Zagrzebałam się wieczorem w kurodomostwie, a mianowicie zabrałam się za porządkowanie półek z książkami. Książek mamy z tysiąc, jak nie więcej; wylazły już z półek jako takich, zajęły też górne powierzchnie szafek, umieściwszy się tam w piramidach niemal majowskich.
Miałam tylko wszystko szybciutko odkurzyć, poukładać to, co zbałaganione, zrobić trochę miejsca na nowe książki, które mam przywieźć z Polski. Nowe sklepowo to one nie są, ale nadal zwozimy po kawałku bibliotekę T, więc to głównie na jego półkach pojawiło się kilka cali przestrzeni.
Porządkowanie książek to jednak nie taka prosta sprawa; za dużo jest do nich przyklejonych wspomnień, żeby tak, o, szybko poprzestawiać. Tu się zaglądnie, tam się zaglądnie... Sprawdzi się, czy jakieś mole nie jedzą przykładowo niemal 120-letniego Józefa Flawiusza, który najeździł się po świecie, bo uratowałam go tu, w Stanach (zdaje się, że w NY), z makulatury przy pierwszej albo drugiej wycieczce do Ameryki. Pojechał do Polski, odleżał, potem z powrotem przeprowadził się tutaj. Strasznie trudno się go czyta, bo raz, że język trudny, a dwa – literki maciupeńkie, font numer piąteczka. Fajnie jednak mieć taką staroć, choć przednia okładka niestety straciła łączność z resztą dzieła.
Zaraz obok stareńka Biblia, stuletnia, po angielsku. Inna Biblia, wielgachna z kolei – Freedom Edition – lat tylko około 50, ale za to z miejscem na wpisy rodzinne, z krótką historią Stanów Zjednoczonych i portretami prezydentów. Przyda się na starość, bo tekst jest drukowany wielkimi wołami, w sam raz dla równowagi ze wspomnianym Flawiuszem.
Nie będę się rozwlekać na temat wszystkich książek, rzecz jasna – może jeszcze kilka sentymentalnych słów jedynie. Jest grupa pięknie ilustrowanych pozycji o kamieniach, to z czasów świrka kolekcjonerskiego, kiedy włóczyliśmy się z Mikołajem po giełdach minerałów i budowaliśmy zbiory – teraz wisi sobie zbiór w gablotce, tuż obok starego plakatu z giełdy chyba w Sosnowcu.
Trochę poezyji, rządek Szekspirów Barańczakowych, pewnie mają ze dwadzieścia lat. Komplet Ani z Zielonego Wzgórza – prezent urodzinowy od rodziny, taaaakie fajne czytanie, powrót do dzieciństwa i jednocześnie do staroświeckiego sposobu myślenia. Jadąc po seriach, to jeszcze mamy stertę Agat Christie, chyba nie wszystkie przyjechały z Polski, bo się podzieliłam z Mikołajem, o ile pamiętam. I nie należy zapominać o Tomkowej serii Fundacji (ponoć nikt nie wie, ile ich powstało i kto je napisał :) I o całej jego Lemologii.
Książki mieszkają w sypialni, podzielone na dwie kwatery po dwóch stronach łóżka. Po Tomkowej stronie siedzi przede wszystkim język polski oraz co się zmieściło po angielsku. W moim słupku oprócz reszty angielskiej jest zaś teologia, przewodniki, papierzyska (bo nie widać ich od drzwi), albumy zdjęciowe i języki, które mi się przydarzyło mniej lub bardziej liznąć (z wyjatkiem niemieckiego... po niemiecku nie ma ani stroniczki.) Za to mieszają się słowniki i podręczniki do angielskiego, francuskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego i... rumuńskiego. Może ja po prostu mam nadzieję, że to wszystko wskoczy mi do mózgu „na spaniu”?
PS. Fajny blog, {UWAGA} z muzyką, i to o głośności w-sam-raz, żeby czytelnika nie zwalić z krzesła.
I jeszcze przepis na pierniczki, koniecznie do wypróbowania, 2 tygodnie przed świętami, w sam raz jak wrócę :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz