W którymś portalu wyczytałam wczoraj, że czytanie internetu człowieka ogłupia w takim sensie, że ma potem trudności z przebrnięciem przez dłuższe teksty. Zdaje się, że niestety odczuwam to na własnej skórze - ciężko mi czytać książkę przekraczającą 200-300 stron, mam tendencję do czytania tylko pierwszej połowy paragrafu, a potem pędzę do następnego. Za nic nie mogę dojechać spokojnie do końca powieści - oszukuję i sprawdzam, jak się skończy, albo, co gorsza, przelatuję streszczenie w internecie :)
Tak się rzecz miała z "
Czarownicami z Salem Falls", właśnie niby-że skończonymi, bo jakąś ćwiartkę sobie odpuściłam, wiedząc już, co nastąpi na końcu. Powieść nadgryzł następnie T, ale już trzeba było ją oddać do biblioteki, więc na drugi dzień popędziłam i wypożyczyłam ją z powrotem, coby miał na długie siedem godzin lotu wiadomo-gdzie. (Nawiasem mówiąc, oboje przeczytaliśmy też "
Świadectwo prawdy" tej samej autorki i stanowczo polecamy.)
Skoro już byłam przy polskiej półce (a właściwie trzech - ku mojej radości polski księgozbiór w lokalnej librarii systematycznie rośnie, ostatnio na skutek tego, że zakupiono komplet Zmierzchów, zajmujących z pół metra półkoprzestrzeni), to przywlokłam i babską książeczkę - "
Zazdrośnicę". Przeleciałam w kilka godzin, czasem czytając co drugą stronę, bo język jest raczej wulgarny, a treść pustawa. No, jeśli "elita" typu wybitne pracownice laboratorium DNA miały by prezentować tego rodzaju chamstwo, jak wynika z niniejszego dzieła, to ja dziękuję...
Przyciągnęłam też pozycje mądrzejsze, na przykład o
travel writing, jak opisywać wyprawy, a to w związku z maleńką fuszką, jaką ostatnio zaczęłam, a mianowicie tworzeniem małych artykułów podróżniczych. Czekam też na książki z Amazonu, zakupione za jednego centa (poważnie, plus $3.99 za przesyłkę :D). Celem zapoznania się z istniejącym piśmiennictwem wypożyczyłam też "
Worlds to Explore" - zbiór opowieści podróżnych z
National Geographic i okazało się, że autorem wstępu jest niejaki Simon Winchester, który to Simon wyskakuje zewsząd z nadzwyczajną częstotliwością, jeśli się zacznie gmerać w literaturze podróżniczej. Sam napisał rządek książek, a do tego jest autorem rozmaitych wstępów, redaktorem antologii i tak dalej.
Moja przygoda z Simonem zaczęła się od tego, że w telewizji był z nim wywiad o książce "
The Meaning of Everything" - historii tworzenia słownika oksfordzkiego. Zakupiłam, przeczytałam, aczkolwiek z problemami, bo gość pisze gęstą jak na mnie angielszczyzną, z mnóstwem słówek, których w życiu nie widziałam. Ambitnie zamówiłam też "
Krakatoa", ale wypada chyba mi przyznać, że połamałam sobie na tym zęby i nie dojechałam nawet do połowy.
Tak, że z czytaniem jesteśmy na jakiś czas ustawieni; tym bardziej, że dotarł właśnie najnowszy numer
National Geographic i co napocznę jakiś tekst, to po raz tysięczny zachwycam się światem. A tu czeka sprzątanie, goście mają przyjść, tyyyyyyle jeszcze do zrobienia... literki odkładam na później. I te czytane, i pisane.