiłam takie coś. Fajnie i rustykalnie, ale przecieka na potęgę, czego się można było spodziewać (i np. wyłożyć folią z dziurką jedynie na dolnym czubku). Mam nadzieję, że mieszkająca pod nami Szczupła Pani z Dołu, ani też Pani Bocian z parteru nie będą miały nam za złe, jeśli czasem zafundujemy im mały deszczyk filtrowany przez glebę i włosienicę.
Cały czas chodziła mi po głowie piosenka „Parsley, Sage, Rosemary and Thyme”, czyli tak naprawdę „Are You Going to Scarborough Fair”. Nie jest ona z natury ogrodnicza, ale za to wymienia zioła. Co prawda, z tej listy posadziłam tylko rozmaryn (i w lodówce mam mrożoną pietruszkę), niemniej jednak się kojarzy.
Na koniec jeszcze, skoro wyszedł taki ogrodniczy wpis, przedstawiam zajączki (dzikie króliki?), jakie pasły się dziś rano na osiedlu. Widać najlepsza trawa jest tuż obok mojego auta, bo na mój widok wcale nie zbierały się do odejścia.
PS. Ciekawy kraft.
czwartek, 29 kwietnia 2010
732. poranne eksperymenty jajeczno-mozaikowe
Obserwacje dokonane podczas kolejnych etapów: jest to proces długotrwały, bo po każdym malowaniu farbą akrylową trzeba jednak odczekać; te opakowania to mimo wszystko papier i zbyt szybkie nakładanie kolejnej warstwy może go rozmoczyć. Popędzanie schnięcia za pomocą nagrzewnicy powoduje, o dziwo, powstanie bąbelków. Podczas topienia pudru nagrzewnicą lepiej jest trzymać kafelki pęsetą, niż palcami, bo metal lepiej znosi gorące powietrze, niż ludzka skóra. No i malowanie potem modge-podge’ową glazurą też wymaga czekania między warstwami.
Kafelki pewnie wylądują na jakiejś kartce, a tymczasem – jeszcze dwie fotki z serii „It’s a Wonderful World”, czyli testowanie nowego aparatu.
środa, 28 kwietnia 2010
731. it’s a wonderful world...
Takoż i wyszłam sobie dziś do pracy, dzionek jest słoneczny i kolorowy, aczkolwiek chłodny – a oto kilka ujęć otaczającego świata.
Tu pstryknęłam serię zdjęć ptaszka na maksymalnym zoomie optycznym i cyfrowym. I nawet jedno wyszło!
wtorek, 27 kwietnia 2010
730. błyszcząco trochę mi wyszło
Dziś rano zrobiłam sobie litery do następnego pomysłu, jaki czeka na realizację – przedmiocik dla koleżanki w pracy, która przemieszcza się od poczatku maja na nowe, fajniejsze stanowisko. Good Luck się jej stanowczo przyda.
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
729. w zieleniach i niebieskach
Takoż i wczoraj powstały trzy kartki; ustawiłam je rządkiem, patrzę... a tu znów niebiesko-zielono :)
W pierwszej bierze udział kawalątek opakowania z jajek (tak, tak, nadal bawimy się jajecznym tematem na wyzwanie w imaginarium) – tak się składa, że w okolicznych sklepach są do nabycia jajka z firmy o nazwie Dutch Farm, właśnie z holenderskim obrazeczkiem, tycim, co prawda, ale widać przecież, co na nim jest. W pracy zaś mam koleżankę pochodzenia holenderskiego, dodałam więc holenderskie życzenia urodzinowe (a przynajmniej tak powiedział internet) – i w sam raz się nada, tylko muszę teraz poczekać na jej urodziny pod koniec listopada. Raz w życiu mam kartkę przygotowaną z naprawdę sporym wyprzedzeniem :D
W drugiej jest ten sam zielonkawy papier oraz bibułki z eksperymentu opisywanego jakiś czas temu, polegającego na pryskaniu wybielaczem celem odbarwienia.
piątek, 23 kwietnia 2010
728. folk-balladyna
Takoż mamy podejście folklorystyczno-wycinankowe z odrobiną poezyi i z portretami bohaterek, jedna jeszcze żywa, druga – w negatywie, bo już po drugiej stronie trawy (i malin). Format jak na mnie olbrzymi – całe A4!
To by było pierwsze danie; na drugie mamy moje ulubione ostatnimi czasy jedzonko – makaron ryżowy z warzywami, swego rodzaju podróbka chińszczyzny. Gotuje się wodę, zalewa się nią makaron – ryżowego się ponoć nie gotuje, tylko traktuje w ten właśnie sposób. Makaron sobie moknie, a my bierzemy największą patelnię w gospodarstwie i rzucamy na odrobinę rozgrzanego oleju mrożone warzywka, co tam kto ma. Solimy odrobinę, przykrywamy, od czasu do czasu mieszamy. Kiedy są już gotowe, odsuwamy je na bok i podsmażamy jajko albo dwa. Potem dorzucamy odcedzony makaron, doprawiamy sosem sojowym (który jest słony, dlatego przedtem soliłam tylko ciut). Gotowe. Wczoraj jeszcze ugotowałam sobie nieco świeżych brokuł, czyli można wykorzystać co tam się ma pod ręką. Gdyby były jakieś resztki np. kurczaka, to też by się nadały.
czwartek, 22 kwietnia 2010
727. żeby nie było, że nic się nie dzieje...
