Na sam koniec spaceru po Pullmanie podeszliśmy do kościoła zbudowanego z zielonego kamienia sprowadzonego aż z Pensylwanii. Pullman planował, że będzie go wynajmował różnym denominacjom, ale nie doszło to do skutku, bo koszt był po prostu za wysoki i grupki spotykały się w innych pomieszczeniach.
Szkieuka! Z wierzchu i od środka.
Jeden Murzyn ciął na elektrycznych organach, drugi łupał w perkusję, a po podwyższeniu przechadzał się w te i we wte śpiewak odziany w wypasiony garnitur z surdutem i dewizką. Co kilka linijek ocierał spoconą czaszkę kawałkiem tkaniny, całkiem tak, jak widywałam w telewizji. Atmosfera faktycznie panowała nieprzewiewna, a do tego nagimnastykował się mocno przy tym śpiewie.
Trwało to wszystko dość długo i choć chętnie posłuchalibyśmy choćby kawałka kazania, trzeba było się zbierać (tym bardziej, że wyjechały nie wiadomo skąd wielkie jak cebry plecione kosze na datki, a my jak na złość wybraliśmy się na tę wycieczkę zupełnie bez gotówki; normalnie dalibyśmy coś, ale z pustego ni Salomon...)
Pozostało nam wsiąść w auto i przebyć godzinną trasę z powrotem do domu. Objechaliśmy jeszcze teren fabryki, mając nadzieję na jakieś ciekawe oglądnięcie pozostałości oryginalnych struktur, ale wszystko jest skutecznie pozamykane i pozasłaniane. Ale i tak warto było się tam wyprawić, a nawet sami siebie zaskoczyliśmy, że zajęło nam to dziesięć lat z okładem. Cudze chwalicie, swego nie znacie.
===
W opowieści nie może zabraknąć utrwalenia pięknych wiosennych kwiatów, którymi zasypana była cała okolica. Wiosna w pełnej krasie :)
I to by było na tyle - w następnym turystycznym odcinku wracamy do Utah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz