Przypominam sobie, jak jechaliśmy do Izraela z oczekiwaniem piękna, historii, zabytków, jakiejś może nostalgii. Czegoś takiego, jak wybrzeże w Ejlacie czy widoku znad Jeziora Galilejskiego na górę Hermon.
Zdumiała nas jednak wielka ilość żołnierzy - podróżowaliśmy z nimi autobusem do Beer Szewy wyobrażając sobie, że to musi być jakiś specjalny zjazd... a to raczej norma. Nie pamiętam zbyt wiele, bo od kilkudziesięciu godzin trwał nasz osobisty "przerzut" na trasie Chicago-Stambuł-Tel Awiw-Beer Szewa - Ejlat i szybciutko zmorzył mnie sen. Jednak podróż transportem publicznym, gdzie cywile i wojsko przemieszani są mniej więcej w proporcjach 50/50 robi niesamowite wrażenie, jeśli się nie jest ani trochę przyzwyczajonym do widoku mundurów, a szczególnie broni.
A potem zaplątaliśmy się raczej niechcący w zasieki na granicy z Egiptem i ponownie poczuliśmy, że druty kolczaste, wojskowe posterunki i punkty kontrolne naprawdę istnieją.
Paradoksalnie - w kraju, gdzie szalom to pewnie jedno z najczęściej wypowiadanych słów, pokój jest o wiele mniej oczywistym dobrem niż u nas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz