Pełni wrażeń nie-z-tej-ziemi, wymęczeni trochę, zaskoczeni zmianą z podkoszulków przy wyjeździe z Meksyku na zimowe futra (śnieżyca w Chicago).
Plan w zasadzie wykonaliśmy, z drobnymi modyfikacjami. Zdjęć mamy chyba z dwa tysiące :)
Nie wiedziałam, że umiem się dogadać po hiszpańsku, nurkować z fajką i włazić na trzydziestometrową drabinę. I że w Meksyku jest tyyyyyyyle pięknych rzeczy do zwiedzania, a przejechaliśmy dopiero kawalątek!
Relacje będą, ale na razie idę spać - na skutek pogody dostaliśmy się do domu z kilkugodzinnym opóźnieniem; jest druga, a za 6 godzin mam być w pracy. Dobranoc państwu.
piątek, 29 lutego 2008
środa, 20 lutego 2008
wtorek, 19 lutego 2008
Mam ochotę na cenote (i na ZIU)
Wiem, wiem, moje rymowanki mogą przyprawić o ból zębów, szczególnie we wtorki.
Cenote [wymowa po hiszpańsku/meksykańsku „senote”, po angielsku „senoutej”] to dziury w ziemi, małe jeziorka. Określenie to odnosi się głównie do jeziorek na Jukatanie i Karaibach, a także na Kubie i w Australii. Są to w zasadzie formy krasowe („karst” po angielsku, jakby ktoś chciał wiedzieć), biorą się z tego, że woda wypłukała przestrzeń pod ziemią, po czym nastąpiło częściowe lub całkowite zapadnięcie powierzchni.
W cenotach często jest czyściusieńka woda i dlatego znakomicie nadają się do nurkowania. Odkryłam wczoraj, że niedaleko Cancun jest Dos Ojos Cenotes, gdzie za nie bardzo wielkie pieniążki można właśnie zanurkować (zdjęcie pożyczone z bloga).
Nurkowanie jest bardziej czaso- i kasochłonne; niewykluczone jednak, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w środę wykroi się czas na snorkeling. Podobno nie trzeba umieć dobrze pływać... bo ja niestety mistrzem pływania nie jestem.
W Dos Ojos (dwoje oczu :) oprócz snorkelingu można się jeszcze załapać na ZIU (nasze domowe słowo, mało naukowe), czyli jazdę na linie przez 200 m dżungli. Do tego z pewnością nie trzeba umieć pływać.
No i jeszcze jedna atrakcja – jutro jest całkowite zaćmienie Księżyca! W Polsce, niestety, bedzie o dzikiej porze, a na naszych obszarach wieczorkiem. Trzymać kciuki, żeby chmur nie było...
I tak się już cieszę na ten wyjazd – na chwilę odetchnie się od zwariowanej pogody. Oto meteo-harmonogram kilku ostatnich poranków:
Niedziela – z góry leje, pod nogami rzeki wody z deszczu i topniejącego śniegu;
Poniedziałek – rzeki zamarzły, można się na każdym kroku wygruzić, a w ramach dodatkowych rozrywek drzwi w aucie przymarzły mi do roszty pojazdu i nie chcą się otworzyć;
Wtorek – nie ma deszczu, nie ma śniegu, ale za to jest stojąca temperatura -16C, przy odczuwalnej -25.
Ja kcem do ciepełka.
Ze spraw papierowych – fajny ateciak z Italii oraz miniaturowa karteczka dla Lady Elizabeth i Ajgora, wysłana z płytą-pocieszką: w Walentynki wyszli sobie na kolację, a w międzyczasie okradziono im mieszkanie... Szkoda i świecidełek, i laptopa z rodzinnymi historiami nie-do-odtworzenia.
Cenote [wymowa po hiszpańsku/meksykańsku „senote”, po angielsku „senoutej”] to dziury w ziemi, małe jeziorka. Określenie to odnosi się głównie do jeziorek na Jukatanie i Karaibach, a także na Kubie i w Australii. Są to w zasadzie formy krasowe („karst” po angielsku, jakby ktoś chciał wiedzieć), biorą się z tego, że woda wypłukała przestrzeń pod ziemią, po czym nastąpiło częściowe lub całkowite zapadnięcie powierzchni.
W cenotach często jest czyściusieńka woda i dlatego znakomicie nadają się do nurkowania. Odkryłam wczoraj, że niedaleko Cancun jest Dos Ojos Cenotes, gdzie za nie bardzo wielkie pieniążki można właśnie zanurkować (zdjęcie pożyczone z bloga).
Nurkowanie jest bardziej czaso- i kasochłonne; niewykluczone jednak, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w środę wykroi się czas na snorkeling. Podobno nie trzeba umieć dobrze pływać... bo ja niestety mistrzem pływania nie jestem.
W Dos Ojos (dwoje oczu :) oprócz snorkelingu można się jeszcze załapać na ZIU (nasze domowe słowo, mało naukowe), czyli jazdę na linie przez 200 m dżungli. Do tego z pewnością nie trzeba umieć pływać.
No i jeszcze jedna atrakcja – jutro jest całkowite zaćmienie Księżyca! W Polsce, niestety, bedzie o dzikiej porze, a na naszych obszarach wieczorkiem. Trzymać kciuki, żeby chmur nie było...
I tak się już cieszę na ten wyjazd – na chwilę odetchnie się od zwariowanej pogody. Oto meteo-harmonogram kilku ostatnich poranków:
Niedziela – z góry leje, pod nogami rzeki wody z deszczu i topniejącego śniegu;
Poniedziałek – rzeki zamarzły, można się na każdym kroku wygruzić, a w ramach dodatkowych rozrywek drzwi w aucie przymarzły mi do roszty pojazdu i nie chcą się otworzyć;
Wtorek – nie ma deszczu, nie ma śniegu, ale za to jest stojąca temperatura -16C, przy odczuwalnej -25.
Ja kcem do ciepełka.
Ze spraw papierowych – fajny ateciak z Italii oraz miniaturowa karteczka dla Lady Elizabeth i Ajgora, wysłana z płytą-pocieszką: w Walentynki wyszli sobie na kolację, a w międzyczasie okradziono im mieszkanie... Szkoda i świecidełek, i laptopa z rodzinnymi historiami nie-do-odtworzenia.
Labels:
atc,
kartki,
o języku,
papierrr,
turystycznie
poniedziałek, 18 lutego 2008
Busy weekend
Zrobiłam kilka zakładek – między innymi prezencik dla najmłodszego ucznia z dinozaurami i panem Sguigglym.
Napisałam w miarę dokładną trasę wycieczki.
Zafarbowałam w herbacie „manuskrypty” na zakładki i kartki.
Pouczyłam dzieciaki polskiego.
Byłam w pracy i natrzaskałam raportów.
Byłam w banku i rozmieniłam pieniądze na wycieczkę.
Skserowałam paszporty.
Zrobiłam nową mapę wypraw- patrz link po lewej.
Zmieniłam obrazek szkieukowy.
Upiekłam muffins.
Byłam w polskim kościółku.
Byłam w angielskim kościółku.
Zrobiliśmy z T zakupy przedwyjazdowe.
Zamówiłam sobie w Foreyes szkła kontaktowe.
Skończyłam album składaczek dla Mamy na urodziny.
Zadzwoniłam do Polski.
Przeczytałam z osiemdziesiąt stron książki o Medyceuszach.
Odkurzyłam w kuchni półki z przyprawami.
Posprzątałam stół w „studiu” oraz jego okolice.
Spakowałam paczuszkę urodzinową dla Mamy z kartką i albumem.
Zapłaciłam rachunek za telewizję.
Część rezultatów na zdjęciach.
Napisałam w miarę dokładną trasę wycieczki.
Zafarbowałam w herbacie „manuskrypty” na zakładki i kartki.
Pouczyłam dzieciaki polskiego.
Byłam w pracy i natrzaskałam raportów.
Byłam w banku i rozmieniłam pieniądze na wycieczkę.
Skserowałam paszporty.
Zrobiłam nową mapę wypraw- patrz link po lewej.
Zmieniłam obrazek szkieukowy.
Upiekłam muffins.
Byłam w polskim kościółku.
Byłam w angielskim kościółku.
Zrobiliśmy z T zakupy przedwyjazdowe.
Zamówiłam sobie w Foreyes szkła kontaktowe.
Skończyłam album składaczek dla Mamy na urodziny.
Zadzwoniłam do Polski.
Przeczytałam z osiemdziesiąt stron książki o Medyceuszach.
Odkurzyłam w kuchni półki z przyprawami.
Posprzątałam stół w „studiu” oraz jego okolice.
Spakowałam paczuszkę urodzinową dla Mamy z kartką i albumem.
Zapłaciłam rachunek za telewizję.
Część rezultatów na zdjęciach.
piątek, 15 lutego 2008
taki mamy plan
Wysmażył się ostateczny plan wycieczki - o tyle ostateczny, o ile się go uda zrealizować. Mamy na szczęście luźny dzień, więc gdyby coś nie wypaliło, to się go zapełni nadrabianiem strat. A jeśli nie będzie takiej potrzeby, to zawsze znajdą się jakieś cegiełki do obejrzenia.
Środa
Przelot z Chicago do Cancun; wypożyczenie auta, przejazd do Tulum.
Nocleg w Tulum.
Czwartek
Ruiny w Tulum; rafa koralowa; Półwysep Punta Allen; rezerwat biosfery Sian Ka’an; przekroczenie granicy do Belize w Chetumal; zjazd do Belize City.
Nocleg w Belize City.
Piątek
Belmopan; ruiny w Xunantunich; przekroczenie granicy z Gwatemalą w Melchor de Mencos; Flores i Lago Peten Itza.
Nocleg w El Cruce na zachodnim brzegu Lago Peten Itza.
Sobota
Tikal; powrót do Belize i Meksyku tą samą trasą, co poprzednio.
Nocleg w Chetumal.
Niedziela
Trasa do Campeche nad Zat. Meksykańską; po drodze być może Calakmul – ruiny i rezerwat biosfery.
Nocleg w Campeche.
Poniedziałek
Ruiny w Edzna oraz Uxmal.
Nocleg w Merida.
Wtorek
Merida, Chichen Itza.
Nocleg w Valladolid.
Środa
Luźny dzień – północne wybrzeże albo Caba na południu. Albo nadrabianie strat :D.
Nocleg w okolocy Cancun.
Czwartek
Pół dnia na plaży itp. Przelot z Cancun do Chicago. W domu koło północy.
Środa
Przelot z Chicago do Cancun; wypożyczenie auta, przejazd do Tulum.
Nocleg w Tulum.
Czwartek
Ruiny w Tulum; rafa koralowa; Półwysep Punta Allen; rezerwat biosfery Sian Ka’an; przekroczenie granicy do Belize w Chetumal; zjazd do Belize City.
Nocleg w Belize City.
Piątek
Belmopan; ruiny w Xunantunich; przekroczenie granicy z Gwatemalą w Melchor de Mencos; Flores i Lago Peten Itza.
Nocleg w El Cruce na zachodnim brzegu Lago Peten Itza.
Sobota
Tikal; powrót do Belize i Meksyku tą samą trasą, co poprzednio.
Nocleg w Chetumal.
Niedziela
Trasa do Campeche nad Zat. Meksykańską; po drodze być może Calakmul – ruiny i rezerwat biosfery.
Nocleg w Campeche.
Poniedziałek
Ruiny w Edzna oraz Uxmal.
Nocleg w Merida.
Wtorek
Merida, Chichen Itza.
Nocleg w Valladolid.
Środa
Luźny dzień – północne wybrzeże albo Caba na południu. Albo nadrabianie strat :D.
Nocleg w okolocy Cancun.
Czwartek
Pół dnia na plaży itp. Przelot z Cancun do Chicago. W domu koło północy.
czwartek, 14 lutego 2008
Zaczniemy dzisiaj od niespodzianki - szczególnie dla Małżonka. Niespodzianki, a zarazem zagadki: czego to jest fragment? Po nakliknięciu będzie odpowiedź, a wyjaśnienie podam jutro albo kiedyś.
Koleżanka z pracy - Karen - przyniosła dzisiaj vintage Walentynki. Do pokazania całą grupę, dla mnie - jedną w prezenciku. Baaardzo przyjemnie.
Koleżanka z pracy - Karen - przyniosła dzisiaj vintage Walentynki. Do pokazania całą grupę, dla mnie - jedną w prezenciku. Baaardzo przyjemnie.
Po czym szybko zmienię temat. Kuchnia jest jednym z moich słabych punktów - szczególnie ostatnio, kiedy po prostu nie mam czasu. Zawzięłam się jednak, że będę wypróbowywać nowe przepisy. Niedawno były chińskie zupki na sterydach - przepis z brązowej książki kucharskiej (specjalnej - makaronowej; jak do tej pory, wszystkie przepisy okazały się bardzo smaczne). Przedwczoraj zaś zrobiłam quiche z książki kucharskiej magazynu Better Homes and Gardens.
Nie byłabym sobą, gdybym nie rozkminiła słowa quiche [wymowa: kisz]. Szczerze mówiąc, wolę rozkminiać nazwy potraw, niż je pitrasić :D. Tak więc jest to wyraz francuski, podobno spokrewniony z niemieckim Kuchen, od którego się w ogóle wywodzi. Z polskim odpowiednikiem jest niełatwo, bo źródła podają tarta, ale tarta może być i słodka, i jarzynowa albo mięsna, natomiast quiche odnosi się do potrawy niesłodkiej.
Nie mącąc dalej, przechodzę do obrazka i przepisu. Zostawiłam w nim miary filiżankowe - można zamienić na niepełne szklanki.
1 ¾ filiżanki mąki
¼ łyżeczki soli
1/3 filiżanki masła
4-5 łyżek zimnej wody
Zmieszać mąkę z solą, posiekać z tłuszczem. Dolewać po łyżce wody. Rozwałkować na kształt koła.
Włożyć do okrągłej blachy o średnicy ok. 25 cm tak, żeby był brzeg. (Ciasto się podczas pieczenia kurczy i potem brakuje na nadzienie :). Przykryć podwójną warstwą folii aluminiowej, piec 8 minut w temperaturze 230 stopni. Zdjąć folię, piec jeszcze 5-6 minut albo na złoty kolor.
