Piękna pogoda wczoraj była - miłe ciepełko, ale nie skwar i bez wilgoci (choć moje dywaniczki wyprane w sobotę rano nadal są wilgotne); wybraliśmy się zatem na małą wycieczkę do Michigan, na Warren Dunes, zapewniające podwójne atrakcje: z jednej strony jezioro i piach, gdzie można odbywać plażing i smażing...
...z drugiej zaś - takoż piach, w postaci ogromnej góry.
Wycieczka owa stanowiła preludium do nadchodzącego długiego weekendu; wybieramy się bowiem również do Michigan, ale na jego przeciwny koniec, nad Jezioro Górne. Będziemy na Upper Peninsula - jak widać na wklejonej mapce, stan Michigan składa się właśnie z rękawicy na południu oraz z Górnego Półwyspu na północy:
Wydmy są piękne i kuszą siatką ścieżek. Okazuje się jednak, że wspinanie się na wzgórza jest o wiele trudniejsze, niż się wędrowiec spodziewa. Piasek osuwa się spod nóg, każdy krok trzeba powtarzać kilka razy i nadrabiać to, co się zjechało.
Zdołaliśmy jednak wreszcie wyleźć na najwyższy punkt i skorzystać z chłodu pod drzewami.
Uwielbiam ten letnio-jeziorny zestaw kolorów, proste trawy na wydmach, proste cienie, jakie rzucają...
Cieszę się, że chwilami po prostu nic nie robiliśmy i był czas na całkiem zwyczajne patrzenie na te barwy, pogapienie się na to piaszczyste piękno.
Tylko powrót był trudny - po raz kolejny potwierdziło się, że miejsce spotkania kilku wielkich autostrad na południe od Jeziora Michigan i Chicago to punkt arcynewralgiczny i problem nie do rozwiązania. Przez lata budowano tam wiadukty i dodawano pasy, żeby usprawnić ruch - i kiszka, dalej stoi się w korkach. Tak długo, że można się z innymi kierowcami zaprzyjaźnić - stwierdził T.
Ale i tak było fajnie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz