Park znajduje się na cypelku na Jeziorze Michigan. Patrząc z góry, łatwo można zrozumieć, dlaczego zatoczka kojarzy się ze ślimaczą muszlą:
Najatrakcyjniejsze struktury to oczywiście wielkie stare piece do wytopu żelaza. Zbudowano je w znakomicie przystosowanym do tego miejscu, gdzie dostępne były rudy, drewno i wapień, a także woda jako środek transportu. Tuż obok stoi jeszcze jedna dymarka do produkcji węgla drzewnego - było ich więcej, ale i tak nie starczało, węgiel zwożono z całej okolicy.
Całe przedsięwzięcie nie trwało, niestety, długo - może ze ćwierć wieku. Po pierwsze, zmalał trochę popyt na żelazo, a po drugie - wyciupano całe okoliczne lasy i zwyczajnie nie było z czego robić węgla. Miasteczko przez jakiś czas było też uzdrowiskiem, a potem przekształcono je w park stanowy, gdzie można pooglądać nie tylko zabytki związane z hutnictwem, ale również towarzyszące im zabudowania jak hotel, ratusz, dom dyrektora, operę (!), szkołę, sklepy, bank... jak to zwykle w małym miasteczku.
Pomieszczenie ze sceną i widownią, szumnie nazywane operą. |
Autografy aktorów na ścianie za sceną. |
Hotel |
Jadalnia w domu zarządcy huty. |
Scrrrrrrapbook! |
Skansenów i starych miasteczek widzieliśmy już sporo, ale w żadnym nie było jeszcze domu prezentującego dawne techniki budowania - ścian konstruowanych z drobnych deszczułek i potem tynkowanych. T bardzo się uradował tym eksponatem, choć dla niego nie jest to znów taka nowość, bo zdarzało im się remontować stare chicagowskie domiszcza budowane jeszcze w taki sposób.
Chodziliśmy sobie zatem po tych domach, wsadzaliśmy nos do pieców i dymarek, dumaliśmy nad malowniczą zatoczką - ale trzeba pamiętać, że kiedy miasteczko było "żywe", nie dreptało się po zieloniutkich, równo skoszonych trawnikach i nie wdychało świeżego powietrza lekkiej bryzy znad jeziora. I cisza też na pewno tam nie panowała.
Na niektórych tablicach informacyjnych zamieszczono zdjęcia z tamtego okresu (a potem udało mi się jeszcze namierzyć internetowe archiwum, gdzie można sobie powoli oglądać fotografie w powiększeniu). Patrzę na twarze - dwudziesto-, trzydziestolatków, a nawet młodszych chłopaków - i próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądało ich życie w tym miejscu, brudnym, hałaśliwym, z ogromnie ciężką pracą. Jak wędrowali pod górkę spod pieców do chałup, gdzie też nie było wielkiego bogactwa.
Kobietom też nie było łatwo - nawet zrobienie prostego prania wymagało długiego wstępu w postaci przytachania wody z jedynej pompy w mieście, zagrzania jej - a do tego znów konieczne jest drewno, potem palenie w piecu... a ja wrzucam do pralki, przekręcam pokrętło i nawet do tego mam czasem lenia.
Trzeba jednak zbierać się w drogę powrotną. (W tamtych czasach przejazd do Chicago - sześć godzin na południe - stanowił pewnie wielką wyprawę, a kto wie, czy nie podróż życia.) Zatrzymujemy się jeszcze w visitor center, oglądamy makietę i... kupujemy lody, co raczej w takich księgarenkach należy do rzadkości. Są to jednak jakieś lokalne specyjały, więc warto spróbować.
Uruchamiamy następnie audiobooka - Skrzypka na dachu - i suniemy najpierw do główniejszej drogi (nasz cypelek to raczej zabipie), a potem na autostradę. Do wygodnego mieszkania, gdzie ciepła woda płynie prosto ze ściany, a pranie robi się prawie-że samo.
2 komentarze:
Jak ogromnie wszystko się zmieniło w wcale nie tak długim czasie, na co dzień się tego nie zauważa. I jak nam łatwiej żyć, przynajmniej nam tu w Europie i tam w Ameryce, gdzie pralka a nawet zmywarka :-) i woda to rzeczy normalne.
W hotelu to chyba się teraz notorycznie kręci horrory. WYgląda jakoś tak.... brrr :-)
Hotel na razie jest w remoncie, zwiedza się tylko część parteru, ale i tak w nocy, przy odpowiednim oświetleniu i straszących dźwiękach spoko można horrory robić :)
Prześlij komentarz