W Imaginarium w zeszły piątek pojawiła się myśl ze słoika, a w zasadzie tym razem był to obraz – „Kobieta w oknie”. Skojarzyło mi się to od razu z witrażami (i szkieukami, ha), przeglądnęłam okna upolowane na Florydzie – i znalazła się kobieta w oknie! Trochę inaczej, niż na obrazie, ale ciekawie. Piękny był kolor tego witrażu (witraża? Nie mogę się za nic zdecydować), wzór takoż cudny.
(Przy okazji przypomnienie, że do końca miesiąca trwa wyzwanie jajeczne, a niedługo już nowy temat na maj!)
W domu wygląda na to, że również Kot wziął się za sztukowanie, a przynajmniej za rysunek. Otóż mamy w kuchni miejsce zwane Prowansją, trójkątny schowek za albumem o tym regionie, w którym trzymamy słodycze. Włożyłam tam niedawno czekoladę, następnego dnia zaglądam – tabliczka do połowy wyjedzona, a w środku liścik od domniemanego sprawcy:
Napomknę jeszcze, że skleja się Gromadziennik – niby cel był taki, żeby na bieżąco pisać i kleić w nim na wycieczce, ale udało się to jedynie w pierwszy dzień. Przez resztę czasu, mimo że miałam wspaniałą lampę rozświetlającą mroki w namiocie, energii starczało mi co najwyżej na spisanie wydarzeń. I nie chodzi o energię w lampie :) Dobrze jednak, że tekst jest gotowy; uporządkowałam sobie pozostałe materiały chronologiczne, no i w miarę czasu wklejam.
Gromadziennik na pewno nie jest eleganckim skrapbookiem na pięknym papierze, z błyszczącymi ozdóbkami i wyszukaną techniką, ale za to znakomicie oddaje atmosferę spania w namiocie, stupanych do bólu nóg i tego lekkiego bałaganu zdarzeń, jakim jest intensywna wyprawa. Prawie że pachnie tymi wszystkimi lasami, bagnami i morską bryzą. I tego się będę na razie trzymać.
wtorek, 20 kwietnia 2010
726. fotki gotowe
PS. Niesamowite zdjęcia wulkanu i towarzyszących mu okoliczności.
poniedziałek, 19 kwietnia 2010
725. niebezpieczna natura, czyli jak podróże kształcą
Nie wiedziało się za to o Portuguese Man o’War. Leży sobie takie coś na plaży, ładne i kolorowe, człowiek by wnet leciał i ratował, bo pewnie mu suchość szkodzi... a tu okazuje się, że to paskudztwo nad paskudztwa, morskie żyjątko o mackach sięgających nawet do 50 metrów, parzących ostro i niemile, nawet po śmierci. W parkach stanowych i innych publicznych miejscach pełno było ogłoszeń z portretami, żeby czasem tego nie dotykać. Na szczęście jest kilka istot, które sobie z tą wredotą radzą – jeden taki stworok o przeciekawym kształcie przepompowuje nawet toksyny do swoich własnych macek i je wykorzystuje.
Na plaży żyją też No See ‘Ums – tyciutkie owadki, których nawet się nie widzi, ale za to gryzą gorzej, niż komary. Są też na tyle małe, że przełażą przez standardowe siatki ochronne. Wybrałam się, oczywiście, na poszukiwania muszelek i innych znalezisk, a kilka godzin później ręce do łokci i nogi do kolan zasypały mi drobne czerwone bombelki. Myślałam, że to jakieś uczulenie, choć przecież nie mam żadnych znanych alergii, ale po konsultacjach ze znajomymi skłaniam się ku diagnozie, że to jednak te muszki.
Z owadów mieliśmy jeszcze sposobność poznać gnats – dawniej myślałam, że to synonim mosquito, ale nie – to jednak osobna osobność. Również maluśka, lubi napadać na ludzi nad jeziorami i gryźć, gryźć, gryźć. Komarozol niby je odstrasza, ale i tak się kręcą przy człowieku, tak że łatwo je wciągnąć do nosa albo łyknąć.
Dalej mamy niedobre drzewo, Poisonwood tree, które rośnie sobie dość swobodnie i parzy każdą częścią swego liściastego organizmu, a za bardzo się znowu nie wyróżnia, więc można się niechcący wpakować w kłopoty skórne.
