poniedziałek, 17 listopada 2008

kreatywny weekend

Weekend minął pod znakiem przygotowań do wyprawy, czego się, rzecz jasna, można było spodziewać. Conieco zakupów, żywność do zamrożenia (T również uczestniczy w okopywaniu się na czas nieobecności Kobiety i zakupił w polskim sklepie stertę mrożonych jedzeń typu bigos, leczo i flaczki.)
Po raz pierwszy w życiu usmażyłam wątróbkę. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że od wątróbki trzymam się możliwie najdalej, tak surowej, jak i smażonej. Robiliśmy jednak wczoraj z T zakupy w Sklepie Najbliższym, między innymi mięsko na gulasz. Kiedy czekaliśmy przed mięsną ladą na zważenie, T tęsknym wzrokiem zapatrzył się na rzeczoną wątróbkie i zapytał, czy bym nie usmażyła... Czego się nie robi z miłości – jakoś przetrwałam bliskie spotkanie z wnętrznością i ponoć nawet smaczne wyszło.
Potem powstało jeszcze ekspres-ciasto. Jego ekspresowość odnosi się do szybkości zrobienia oraz tempa, w jakim zostaje zjedzone. Wrzuca się mianowicie na brytfannę owoce – najlepiej jakieś przetworzone, więc mogą być podsmażone jabłka (z cynamonem koniecznie) albo piczesy, albo coś z puszki. Mrożone jagody też się znakomicie nadają.
Następnie sypiemy na to proszek ciastowy, taki na zwykłe ciasto z pudełka, najlepiej waniliowe. Po czym na wierzch kładziemy pół kostki masła (czyli jeden amerykański „patyk”), pocięte w wiórki. I lu do piekarnika, trzymamy aż zacznie ładnie pachnieć i wierzch przypiecze się na złoto.
Oficjalnie to ciasto nazywało się cobbler – może już kiedyś pisałam... Najlepiej się je wcina jeszcze na ciepło. Tylko nie ma co liczyć na równe kwadraciki, ciasto pakuje się do miseczek i zajada łyżeczką albo widelcem. Można też podgrzewać potem w mikrofali.
Pomiędzy tym wszystkim ukraftowałam kilka kartek do sklepiku (który najpierw miał się odbyć w piątek, potem przełożyłam na dzisiaj, a teraz planuję na jutro, bo chcę jeszcze dorobić kilka kartek niebieskich, śniegowych.)

Zrobiłam serię prościutkich okładek na cedeczka, ale na razie są tajne, bo to prezent :) Pokazuję tylko jedną, która już w sobotę została sprezentowana.

Mam też okładkę na tajny album podróżny, czyli „Wędrowania” – pozwoliłam sobie na taki ciut nietypowy tytuł, mam nadzieję, że się spodoba. Przedstawiam zatem przykrywkę z pudełka po pizzy, chyba nie będę już nic do niej dokładać, bo z boku będą sznureczki z mnóstwem dyndadełek. I gumka sięgająca z tylnej okładki, żeby się album trzymał tak zwanej kupy.

3 komentarze:

rudlis pisze...

No to po kolei: Twoje nielubienie wątróbki to tak ja u mojej córki (nawet zapachu smożenia nie znosi), karteczki jak zwykle podziwiam, no ale Twoja okładka do wędrującego jest śliczna...mmm :)

Anonimowy pisze...

ja tez od wątróbki jak najdalej, to samo tyczy się placków ziemniaczanych, wczoraj mąż pod moją nieobecność sobie naprodukował placków, tak mu się chciało, kartki jak pisze Rudlis do podziwiania, szczególnie przypadlo mi do gustu zbliżenie kolorowych choineczek, no ale ta okładka do alboooomu.... pikna!

kasia | szkieuka pisze...

dzieki za miłe słowa :)
Muszę jednak sprostować, że tej okładki nie namalowałam, nic z tych rzeczy - na pudełku z pizzą był taki widoczek, więc moja kreatywność ograniczyła się do wyciupania tego akurat fragmentu, pomalowania brzegów miedzianą akrylówką i przylepienia napisu :)