Napełnić poniższym nadzieniem i piec dalej w temperaturze 160 stopni.
Na nadzienie:
4 lekko ubite jajka
1 ½ filiżanki mleka albo śmietany
¼ filiżanki posiekanej zielonej cebulki
¼ łyżeczki soli
¼ łyżeczki pieprzu
szczypta gałki muszkatołowej
¾ filiżanki posiekanej gotowanej szynki, kurczaka (parówki też by pewnie zadziałały)
1 ½ filiżanki tartego sera (szwajcarski, cheddar, monterrey jack, havarti)
łyżeczka mąki
Zmieszać w misce mleko, jajka, cebulę, sól, pieprz, gałkę muszkatołową. Wmieszać składnik mięsny. W osobnej misce zmieszać tarty ser z mąką, a następnie wsypać do składników płynnych, wymieszać i wlać do gorącego ciasta.
Piec całość około 45 minut do godziny – można trochę na wyższej półce, trochę na niższej.
środa, 13 lutego 2008
CTRL+DEL, czyli refleksje o potopie
Internet bardzo lubię, nie zaprzeczam. Grzebię w nim z ciekawości, zdobywając informacje o aniołach, quiche’ach, autostradach, liściastych smokach, Medyceuszach i...zasmażce. Korzystam w pracy, chociażby z szukacza kodów pocztowych do wybrakowanych adresów. Mam sobie blogaska, zdjęcia na Flickrze, posty w forach, email...
No właśnie. Topię się w emailu. W pracy sprawdzam ostatnio skrzynkę swoją, Betty (poprzedniczki), skrzynkę „receptury kosmetyczne”, „ogłoszenia drobne” i Matta – poprzedniego szefa. Podczas weekendu ja sama dostaję tysiąc – dwa tysiące sztuk spamu. Wędruje on do pięciu spamowych folderów, z których jeden sprawdzam równie często, jak skrzynkę główną, bo pojawia się tam wszystko wysyłane przez Blackberry i część korespondencji np. z polskich emaili. Resztę mogę wyrzucić. Niestety, w przypadku Betty jest inaczej. Po pierwsze – jej adres był publikowany w magazynach i w internecie, więc dostał się na niezliczoną ilość list. Weekendowy urobek spamowy sięga więc czasem trzech-czterech tysięcy. Uaaaaaa! Po drugie – ponieważ piszą do niej rozmaite osoby, które nigdy się z nami nie kontaktowały, a pochodzą z egzotycznych krajów, istnieje prawdopodobieństwo, że wylądują w którymkolwiek ze spamowych folderów. Teoretycznie powinnam zatem przeglądać choćby pobieżnie wszystkie spamy.
Odkryłam ze zdumieniem, że ostatnio mój folder „Deleted” zwiększa się w zawrotnym tempie – i okazało się, że jeżeli skrzynka Betty jest podłączona pod mój email, to wszystkie wymazane liściki idą właśnie do mojego „Deleted”, a nie do jej.
Do tego ostatnimi czasy wysyłam dziennie do 60 maili, od czego grubnie mi folder „Sent Items”. Choćbym nie wiem jak się starała, zwyczajnie nie nadążam z czyszczeniem tego wszystkiego i codziennie dostaję od serwera upomnienie, że przekroczyłam dozwoloną ilość miejsca. A jak przychodzi to upomnienie? W kolejnym emailu, kurka flaczek!
Przesuwam większość ważnych wiadomości do przegródek „Personal Folders”, uporządkowanych wedle wydań magazynów i innych tematów, ale i tam jest dość ograniczona przestrzeń i przy jakichś 1.7 giga się przytyka, wypluwając brzydką wiadomość, że już się tam nic nie zmieści i że w ogóle odmawia współpracy.
Odkryłam na szczęście piękną kombinację klawiszy: CTRL+DEL. Usuwa ona emaile z pominięciem koszyka „Deleted Items”. Jest zatem lekarstwem na te tysiące spamów – znikają od razu. Nie zapychają serwera, uff.
Pozostaje mi jeszcze MNÓSTWO emaili do indywidualnego, ręcznego przerobu... I wiem, że jestem chomik nad chomiki, że inni potrafią jakoś mieć tylo kilka bieżących maili w skrzynce, ale u mnie przyrasta to w straszliwym tempie i nie wyrabiam z powracaniem do tego, co już niepotrzebne i można wywalić. Kiedyś... kiedyś sobie email wypucuję, odchudzę do może jednego giga :). Póki co – pozostaje mi (oraz adminowi) nadzieja, że serwer nie pęknie od tego całego potopu.
