Zima wychodzi bokiem. Od dwóch miesięcy, czyli od powrotu z Polski, praktycznie dzień w dzień trzeba sobie wykopywać auto ze śniegu, względnie wyskrobywać je z lodu. Albo usuwać niezwykle wredną warstwę zlodowacenia po wewnętrznej stronie przedniej szyby, do której krzywizny nie pasuje żadne oficjalne narzędzie i najlepiej korzystać ze starej karty kredytowej.
Przy czym, jeśli się pojazd odkopie/odskrobie rano, to oczywiście nie ma gwarancji, że na parkingu w pracy operacji nie trzeba będzie powtórzyć. Wszak śniegu napadało już niemal tyle, ile mam wzrostu (jesteśmy na dobrej drodze do pobicia rekordu - jeszcze trzeba z pół metra, ale wir się kręci, końca kataklizmu nie widać.) Temperatury poranne nadal około -20 stojącej i -30 odczuwalnej.
Zastanawiam się, skąd się bierze tyle zimna. Tak naukowo, ale prostym językiem gdyby mi to ktoś wyjaśnił... I ciekawa też jestem, jak się do tej wściekłej zimy na dość znacznym obszarze ma globalne ocieplenie. Czytam teorie, że "jest zimniej, bo jest cieplej" i znakomicie rozumiem, że trzeba rzecz traktować globalnie, biorąc pod uwagę smażących się właśnie Australijczyków i suszę w Kaliforni. No ale??
A potem idzie się do lasu - i jest magicznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz