czwartek, 25 czerwca 2015

15:57. portugalskie mydło czyli dużo tu Polaków

Wybrałam się do sklepu po mydło. Generalnie tego rodzaju zakupy robimy w tanich supermarketach, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na special mydło jako kawałeczek luksusu (choć pewnie prawdziwie luksusowa kostka kosztuje z dziesięć razy więcej). Takie mydełko sprowadza też wspomnienia sprzed lat, z czasów conieco siermiężnych, kiedy Mama trzymała special mydła w szafie z ręcznikami albo pościelą, żeby szmatki przeszły ich zapachem. Przybywały gdzieś z zagranicy, jako prezent albo składnik jakiejś paczki, i dawały podwójną przyjemność, szafianą i łazienkową.


W sklepie udałam się najpierw ku półkom papierniczym i świeczkowym. Nic tam nie kupiłam (nawet nie zamierzałam), bo papieru w chałupie i tak jest za dużo, a ileż można notatek pisać. Świec w lecie się nie pali, choć mam dziwne podskórne przekonanie, że palenie świeczki wysuszyłoby to superwilgotne powietrze, jakie od kilku dni wisi w okolicy. Ale chyba jednak tak nie jest, bo zdaje się, że chemiczny proces spalania może nawet dodać wody. Grzebanie we wspomnianych towarach daje jednak wiele przyjemności.

Może też wiązać się z pewnym zaskoczeniem, jeśli kobieta kilka metrów dalej rozmawia przez telefon i stwierdza: Jestem teraz w sklepie, to nie mogę rozmawiać, bo tu jest dużo Polaków i rozumieją, jak mówię po polsku.

W tym momencie nie wiem, czy ma mi być głupio, że zawadzam pani, bo rozumiem po polsku, czy może zabawnie byłoby coś jej powiedzieć - po polsku właśnie - o tym rozumieniu :) Udaję jednak, że nic się nie dzieje i gmeram dalej w notesikach.

Polaków - a właściwie głównie Polek - rzeczywiście jest w tym sklepie sporo. Przyjechałam sobie w porze nielunchowej, żeby uniknąć tłoku na drodze i w samym sklepie, więc zastanawiam się, czy aż tyle osób nie pracuje? Jest para w wieku emerytalnym, to wiadomo. Pani emerytka ogląda szkła i cały czas coś nadaje, mieszając bylejaką polszczyznę z dość podłym angielskim, na dodatek lekko wulgarnym. Na stoisku biżuteryjnym klientka też rozmawia ze sprzedawczynią po polsku; właściwie mówi prawie cały czas ta ostatnia, zachwalając świecidełka. Uderza mnie, że zwraca się do klientki per ty, choć nie są aż tak młode, żeby spoufalanie się usprawiedliwić wiekiem. Nie jest to odosobnione zjawisko (kiedyś w supermarkecie spożywczym T doznał szoku, kiedy tak się do niego odezwano na wędlinach), ale kto wie, może panie akurat się znają.

Dziwnie się czuję po tym wstępnym tu jest dużo Polaków i rozumieją, więc wybieram moje mydełko (obwąchawszy chyba ze dwadzieścia kostek, w tym niektóre po dwa razy, to nie taka prosta sprawa) i zmykam ze zdobyczą do kasy. Po drodze kolejna pani wysyła dziecię z misją: Idź, stań już w kolejce, bo nie zdążymy do dentysty, ja tu jeszcze popatrzę. A w kasie, o dziwo, przeważnie kobietki o wyglądzie hinduskim plus jedna w hidżabie. Ot, tygiel.

Mydełko leży na stole i pachnie, uprzyjemniając mi produkcję peruk dla dwudziestu małych Samsonków na szkółce niedzielnej. Peruka to może za dużo powiedziane, ot - opaska na głowę z warkoczami z grubachnej włóczki. Ale to już temat niemydlany, na osobną historyjkę.

1 komentarz:

Mrouh pisze...

U nas też mydło sie w szafie trzymało:-)i tez mam sentyment, czasem kupię jakąś ładną kostkę, choć mydła używam chętniej w płynie, bo zostawia mniej osadu.
Hinduski przy kasie tez mówiły po polsku? :-) To by było dopiero!
Jak wróciłam z FR to mi było dziwacznie, że nagle wszyscy mnie rozumieją na ulicy :-)