No właśnie. Topię się w emailu. W pracy sprawdzam ostatnio skrzynkę swoją, Betty (poprzedniczki), skrzynkę „receptury kosmetyczne”, „ogłoszenia drobne” i Matta – poprzedniego szefa. Podczas weekendu ja sama dostaję tysiąc – dwa tysiące sztuk spamu. Wędruje on do pięciu spamowych folderów, z których jeden sprawdzam równie często, jak skrzynkę główną, bo pojawia się tam wszystko wysyłane przez Blackberry i część korespondencji np. z polskich emaili. Resztę mogę wyrzucić. Niestety, w przypadku Betty jest inaczej. Po pierwsze – jej adres był publikowany w magazynach i w internecie, więc dostał się na niezliczoną ilość list. Weekendowy urobek spamowy sięga więc czasem trzech-czterech tysięcy. Uaaaaaa! Po drugie – ponieważ piszą do niej rozmaite osoby, które nigdy się z nami nie kontaktowały, a pochodzą z egzotycznych krajów, istnieje prawdopodobieństwo, że wylądują w którymkolwiek ze spamowych folderów. Teoretycznie powinnam zatem przeglądać choćby pobieżnie wszystkie spamy.
Odkryłam ze zdumieniem, że ostatnio mój folder „Deleted” zwiększa się w zawrotnym tempie – i okazało się, że jeżeli skrzynka Betty jest podłączona pod mój email, to wszystkie wymazane liściki idą właśnie do mojego „Deleted”, a nie do jej.
Do tego ostatnimi czasy wysyłam dziennie do 60 maili, od czego grubnie mi folder „Sent Items”. Choćbym nie wiem jak się starała, zwyczajnie nie nadążam z czyszczeniem tego wszystkiego i codziennie dostaję od serwera upomnienie, że przekroczyłam dozwoloną ilość miejsca. A jak przychodzi to upomnienie? W kolejnym emailu, kurka flaczek!
Przesuwam większość ważnych wiadomości do przegródek „Personal Folders”, uporządkowanych wedle wydań magazynów i innych tematów, ale i tam jest dość ograniczona przestrzeń i przy jakichś 1.7 giga się przytyka, wypluwając brzydką wiadomość, że już się tam nic nie zmieści i że w ogóle odmawia współpracy.
Odkryłam na szczęście piękną kombinację klawiszy: CTRL+DEL. Usuwa ona emaile z pominięciem koszyka „Deleted Items”. Jest zatem lekarstwem na te tysiące spamów – znikają od razu. Nie zapychają serwera, uff.
Pozostaje mi jeszcze MNÓSTWO emaili do indywidualnego, ręcznego przerobu... I wiem, że jestem chomik nad chomiki, że inni potrafią jakoś mieć tylo kilka bieżących maili w skrzynce, ale u mnie przyrasta to w straszliwym tempie i nie wyrabiam z powracaniem do tego, co już niepotrzebne i można wywalić. Kiedyś... kiedyś sobie email wypucuję, odchudzę do może jednego giga :). Póki co – pozostaje mi (oraz adminowi) nadzieja, że serwer nie pęknie od tego całego potopu.
wtorek, 12 lutego 2008
na wtorek obrazków worek
Przedstawiam dzisiaj krafty rozmaite z ostatnich dni, a nawet tygodni. Zaczynamy od trzech zdjęć od dzieciaków. Najstarszy uczeń dostał na Gwiazdkę zestaw do skomplikowanego origamu, w tym książkę, i wyprodukował przedmiot z dwudziestu elementów:
Jedna z bliźniaczek pochwaliła się ostatnio następującym malunkiem wykonanym metodą paint by numbers - koniecznie chciała uczestniczyć w sesji zdjęciowej, to ma :)
Jedna z bliźniaczek pochwaliła się ostatnio następującym malunkiem wykonanym metodą paint by numbers - koniecznie chciała uczestniczyć w sesji zdjęciowej, to ma :)
Tu zaś jest okładka księgi, jaką dzieciaki zrobiły wspólnie na urodziny swojej mamy. Niestety, po tym zdjęciu padły mi OBIE baterie w aparacie, więc nie widać, jaka księga była gruba i urozmaicona, na przykład nakrętkami (że też zwykły szkolny klej łączy metal z kartonem :), koralami w kształcie autek i samolotów, oraz licznymi nalepiankami.
Przechodzimy teraz do przedmiotów otrzymanych - dotarł ze Szkocji wyczekiwany ateciak French Fashion. Kobietka maluje fajne rzeczy, a za to jest fanką moich ateciaków ze szmatek... tak, że nic, tylko igła w garść i będę mogła się ubiegać o kolekcję.
Poniżej jest również fajny ateciak o tematyce chińskiej oraz przesyłka grupowa - wysyłało się sześć dowolnych kart i takoż sześć wróciło.
Wczoraj powstała kartka wielookazyjna - może trochę wiosenna, ale bez żadnego napisu. Została dziś w pracy zakupiona, razem z poniższymi zakładkami. (dwie wiosenne, jedna ze starej książki kucharskiej.) Na zakładki mam dalsze zamówienie, a nie zdołały nawet dobrnąć do koszyka w redakcyjnej kuchni, gdzie odbywa się oficjalny kiermasz - rozeszły się po drodze :) Hurra.
poniedziałek, 11 lutego 2008
kalamkari, batik i shibori
Zanim wyjaśnię tytuł, nadmienię, że byliśmy wczoraj na imprezie u Lady Elizabeth i Ajgora. Wyturlaliśmy się z domu pomimo arktycznych temperatur – odczuwalna wynosiła minus trzydzieści cztery, stojąca – minus dwadzieścia. Halo, Al Gore, gdzie to globalne ocieplenie?
Impreza była ciekawa, a towarzystwo urozmaicone. Między innymi dwie siostrzyczki w odzieży ze SPARKLAMI, jak to same określiły, czyli z cekinami i innymi błyszczydełkami. Ha, a mogłam z tego zrobić zagadkę! Ale nie zrobiłam. Kobietki podpadły tym niezbyt gustownym strojem mojemu małżonkowi, który wespół z niejakim Waldemarem wciskał im, zdaje się, że dość skutecznie, że nie wymieniły sobie w oponach powietrza letniego na zimowe i skuli tego kółka im w aucie trochę oklapły. Lady E oraz ja straciłyśmy makijaż od śmiechu. (Zmył się, nie poodpadał – żeby nie było wątpliwości.)
Drugim ważnym punktem przyjęcia były rozgrywki szachowe na stopniu międzynarodowym (polsko-ukraińskim). Zostały nawet zakupione specjalnie do tego szachy – i to drewniane, nie jakiś tam patelmistrzowski plastik. Z przyjemnością donoszę, że zakończyły się remisem – T zniósł to mężnie, natomiast Ajgor uciekł do kuchni.
Pisklak z kolei był na imprezie, gdzie jeden z uczestników nadużył napojów wyskokowych i zapadł w sen, podczas którego oklejono go taśmą ducktape. Nie był ponoć zadowolony z obrotu sprawy, kiedy się obudził.
Jeśli zaś chodzi o tytuł dzisiejszego wpisu, to odnosi się on do technik barwienia materiału – batik w miarę się zna, ale o kalamkari i shi-bo-ri dowiedziałam się dopiero dzisiaj. Po raz kolejny stwierdzam: tyyyyle jest ciekawych rzeczy na świecie!
Poniżej mamy filmik o shibori. Tekst leci, co prawda, po japońsku, ale są napisy. :D Zresztą posłuchanie japońszczyzny jest przyjemne i ciekawe – mam wrażenie, że lektorka cały czas się uśmiecha. No i czapki z głów przed tymi, którzy wiążą te supełki – gdyby nie to, że Japonia, to można by tę cierpliwość nazwać benedyktyńską :).
Impreza była ciekawa, a towarzystwo urozmaicone. Między innymi dwie siostrzyczki w odzieży ze SPARKLAMI, jak to same określiły, czyli z cekinami i innymi błyszczydełkami. Ha, a mogłam z tego zrobić zagadkę! Ale nie zrobiłam. Kobietki podpadły tym niezbyt gustownym strojem mojemu małżonkowi, który wespół z niejakim Waldemarem wciskał im, zdaje się, że dość skutecznie, że nie wymieniły sobie w oponach powietrza letniego na zimowe i skuli tego kółka im w aucie trochę oklapły. Lady E oraz ja straciłyśmy makijaż od śmiechu. (Zmył się, nie poodpadał – żeby nie było wątpliwości.)
Drugim ważnym punktem przyjęcia były rozgrywki szachowe na stopniu międzynarodowym (polsko-ukraińskim). Zostały nawet zakupione specjalnie do tego szachy – i to drewniane, nie jakiś tam patelmistrzowski plastik. Z przyjemnością donoszę, że zakończyły się remisem – T zniósł to mężnie, natomiast Ajgor uciekł do kuchni.
Pisklak z kolei był na imprezie, gdzie jeden z uczestników nadużył napojów wyskokowych i zapadł w sen, podczas którego oklejono go taśmą ducktape. Nie był ponoć zadowolony z obrotu sprawy, kiedy się obudził.
Jeśli zaś chodzi o tytuł dzisiejszego wpisu, to odnosi się on do technik barwienia materiału – batik w miarę się zna, ale o kalamkari i shi-bo-ri dowiedziałam się dopiero dzisiaj. Po raz kolejny stwierdzam: tyyyyle jest ciekawych rzeczy na świecie!
Poniżej mamy filmik o shibori. Tekst leci, co prawda, po japońsku, ale są napisy. :D Zresztą posłuchanie japońszczyzny jest przyjemne i ciekawe – mam wrażenie, że lektorka cały czas się uśmiecha. No i czapki z głów przed tymi, którzy wiążą te supełki – gdyby nie to, że Japonia, to można by tę cierpliwość nazwać benedyktyńską :).
środa, 6 lutego 2008
sznik
Zapewne nikt nie wie, co to "sznik", ale zaraz wyjaśnię. Otóż nie jest to końcówka słowa "kapelusznik", ani też początek wyrazu "Sznikago". Choć to ostatnie akurat by się zgadzało. Chodzi mianowicie o to, że wywiesiłam Bosowi na drzwiach słowo "śnieg" - chciał się uczyć polskich słówek, to ma. Wisi to już kilka dni, więc sporo Amerykańców przyswoiło. Ponieważ zaś na zeszłą noc zapowiadano wielkie opady, bawili się tym pięknym polskim wyrazem: "A lot of sznik coming tonight"; "I hate sznik" itp. Żółty z kolei niezmiennie oznajmia zawsze "It's śnieking".
Nie chciałabym, żeby zrobiło mi się tu weather.com, ale przecież nie można nie wspomnieć o tej zwariowanej pogodzie - sznik ma spaść dzisiaj, bo nastąpiło niespodziewane opóźnienie. W ciągu ostatniego tygodnia mieliśmy już śnieżycę, deszcz, roztopy, burzę z piorunami i podobno gradem, wichry wielkie, pogodę swetrową, a obecnie paćka marznący deszcz ze śniegiem. Przegląd całego pogodospisu, można powiedzieć.
Zmiana tematu. W porannym programie kraftowym robili dziś książkę - gwiazdę. Bardzo fajny pomysł, kolejny na liście do wypróbowania. Tu są instrukcje, obrazek poniżej.
A ja dłubię właśnie album - składaczek na urodziny dla Mamy. Osiemdziesiąte, o ile mnie pamięć nie myli! Pojedzie do Polski kartka z crazy quilt oraz właśnie ten albumik. Chyba przyjdzie mi to spakować w paczuszkę, bo nie wiem, czy w zwykłej kopercie się pomieści. Dzisiaj być może przyjdzie mi odwołać lekcję, jeśli rzeczywiście spadnie te 20 cm śniegu, to będę mieć zajęcie na wieczór.
Dodam jeszcze, że zarezerwowaliśmy wczoraj wypożyczenie pojazdu mechanicznego w Cancun. Trochę jakby na siłę, bo przy panującej tu pogodzie za nic nie chce się wierzyć, że za dwa tygodnie czeka nas ciepełko, Morze Karaibskie, lasy równikowe i małpy zwieszające się z drzew na ogonach. Tak to sobie wyobrażam.
Nie chciałabym, żeby zrobiło mi się tu weather.com, ale przecież nie można nie wspomnieć o tej zwariowanej pogodzie - sznik ma spaść dzisiaj, bo nastąpiło niespodziewane opóźnienie. W ciągu ostatniego tygodnia mieliśmy już śnieżycę, deszcz, roztopy, burzę z piorunami i podobno gradem, wichry wielkie, pogodę swetrową, a obecnie paćka marznący deszcz ze śniegiem. Przegląd całego pogodospisu, można powiedzieć.
Zmiana tematu. W porannym programie kraftowym robili dziś książkę - gwiazdę. Bardzo fajny pomysł, kolejny na liście do wypróbowania. Tu są instrukcje, obrazek poniżej.
A ja dłubię właśnie album - składaczek na urodziny dla Mamy. Osiemdziesiąte, o ile mnie pamięć nie myli! Pojedzie do Polski kartka z crazy quilt oraz właśnie ten albumik. Chyba przyjdzie mi to spakować w paczuszkę, bo nie wiem, czy w zwykłej kopercie się pomieści. Dzisiaj być może przyjdzie mi odwołać lekcję, jeśli rzeczywiście spadnie te 20 cm śniegu, to będę mieć zajęcie na wieczór.
Dodam jeszcze, że zarezerwowaliśmy wczoraj wypożyczenie pojazdu mechanicznego w Cancun. Trochę jakby na siłę, bo przy panującej tu pogodzie za nic nie chce się wierzyć, że za dwa tygodnie czeka nas ciepełko, Morze Karaibskie, lasy równikowe i małpy zwieszające się z drzew na ogonach. Tak to sobie wyobrażam.
Labels:
ciekawe linki,
gwatemala,
papierrr,
redakcja,
u nas na wsi
poniedziałek, 4 lutego 2008
Fotki z niedzieli
Niedziela miała być bimbacka i powolna. Aliści nawet dłuższe pospanie się nie udało, bo Pisklak jechał na deskę i kolega miał zadzwonić z pobudką o piątej. I wszystko fajnie, ale kolega pomylił sobie numery telefonów i zadzwonił do Tomka. O piątej rano rozległa się więc rześka piosenka "It's a holiday in Cambodia", od której mało nie pospadaliśmy z łóżka. O takiej porze leci się sprawdzić, kto dzwoni, bo jeśli już dzwoni, to musi mieć powód.