Na koniec zaś wspomnę o czarnym amerykańskim sępniku. Zbudziliśmy się o świcie na kampingu Flamingo, na końcu drogi biegnącej przez Everglades – a tu dookoła czarne ptaszory, wielkie jak indyki. Stoją, łypią złowrogo, grzebią w reklamówkach i pudełkach z jedzeniem, które sobie niektórzy nieopatrznie zostawili na zewnątrz. Myśmy też mieli ochotę się zleniwić i nie chować, ale jednak coś nas tknęło i wszystko wylądowało z powrotem w bagażniku.
Sępniki podjadają ludziom nie tylko produkty żywnościowe, lecz również... gumy stanowiące części pojazdów :D Wydziobują mianowicie uszczelki przy oknach i gumowe części wycieraczek, o czym informuje stosowny znak w Royal Palms, gdzie zaczynają się dwa najpopularniejsze szlaki w Everglades. Wydaje mi się, że uszczelki ani wycieraczki nie smakują zbyt ciekawie, ale z jakiejś przyczyny ptaszyskom podeszły.
czwartek, 15 kwietnia 2010
724. niebo, ziemia
Dokonuję jednak wyboru na korzyść powrotu do zeszłotygodniowej wycieczki, jakoś tak łatwiej jest, kiedy w umyśle przesuwają się piękne obrazy z przysłowiowych "ciepłych krajów". Głównym celem miał być start rakiety - i odbył się zgodnie z planem, po tym, jak spędziliśmy ze dwie godziny na wilgotnym trawniku w Kennedy Space Center. Poniższy filmik nie jest najlepszej jakości, bo zwykłe aparaty nie dają sobie rady z blaskiem i hukiem, więc tu można obejrzeć wersję urzędową, z bliska.
Cudne było to czekanie do ostatnich sekund, bo w końcu prawie do ostatniej chwili mogą jeszcze start odwołać; a potem ogłuszające okrzyki ludu, oślepiający blask wznoszący się powoli wśród nagle oświetlonego, nocnego jeszcze nieba, i wreszcie booooom - dociera dźwięk, nieco z opóźnieniem. Towarzyszą mu trzaski na podobieństwo fajerwerków, a całość nie trwa długo, po dwóch minutach wahadłowiec jest już daleko, spalił basen paliwa, huk i jasność zabrał ze sobą w dalekie, kosmiczne światy. Została dziwaczna łodyga z pary wodnej, powoli rozpraszająca się i zmieniająca ubarwienie w promieniach turlającego się coraz wyżej słońca.
W ramach bonusu na kilka minut przez startem przeleciała nam nad głowami Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, na którą właśnie wybierał się niniejszy wahadłowiec. Po starcie zaś spędziliśmy większość dnia w Centrum Kosmicznym, podziwiając i ogrom latających struktur, i ogromną ilość zawartych w nich szczegółów. I Księżyca nawet dotknęliśmy, bo w gablotce jest dostępny kamyczek.
Na koniec dnia rozbiliśmy namiot w Sebastian Inlet i nie nakładaliśmy nawet dachu, żeby przez siatkę pogapić się na rozgwieżdżone niebo, daleko od miejskiego blasku. I był to baaardzo piękny dzień, taki tematycznie kompletny.
poniedziałek, 5 kwietnia 2010
piątek, 2 kwietnia 2010
721. IL IN KY TN GA FL GA SC NC TN KY IN IL
Zgodnie z zamierzeniem, zrobiłam skórki – mniam, i jest to chyba najbardziej kuszace jedzenie, jakie obecnie mamy w somu :) Musiałam je schować, żeby w ogóle dożyły do wyjazdu.
czwartek, 1 kwietnia 2010
720. przedwakacyjny tydzień
Co robię oprócz tego... krafciki, których nie mogę jeszcze pokazać :) Piszę podsumowanie wyzwania herbacianego w imaginarium i napawam się pomysłowością współkrafciarek.
Wypełniam formularz do spisu powszechnego, bo dziś trzeba go wysłać.
Przygotowuję skórki do kandyzowania – nowa tradycja wycieczkowa. Zanoszę obrane pomarańcze do pracy, bo ktoś musi nam je pomóc jeść.
Urządzam przedwakacyjną prezentację z dzieciakami od polskiego – wakacje będą trwały przez trzy lekcje, zawsze coś. Nawet dość się udało. Aha, piszę jeszcze zestaw ćwiczeń na zadanie na owe wakacje, coby nie pozapominali.
Zabawiam wnusię, która zjawia się dość niespodziewanie z wizytą – skrzeczy sporo, ale jak się potem uśmiechnie, to wrzaski od razu się wybacza.
Zmieniam olej w pojeździe. Zawożę autko do dilera, bo coś w nim ciut grzechocze. Wymieniają kolumnę kierownicy (?).
Kończę kilkunastostronicowe tłumaczenie. Oddaję książki do biblioteki. Uczę w kościółku nowej piosenki. Płacę rachunki. Zmieniam w banku konto długoterminowe, bo właśnie dzisiaj dojrzało.
I jeszcze robię takie coś – krafcik w sam raz na prima aprilis. Ktoś zgadnie, z czego to jest zrobione? :)