T zapowiedział, że w ramach zemsty w przyszłą niedzielę dzwoni do kolesia o czwartej rano.
Następnie zajęłam się umieszczaniem zdjęć na Shutterfly - jest sześć (!) nowych albumów o wycieczce do Field Museum. Być może nazbyt szczegółowo, ale jest to główne miejsce przechowywania wspomnień, więc może rozwlekłość można uzasadnić.
T w międzyczasie pojechał sobie na małą wycieczkę pod wiatrak w Batavii, skąd przywiózł trzyzdjęciowy reportaż.
T zapowiedział, że w ramach zemsty w przyszłą niedzielę dzwoni do kolesia o czwartej rano.
Następnie zajęłam się umieszczaniem zdjęć na Shutterfly - jest sześć (!) nowych albumów o wycieczce do Field Museum. Być może nazbyt szczegółowo, ale jest to główne miejsce przechowywania wspomnień, więc może rozwlekłość można uzasadnić.
T w międzyczasie pojechał sobie na małą wycieczkę pod wiatrak w Batavii, skąd przywiózł trzyzdjęciowy reportaż.
Potem czytałam conieco... "Dobrą panią" Orzeszkowej oraz opowiadanie "Desiree's Baby" autorstwa Kate Chopin, podesłane z zapytaniem przez Violettę. Wieczorem nie mogłam zasnąć i zabrałam się jeszcze za "Przebudzenie" w Polskiej Bibliotece Internetowej. Może czytanie dzieła pod takim tytułem przeciwdziała zasypianiu?
Podłubałam też trochę w papierze. Album z wycieczki jest w zasadzie gotowy na przyjęcie zdjęć. Jest zmięty i jaskrawo kolorowy, bo w takich właśnie barwach wyobrażam sobie kraje, do których się wybieramy. Zmiętość zaś ma się kojarzyć z podróżowaniem i konieczna była ze względu na technikę farbowania kartek.
Labels:
atc,
papierrr,
scrapbook,
u nas na wsi,
zima
piątek, 1 lutego 2008
prawie weekend
Poranna rozmówka – K dziwi się, że śnieg sypie i sypie.
K: Ależ tego śniegu tam na górze jest! Gdzie się to wszystko trzyma?
T: No właśnie się nie trzyma, tylko spada.
Ale mamy urozmaicenie! Nie podobało mi się odskrobywanie wewnętrznej strony szyby w aucie – to mróz zelżał, ale dowaliło śniegu po kolana. I grzebu grzebu rano. Kładzie tak od wczorajszego południa i na razie nie widać końca.
K: Ależ tego śniegu tam na górze jest! Gdzie się to wszystko trzyma?
T: No właśnie się nie trzyma, tylko spada.
Ale mamy urozmaicenie! Nie podobało mi się odskrobywanie wewnętrznej strony szyby w aucie – to mróz zelżał, ale dowaliło śniegu po kolana. I grzebu grzebu rano. Kładzie tak od wczorajszego południa i na razie nie widać końca.
W taką zimę to nic, tylko siedzieć w chałupie i grzebać w papierze.
Wczoraj wieczorem doznałam zachwytu; oglądałam mianowicie fragment debaty Clinton-Obama i zasłuchałam się w ich angielszczyznę, szczególnie Hilary. Piękna, płynna wypowiedź, uporządkowana jasno w punktach, z rozbudowanym słownictwem, wygłoszona z uśmiechem i bez zająknięcia. Klasa! I były to odpowiedzi na pytania, a nie przygotowane zawczasu przemówienie. Słucha się z przyjemnością... i zasmuca się tym, że wielu polskich polityków kaleczy język kraju, którym stara się rządzić. Zdaje się, że GW nie poprawia cytowanych przez siebie wypowiedzi, tylko podaje bleblanie jak leci – o faktach autentycznych, o tym, że „prezydent nie posiadał tej wiedzy” (cóż za koszmarek językowy!); forma czasownika nie zgadza się z podmiotem, nie wspominając o totalnym zamieszaniu w zdaniach złożonych.Wiadomo, że jak się mówi bez przygotowania, to od czasu do czasu człowiek się przejęzyczy; jeśli jednak na okrągło bzdurzy i chachmęci, to coś jest nie w porządku. Gdyby tak egzamin z polskiego dla tych, którzy stają do wyborów...PS. I z angielskiego dla obecnego prezydenta USA :)
Labels:
kartki,
papierrr,
u nas na wsi,
z życia wzięte
Subskrybuj:
Posty (Atom)